Wpisy archiwalne w kategorii

200-więcej

Dystans całkowity:10013.10 km (w terenie 20.00 km; 0.20%)
Czas w ruchu:428:27
Średnia prędkość:23.37 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:24543 m
Maks. tętno maksymalne:185 (99 %)
Maks. tętno średnie:145 (77 %)
Suma kalorii:123880 kcal
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:385.12 km i 16h 28m
Więcej statystyk

Tour De PoMorze 2015

Sobota, 26 września 2015 · Komentarze(16)
W roku 2015 pojawił się na mapie ultramaratonów kolejny, świetnie zorganizowany wyścig na jakże słusznym dystansie 700km.
Ponieważ Orgowie TdPm i BBt to starzy znajomi, więc siłą rzeczy formuła maratonu jest taka sama w obu przypadkach. I dobrze, bo nie trzeba wymyślać koła na nowo, a stosuje się sprawdzone i rozwijane przez lata rozwiązania. Dzięki czemu wszystko jest na wysokim poziomie (+ parę usprawnień o czym później).
O moim starcie zadecydował prawie przypadek, nie miałem go w swoim kalendarzu ale wiecie…to są moje tereny. Spokojnie mogę napisać, że więcej niż połowę trasy przejechałem wcześniej, to był wręcz maraton wokół domu. :)
Nie będę Was zanudzał o przebiegu każdej godziny, czy jak się czułem na PK (Punktach Kontrolnych). Opiszę ważne moim zdaniem sprawy na takich maratonach i tak:

Organizacja

Maraton odbywa się w formule BBt, tzn. jest książka przejazdu z mapkami strategicznych miejsc (i miejsca na pieczątki), 2 przepaki, miejsce do spania, odpoczynku, żywność na PK, monitoring wszystkich uczestników, prasa. Każdy PK miał swoją flagę, dzięki czemu łatwo można było znaleźć punkt (w nocy migały na nich lampki). Na ok. 300 i 500km była możliwość odpoczynku, zjedzenia dużego obiadu i przepaki. Zaangażowanie obsługi w pomoc uczestnikom było wzorowe. Faktem jest, że najczęściej byłem pierwszy na PK (lub drugi) i ludzie się starali ale jestem pewny, że byli tak samo uczynni dla tych z dalszych miejsc.
Cała impreza rozpisana została na 4 dni i raczej nic się z tego nie urwie. Tzn. 1 dzień (piątek) - rejestracja, odprawa i start honorowy (z masą krytyczną) razem z legendarnym wystrzałem z armaty :)
2-3 dzień (+ poranek poniedziałku) - maraton
4 dzień - zakończenie
Teoretycznie jedzenie było obliczone i rozdysponowane po jednej racji żywnościowej na głowę. Praktycznie można było zagadać z miłymi paniami o dodatkową miskę ryżu czy jeszcze jeden baton do kieszonki (na którymś punkcie spytałem o dodatkową bułkę, to najmilsza ze wszystkich pań swoją mi oddała :)). Swojego jedzenia nie trzeba było ze sobą brać, bo oprócz dwóch pierwszych PK ustawionych co 90km (czyli ok. 3 godzin jazdy) reszta była co ok 60km, więc zgłodnieć się nie dało (ja co godzinę coś jadłem). Wody też nie brakowało.

Przygotowania

Wrześniowe noce są coraz chłodniejsze, dni krótkie…co ze sobą zabrać?
Pewną nowością były 2 przepaki (jednak nie połączone ze sobą, tzn. były 2 niezależne paczki), to daje całkiem nowe możliwości…ale jak się okazało zabrałem na 2PK…sudokrem i puszkę Oschee.
Obawiałem się deszczu, który by bardzo utrudniał jazdę (pamiętam jeszcze z BBt kilkanaście godzin jazdy w takich warunkach) na szczęście pogodę mieliśmy wczesnojesienną.

Co tam widać:
Po lewej na dole mój bagażnik (wszystkimi rękami i nogami bronię się przed plecakiem na 24 godziny jazdy, poza tym…stylówa :D ), do którego włożyłem to co widać obok: 2 dętki z łyżką, 2 awaryjne żele/galaretki Aptonia, powerbank do licznika i mp3, książka przejazdu, drugie szkła do okularów. Czego nie widać to: łatki, guma z haczykami (do obwiązania czegoś do bagażnika, parę zipów, mini apteczkę z kocem), 2 imbusy nr 5 i 6 (wszystkie moje narzędzia).
Z prawej ciuchy które miałem w dzień: strój kolarski + letnie nogawki i rękawki, bandanka, potówka, skarpety na buty. Wiatrówkę wsadziłem do bagażnika.
Na noc (1DPK - niebieska torba):
Zimowe nogawki, grubsze skarpety (nie założyłem), bluza, koszula termo z długim rękawem, jesienne rękawiczki i owiewy na buty. Ze sprzętu: 2 akumulatory, nocna lampka, drugi zestaw baterii do Dakoty, smar do łańcucha (nie używałem), taśma izol. do przyklejenia akumulatorów do ramy (mają swój pokrowiec, ale tak mi wygodniej), puszka oschee z magnezem (gdyby coś się działo ale oddałem koledze).
Na drugi DPK (szara torba):
Oschee z magnezem (wróciła do domu), sudokrem (wiadomo do czego - nie użyłem, bo trzeba było wejść i zejść po schodach, a wtedy już bardzo bolały mnie kolana)
Do roweru:
Licznik, Dakota, lampka-migacz (na noc się nie nadaje), 2 bidony 0,7l, bagażnik.
W kieszeń:
Kamera, mp3, trzecią kieszeń wykorzystywałem do chowania banana/batona na posiłek w czasie jazdy.
Po spakowaniu wyszło to całkiem zgrabnie i najważniejsze, że było lekkie. Całkowicie zrezygnowałem z ochrony przed deszczem, na wiatr miałem tylko lekką kamizelkę, całe dostępne miejsce przeznaczyłem na ochronę przed zimnem. Jak się okazało system się świetnie sprawdził (miałem mały zapas na nieprzewidziane wypadki - wiatrówkę, wszystkie ciuchy używałem więc nic nie wiozłem na darmo).
Po tym wszystkim ze spokojną głową mogłem pójść spać. :)

Drogi, ulice, i inni wariaci

Czy 700km można wytyczyć bez bruku, krzywego asfaltu, czy ciężkiego ruchu samochodowego? No nie. Moje siedzenie jest wypieszczone na gładkich niemieckich drogach, z normalnymi ich użytkownikami a tutaj było…tak polsko ;)
Akurat w tym samym roku jechałem P1000J (600km po Mazurach) więc mam świetne porównanie dróg w różnych rejonach kraju (a przynajmniej tam gdzie odbywają się ultramaratony) i muszę powiedzieć, że na Mazurach jest jednak gorzej. Jednak nasze drogi w zach-pomie miejscami były baaardzo zmęczone.

Głównie były dobre i bardzo dobre nawierzchnie i to bardzo długo (nie było znanych z Mazur dróg składających się z… samych łat).
Sporo było jazdy przez las, szczególnie jak się zjechało z wybrzeża.

Za to kierowcy…to u nas chyba jest inny stan umysłu.
Na takie wycieczki to jednak trzeba być odpornym i bardzo dobrze objeżdżonym w ruchu ulicznym.
Okolice Koszalia i Szczecina - masakra - bardzo duży ruch.
Odcinek wzdłuż wybrzeża znośny (ale gdyby to był sezon wakacyjny to trzeba by dołożyć matołów w kadetach, golfach czy innych calibrach).
Miałem kilka zdarzeń drogowych gdzie musiałem uciekać bądź hamować bo leciał gość na czołówkę (czyli klasyka polskiego wyprzedzania). Hitem okazała się pewna eLka, która na jakieś pustej drodze uczyła się wyprzedzać rowerzystę (za każdym razem źle jej to wychodziło i maksymalne oddalenie od brzegu jezdni było jakieś 10-15m po fakcie… 3 razy tak mnie wyprzedzała). W nocy ruch był minimalny, a zdarzały się odcinki, że przez godzinę z 3 samochody widziałem.
Z wyprzedzonych pojazdów:
Skuter - dogoniłem gościa, ale tak dymił, że bym chyba umarł z tego smrodu - tu wystarczyło trzymać tempo -35-37 i go urwałem.
Wielki traktor z jeszcze większą przyczepą ze słomą z obory (kawałki tego czegoś leciały mi na kask) jechał ok. 35 i tu już łatwo nie było. Zaczekałem aż ukształtowanie terenu będzie odpowiednie i za wyprzedzającym samochodem skoczyłem na 45, wypracowałem przewagę i dalej już poszło. :)

Pogoda

Ha, najważniejsza. Bo to właściwie na nią się przygotowujemy i z nią mierzymy.
Pognozy się sprawdziły - zapowiadane w dzień było 16-19 stopni a w nocy 5. Było słonecznie, w nocy świecił księżyc.
Wiatr jak na 24 godziny jazdy więcej jednak pomagał, bo od rana wiał z nad morza, i lekko z tyłu. Cały odcinek na wschód walczyłem z podmuchami (mam stożkowe koła i często musiałem korygować tor jazdy). Za to jazda na południe była super, wiatr pomagał, i do tego trochę cieplej się zrobiło. Wieczorem zelżało, akurat na kierunek zachodni i w nocy walczyłem z temperaturą. Bo jednak szybko spadła do 10 aż w okolicach Dębna - Mieszkowic (środek nocy, lewy dolny "róg" trasy) było ok. 4-5. Czułem, że to jest dolna granica ubrania. Bardzo dobrym pomysłem było ubranie dwóch nogawek letnich i zimowych na raz. W nocy miałem na sobie 4 warstwy odzieży (nic z dziennych ciuchów nie zdjąłem), na nogach 2. Lekkie ocieplacze na nogach dawały radę, chyba tylko dlatego, że było mi ciepło w całe nogi. Świetnym pomysłem (żonki!) było wzięcie buffa (zwykła mała szmatka), zakrycie szyi aż do ust też zatrzymywało sporo ciepła.

Wyścig


Tak to był wyścig. Nastawiłem się na walkę o czołowe lokaty (nawet przez chwilę myślałem o zwycięstwie). Czołówka zawsze się ściga obojętnie jaka to impreza. ;)
Dzięki monitoringowi (co uważam za największą zaletę tego maratonu) można było śledzić innych nie tylko przez kibiców, ale i przez samych zawodników. To zdecydowanie pozwala ustalić strategię. Moja była bardzo prosta - to samo co na P1000J - jechać samemu (- brak zmian i odpoczynków, + własne tempo, mniej stresu na kole, krótkie postoje na punktach) ile się da. 2 pierwsze PK były co 90km i te chciałem zaliczyć jak najszybciej. Przeskakiwałem między grupkami, jechałem przez chwilę z jakąś parą, goniłem ile wlezie bez oglądania się za siebie. Od PK1 (91km) już samotnie. Na laptopach obsługi sprawdzałem co się dzieje ze stawką i już po drugim PK widziałem, że wszystko jest mocno naciągnięte a mnie goni dwójka (później 4) zawodników. Za 2PK zacząłem jednak się oszczędzać i jechać z maksymalną prędkością przy której czułem, że się nie spalam (akurat tu było z wiatrem więc było sporo powyżej 30). Na PK4 (296km) gdzie był przepak spotykam się pierwszy raz z koleżkami. Jednak ja właśnie zbieram się do wyjazdu a oni za jedzenie… Na kolejnych kilometrach (już na lampkach) wyprzedzają mnie 2 soliści (oczywiście osobno), jednego później doganiam i urywam a za drugim w odległości ok. 10-15m jadę bo tempo ma takie jak ja, a nie ma przedniej lampki (tylko jakiś migacz!) więc mój "szperacz" sporo mu pomaga. Zresztą przez jakiś czas jechał obok niego jakiś koleżka więc takie to solo na 90%. Nie wiózł go na kole więc niech będzie. ;)

Mijają kolejne punkty, na których zostawiam ślepego solistę, drugi robi się pierwszym (minimalny czas na postojach) i dalej samotnie prę ile wlezie.
Na drugim DPK w Myśliborzu jestem 2:12, gdzie jem duży obiad (kucharz z wojska).
Tzn: żur, schabowy w ziemniakami i kapustą.
Punkt był w ośrodku harcerskim i jak żywo przypominał wystrojem moje kolonie w ubiegłym wieku. :D

W Mieszkowicach (ok 520km coś koło 3:30 w nocy) kończy się akumulator. O jak dobrze, że miałem zapas (znowu polecenie żonki: "weź na wszelki wypadek!"), zmieniam na świeżynkę, wcinam zimnego banana i jadę do Chojny. Tam straciłem z 10 minut z powodu złego oznaczenia PK na Dakocie (moja wina) i krążę szukając punktu. Praktycznie kiedy podbijam książkę wjeżdża mój team pościgowy. Cóż, to było do przewidzenia.
Od Chojny do Szczecina są hopki, na szczęście zaczynają się znane tereny więc mam chociaż psychologiczną nad nimi przewagę.
Około 4-5 robi się jaśniej i mglisto.

W Szczecinie wpadam na 2 minuty przed pościgiem, z pośpiechu popełniam strategiczny błąd, biorę jedzenie do kieszonek i bez chwili wytchnienia jadę dalej. Jadłem w biegu co zemściło się w Stepnicy na ostanim PK, do którego dojeżdżałem 20km/h.
Koledzy mnie dogonili (wcześniej jeden z nich zaatakował i samotnie pojechał po zwycięstwo w kategorii) ale na szczęście nie zostawili.

Trójka okazała się całkiem zgraną ekipą i nie robili problemu, gdy ciągle jechałem na kole (prędkość ok 25-27km/h). Na "alei farm wiatrowych" przed Wolinem, kiedy jedzie się centralnie pod wiatr dałem mocną (25km/h) i jedyną zmianę jako podziękowanie za hol, po czym znowu spłynąłem na koło. :)
Dalej już spokojnie razem dojechaliśmy do mety.
Uff wybiła 12:07.
Jechałem 27 godzin i 36minut. Według planu "max" o 7 minut za długo (przy dobrym układzie planowałem być o 10:30). :)

Statystyka

Samej jazdy było 24:41 godzin, przerw niecałe 3 godziny (mimo pilnowania stopów da się dużo z tego urwać).
Podjazdów 3200m, skromnie, na P1000J było więcej, ale mi wystarczy.
14,500 spalonych kalorii czyli około 6 normalnych dniówek (przyjmuje się 2500 dla mężczyzny).
Trzy trasy Szczecin-Świnoujście samochodem (w sumie 600km).
Zakupy: koszula termo, jesienne owiewy (miałem tylko grube zimowe).
Koszty imprezy: 380zł + moje wydatki.
Wywalczyłem 4 pozycję w kategorii (ale zobaczcie, że są 2 drugie i 2 trzecie miejsca, więc czasowo…jestem trzeci). :)
W kategorii Open nasza 5 gnała jak wariaci (ja uciekałem przez 500km oni gonili), następni dojechali kilka godzin po nas.
Pierwszy czas Open 26:55, Solo 26:30. Moim zdaniem bariera 24 godzin zostanie szybko złamana.

Podsumowanie

Z maratonu jestem zadowolony. Pierwsza edycja stała na wysokim poziomie organizacyjnym (kolejna edycja za 2 lata). Jakość obsługi na punktach była bardzo dobra. Trochę szwankował monitoring ("zamrażał" zawodników), przez co tracił na wiarygodności - to powinno zostać poprawione.
Po maratonie nie mogłem zginać kolan (bolały ścięgna) do samochodu "ześlizgiwałem" się po oparciu fotela. :) Po schodach prawie nie chodziłem. Po trzech dniach zostało może z 10% bólu, są jeszcze otarcia od siodełka i silikonowych pasków nogawek wokół ud. Mrowią mi też palce dłoni. Ból ramion minął po dwóch dniach, mięśni nóg właściwie też. Widać jak organizm szybko się regeneruje.
Powiedzenie, że: "Ból jest przemijający a chwała wieczna" jest w 100% prawdziwe. :)

Polecam to przeżycie.




Organizator: ksuznam, wyniki, trasa, 2 tony zdjęć
Relacja portalu Ewyspiarz.pl: relacja, która całkiem dobrze oddaje walkę w czołówce. :)
Honorowy start maratończyków razem ze świnoujską masą krytyczną  poprzedzony był wystrzałem z armaty film.


Pierścień 1000 Jezior 2015

Sobota, 4 lipca 2015 · Komentarze(12)
Ultramaraton Pierścień 1000 Jezior oficjalnie robiony jest jako kwalifikacja do kultowego Bałtyk-Bieszczady Touru. Frekwencja z roku na rok rośnie i wydawać by się mogło, że ultrasów jest coraz więcej. Jednak jak się przyjrzeć bliżej okazuje się, że ludzików w strojach BBt jest chyba więcej niż innych. ;)
Jak to możliwe?
Może ta relacja powie co nieco o atmosferze tego maratonu.

Na początku o co tu chodzi:
Trzeba przejechać 610km rowerem i zmieścić się w limicie 40 godzin. Co jakiś czas trzeba się zatrzymać aby wbić pieczątkę do "książki przejazdu", zalać bidony i chwycić bułkę.
W skrócie to tyle. :)

Był to mój "gwóźdź sezonu". Mimo przejechania BBt w 2014, ale niespecjalnie ultradystansowego 2015 czułem respekt przed Pierścieniem. Dodatkowo wszystkie prognozy zapowiadały gigantyczne upały. Myśląc o dobrym wyniku nie można było popełnić błędu...
Dzień przed wyruszeniem zrobiłem przegląd roweru, założyłem nowe opony, sprawdziłem czy nie mam dziur w stroju i wrzuciłem do skrzynek mój standardowy "zestaw maratonowy".
Satysfakcjonujący mnie czas przejazdu pętli wynosił 24 godziny, co oznaczało jazdę z Vśr 30km/h. Zostawały wtedy niecałe 4 godziny na odpoczynek, awarie, czy podjazdy, których miało być sporo.
Utrzymać tempo miał mi pomóc Virtual Partner w liczniku, któremu poleciłem stale jechać 3 dychy. Tym sposobem miałem dobre rozeznanie co do tempa. Skoro wszystko zaplanowałem, pozostało już tylko przez 24 godziny kręcić nogami. :)

Pyanko: Na jakim maratonie organizator przyjmuje uczestników na swojej ziemi?
Na P1000J:
- Można tam pod drzewkiem namiot postawić?
- Ależ proszę bardzo, wybierz sobie które chcesz.
- A prysznic jest?
- A w domku lub za górką w rzece.
- A sklep jakiś?
- A po co? Ognisko, kiełbaski, piwo i co tam jeszcze chcesz upiec możesz to zrobić. Kuchnia jest w domku.
- O, to bosko. :)

No dobra, drzewko wybrane (dla cienia), namiot stoi. Piątkowa impreza integracyjna wcale szybko się nie kończy. Na szczęście kultura i pamięć o innych była, więc noc minęła łagodnie. 
Następnego dnia (sobota), pobudka o 5 i pora zacząć się pakować.
Na zdjęciu poniżej są moje "teoretycznie" niezbędne rzeczy na cały dzień jazdy. Jednak wszystko jest za ciężkie i za duże. Wyrzucam folię, kamerę (do koszulki bez stojaka), łatki, portfel (wziąłem dowód, kartę bankomatową i 50zł), zapięcie.
Biorę niezbędne (wg mnie) minimum: 2 dętki, 4 galaretki/żele, mini apteczkę, 2 baterie do gpsa, jasne szkła do okularów, telefon, powerbank do elektroniki (cegła, ale ma 7800mAh), 2 kable usb do podłączenia tego razem, małą lampkę na zmierzch, miniklucze, książkę przejazdu.
Na przepak (który nie wracał, tzn. nic nie można było zostawić): nogawki, rękawki, potówkę, kamizelkę p.wiatr., lampkę i akku na nocną jazdę, 2 puszki oschee (Magnez), 4 żele Aptonia.
Do koszulki zapakowałem: kamerę, mp3
Do roweru: 2 bidony wody 0,7l, licznik, gps, tylna lampka i bagażnik.

Uff, trochę tego było, ale jechałem na całą dobę i wydaje mi się, że to jest optymalny wybór. Ludzie też różnie się pakowali; byli z plecakami, albo tylko z małą podsiodłówką...każdy ma swój system.

Dystans liczony był już od bazy, gdzie odbył się delikatny start za wozem strażackim. W Lubominie już na ostro, w grupach co 5 minut. Odczekałem na swoją kolej i o 8:49 machnąłem pożegnalną fotę mojej grupy, minutę później na liczniku było 30km/h...
Miałem swój plan, więc dobrze się stało, że nikt się nie podłączył. Od początku jechałem sam i tego oczekiwałem. Temperatura od rana była wysoka: 26 o 8 a później już tylko rosła...

Pierwszy PK w Reszlu na Rynku był łatwy do odnalezienia, a nie wszystkie punkty były takie oczywiste. Dla lepszego rozeznania odległości między postojami (a tym samym sprawniejszym dysponowaniem wodą) spisałem sobie dystanse między nimi. W taki upał powinienem pić jeden bidon na godzinę, ale wydłużałem do 1,5 (czyli zapas na 60-70km), więc tylko w dwóch miejscach musiałem uzupełniać w sklepie. Na PK jedzenia sporo; dla każdego kanapki, bułki, jabłka, pomidory, arbuzy, batoniki, nawet gdzieś były gumisie :)

No właśnie. Jakie na Mazurach mają drogi: 600 km...musiał być gdzieś bruk. ;) Był w sumie przez kilometr. Zdecydowanie więcej było spękanego, krzywego, łatanego setki razy asfaltu. Można chyba szacować na 30-40% całego dystansu. Reszta to takie fajne drogi jak wyżej. Ruch na trasie był mały, jak dla mnie całkowicie do zaakceptowania. Miałem tylko jedną sytuację wyprzedzania Tira, gdzie musiałem uciekać do rowu, ale tak się jeździ w Polsce i z daleka widziałem, że tak będzie.

Kolejny PK. Lampa świeci, jestem przed ustalonym czasem, wody starcza idealnie na styk. Wlewam w siebie pół litra, kanapka, banan, bidony, fota i dalej w drogę. :)

Taka jest specyfika długich dystansów - przez całe godziny kręci się i nic się nie dzieje. ;) Na liczniku 6 godzina jazdy i prawie 37st. Wiatr był lekki z południowego wschodu. Trochę odczuwalny, ale na moich szczecińskich terenach jeżdżę zazwyczaj w silniejszym, więc nie przeszkadzał. Ważne, że dawał lekką ulgę.

Czy trasa była płaska?
He, he tu się można zdziwić. Są ciągłe pagórki, hopki, nawet górskie serpentyny. Przez to trasa się nie nudzi. Na każdym zjeździe dokręcam, na każdym podjeździe walczę o górskie premie. ;) Przewyższeń licznik pokazał prawie 4000m. Można to porównać do Pętli Drawskiej w Choszcznie...robionej 3 razy. :)

Full lampa. Jestem na Mazurach i nie widzę jezior. :D
Do drugiego PK (czyli ok. 140km) podochodziłem sporo grupek, później już byli samotni ultrasi. Pewną satysfakcję sprawiało mi wyprzedzanie kolegów w strojach BBt, motywowało to do ciągłego utrzymywania wysokiego tempa.

Z czasem zacząłem się rozglądać i chciałem trochę pofocić dla porobienia czegoś innego. W mojej okolicy jestem przyzwyczajany do wielkich pastwisk i stad krów. Tu też wszędzie były...pojedyncze sztuki. Ten pan mi nawet pokibicował. Vive le Tour!

Cały dzień w drodze, nawet wieczorem temperatura nie schodzi poniżej 30. Wody wypiłem już pół cysterny. Najważniejsze, że udaje mi się utrzymywać założone tempo. 300km w 10 godzin x2 - taki plan -  pij wodę, jedz bułki i pamiętaj o tym.

- Cześć kolego, daleko do mety?
Trafiłem na gościa, który jechał prawie tak samo jak ja (nie cisnął tylko na podjazdach), więc do późnej nocy spotykaliśmy się na PK.
W samą porę go spotkałem, bo akurat razem szukaliśmy PK w Sejnach (294km)...którego nie było. I co zrobić? Fotka miejsca i w drogę.
To był mniej więcej półmetek, na następnym punkcie (za 40km) był obiad, przepak i zaplanowany 30 minutowy odpoczynek. Stanąłem tylko na stacji uzupełnić wodę i zjeść bułkę z colą (zimna cola na taki upał - to było coś:)).
Wybuchowa atmosfera - siedzę przy gazie a gość z obsługi pali papierosa - więc trochę się spieszyłem ;):


Poniżej droga krajowa nr 16 z Litwy. Widać sól z potu na koszulce. ;)
Mimo kierowców z innymi tablicami jazda była bezpieczna. Przepisowe wyprzedzanie, bez spychania, bez Tirów. Do tego droga prowadziła przez las. Mniej więcej tu temperatura zeszła poniżej 30 (późne popołudnie).



I jest Augustów. Na miejscu jest Robert Janik (komandor), paru innych uczestników, przepaki, obiad. 
Trochę chodzę, opłukuję się, przygotowuję rower do nocnej jazdy, zakładam potówkę (dobrze chroni przed zimnym wiatrem w okolicy 15st), udzielam wywiadu dla miejscowej gazety ;) (relacja i zdjęcia) i pora w drogę.

Ze mną zabiera się starszy gościu, który narzeka na wycieńczenie, skurcze, brak znajomości trasy...Pyta się, czy mogę go wyprowadzić z miasta. Ok, chociaż wiem, że na tym się nie skończy i będziemy jechać razem. Daję mu jeszcze zapasową puszkę oschee z magnezem i ruszamy.
W sumie kompan się przydaje, chociaż nie daje zmian, nie gada zbyt dużo i mogę skupić się na drodze. Nawierzchnia była bardzo dobra. Lecimy na lampie MJ875 po 40 na zjazdach, a 30-35 po płaskim. Temperatura spada poniżej 20 i na PK w Wydminach (421km) ubieram nogawki i rękawki.
W nocy było najwięcej przygód.
Trafiliśmy na gości, którzy przed chwilą wpadli samochodem do rowu i rozbili przód (prosta droga), stali przed nim i myśleli co robić. Później od innych uczestników dowiedziałem się, że była policja, laweta, aż kolejni już nic nie zauważyli. ;)
W jakiejś wsi trafiliśmy na cholernego cywila na rowerze, który w momencie wyprzedzania postanowił skręcić bez ostrzeżenia w lewo. Ja zdążyłem krzyknąć i odbić mocniej na drugi pas, ale kompan zahaczył  i przy 35 zaliczył szlifa i wywrotkę na chodnik.
No pięknie, tego mi brakowało. Koleżka w lekkim szoku próbuje się podnosić, cywil patrzy na wszystko, ja wkurzony używam mocno nieparlamentarnych słów na czyn jakiego się dopuścił.
Szybko sprawdzam rower; koła równe, przerzutki działają, kolega kolana zgina, krew leci...jest dobrze. Wsiadamy i jedziemy dalej... W Hicie uzupełniamy bidony (kolega płacił).
O 3 zaczęło być jasno:

W Mrągowie oznaczenie punktu to katastrofa. Słyszałem, że jest ciężki do znalezienia, ale że nie aż tak. Kolega się zniechęcił i pojechał dalej. Ja zaryzykowałem cały swój dotychczasowy wysiłek i przez pół godziny...jeździłem wokół niego. Zmarnowałem cały zapas odpoczynku do końca maratonu, więc podbijam tylko książkę i w drogę (został mi bidon wody i awaryjne 2 żele).
Poranki na rowerze są zawsze...zjawiskowe :) :

Kolejny PK był za 50km, na którym też tylko podbijam książkę i daję dalej. Z czasów przejazdu wynika, że 2 ostatnie 50 jechałem ze średnią 25km/h i to tylko dlatego, że były zjazdy. Podjeżdżałem już po 16-20km/h na małej tarczy z przodu. Zły byłem na stacony czas w Mrągowie, bo jak liczyłem w głowie mogę być na styk...Dosłownie co do minuty poniżej 24h. I znowu powodzenie całego maratonu waży się na ostatnich kilometrach. Na zmianę wychodzi mi, że zdążę, to znów że nie...Stawiam, że się uda i nie odpuszczam aż do mety (doganiam i zostawiam nawet nocnego kompana).
Przyjechałem...o 7:44. Okazuje się, że ciągle gubiłem gdzieś godzinę w obliczeniach.
Jestem bardzo zadowolony z wyniku. Godzinę jeszcze urwać, tego się nie spodziewałem.
Na mecie jem gotowane kiełbaski, wcinam arbuzy, piję wodę...napięcie schodzi, zaczynam odczuwać jak bardzo bolą mnie ramiona, krzyż, tyłek, nogi, pieką stopy. Odkrywam brak czucia w połowie lewej dłoni, słoną twarz... Jestem wykończony (ale zadowolony).
Na mecie kręciła się ekipa z TVP i wiecie co? Nie było nikogo innego pod ręką to mnie poprosili o występ przed kamerą!
O ja pierniczę... po 24 godzinach jazdy  ubieram kask, wpinam się w bloki i nagrywamy ponowny wjazd na metę i krótki wywiad.
Oj, jaki byłem ęłlokwętny :D
Pytań nie pamiętam...odpowiedzi też :D

Dobra, po odpoczynku turlam się na kwaterę pod drzewko.
Była dopiero 9 rano i może z 5-6 osób. Odsypiam z godzinę, gadam z harpaganami z czołówki, uzupełniam wodę...
Wieczorem pora na wielkie święto, prosiak z ogniska:


Dojechał kolega Artur ze szczecińskiej Stravy. Na łonie natury prawie na leżąco powymienialiśmy się wrażeniami, uwieczniłem jeszcze to wiekopomne spotkanie i pojechaliśmy na rozdanie medali:


Uczestników było ok 105, dojechało 92. Połowa z tych ludzi BBt miało zaliczony. BBt 2014 należał do najszybszych w historii, ten P1000J również. Akurat tam gdzie jadę bije się rekordy.
Przypadek?
Nie sądzę. :D


Jeden z cenniejszych trofeów mojej kolarskiej kariery:


Trochę liczb dla zainteresowanych:
wypite płyny: maraton - ok. 17l wody, piątek (dojazd) - 6 litrów, niedziela ok. 3 + 2 browary.
zjedzone: na PK głównie bułki i obiad, trochę batoników (ale później już nie brałem), 6-8 żelków Aptonia (łagodne dla żołądka z Decathlonu), puszka coli, obiad, żurek, jabłka, pomidor, arbuzy
Na mecie niezliczoną ilość kiełbasek z ogniska i jakąś część świniaka :)
Wyniki: 10/92 z czasem 22:54. 12 osób pokonało granicę 24 godzin. Ostatni jechał 37:10 - szacun za drugi dzień w tym upale.
Koszty: 130zł uczestnictwo (w porównaniu do supermaratonów...to jak za darmo), 450zł paliwo, 30zł wydane na baterie, picie, jedzenie, nowe opony 200zł. Razem 810zł. Dużo? Cały dzień jazdy, impreza sezonu, 3 dni zabawy...Ja bym wybrał się jeszcze raz.

Strona orga: 1008.pl


Polecam. :)

Znalazłem Świętego Graala*

Piątek, 5 czerwca 2015 · Komentarze(9)
Na cel całodniowej wycieczki obrałem sobie niemieckie miasteczko Wolgast, w którym jest ciekawy most na wyspę Usedom (Uznam), jak również zachwalana starówka.
Dzień przed wymyśliłem trasę, wgrałem do liczników i liczyłem, że nie będzie bruku. ;)
O 6 rano siedziałem już w siodle i mknąłem po gładkich asfaltach. Pierwsze 50km było znane, więc tylko leżałem na kierze i cisnąłem 35.


Tu akurat okolice Jatznik, ale pogoda, mimo wiatru - była wyśmienita. Do pierwszego przystanku w Anklam (ok.110km) wymyśliłem jazdę przez małe i mniejsze wiochy. Ciągle miałem nadzieję, na taki równy asfalt jak na zdjęciu...

No super; osłonięty od wiatru, słucham porannej audycji Wojciecha Manna, lecę pustymi drogami (godziny 7-10)..i czekam na coś wielkiego :)
Niespodzianki czyhają w małych wsiach, w których asfaltu jeszcze nie dowieźli i muszę przebijać się po bruku. Chociaż czasem wieś wchodzi w XXI wiek i wtedy bruk jest zerwany i czeka na asfalt...jadę i po tym. Na 60km kończy się droga (!), Niemcy zwinęli ją całkowicie robiąc objazd do Ferdinanshof (nadkładam +20km). Jednak muszę zrobić sobie krótką przerwę:


Samochodów nie ma, są za to takie pojazdy:


Głęboka wieś, to każdy jeździ traktorem. Jak dotąd to jadę po całkiem niezłych nawierzchniach. Czasami nawigacja prowadziła mnie po bardzo wąskich drogach:

Grunt, że nikt tędy nie jechał.
Po 110km wjeżdżam do Anklam, który traktuję jako faktyczny początek wycieczki. Od tego miejsca zaczynają się interesujące mnie tereny.
Posiłek i fota przy moście nad rzeką Piana (niem. Peene):


Do Wolgast kieruję się głównymi drogami. Mimo sporego ruchu rowerzystom jeździ się po Niemczech całkiem bezpiecznie. Co daje się zauważyć, to to, że każdy (naprawdę) kierowca całkowicie zjeżdża na sąsiedni pas, kiedy mnie wyprzedza. Pozwala to na bezstresową podróż takimi drogami:


Właściwy kierunek na dzisiaj:

U celu wycieczki jestem po 140km w południe. Jadę od razu na most, focąc go z kilku miejsc:






Dane techniczne (za wikipedią):
Klapa nowego mostu ma 19 m szerokości i 42 m długości oraz jest podnoszona przez 45 kW silniki. Przeciwwaga mostu ze względu na swój niebieski kolor jest widoczna daleka. Podniesienie przęsła zwodzonego otwiera kanał żeglugowy o szerokości 30,75 metra. Całkowita długość konstrukcji mostu to 247 m. Do jego budowy zużyto 2289 ton stali a koszt budowy wyniósł 104 miliony marek niemieckich.

Pod mostem znajduję cichą uliczkę do mariny. Rozbijam obóz i jem specjalnie na tą okazję zrobioną kanapkę:

Główny posiłek regeneracyjny (zjadłem jeszcze dodatkowe 2 batony). Na kanapkę ostrzyłem sobie zęby od godziny 10. Mimo, że to zwykła buła z serem to smakowała wybornie (i jak zwykle zjadłbym jeszcze ze 3).
Widok na okolicę:


Drugim celem wycieczki było zwiedzanie starego miasta. Wziąłem kamerę i jeździłem sobie po uliczkach:














Zdjęć mam oczywiście więcej, ale chyba każdy zauważył czystość i dbałość o wygląd. Porządek musi być - i moim zdaniem tak się lepiej żyje.
Koniec filozofowania, pora wracać. 100km samo się nie przejedzie. Pojawia się pewien problem z piciem. Miałem 2 oschee i 2 bidony wody po 0,75l. Słońce o 12 już równo daje, a ja ciągle nie mam gdzie się zatankować (zostało mi 1/2 bidonu). Tzn. Netto, Lidle są, ale jestem sam i nie zbieram się na odwagę zostawić roweru (ach ta polska mentalność). Co gorsze, odkrywam brak linki zabezpieczającej. Super, nawet nie mam się czym przypiąć. Z chęcią również bym coś na tym rynku zjadł, ale drugi błąd - rano w domu zebrałem tylko 4 euro, chyba nie będzie mnie stać na obiad. Zaczynam racjonować sobie wodę i przy okazji szukać jakiegoś sklepu na uboczu z małym ruchem.

Powrotne 100km zasługuje na osobną wycieczkę. Przy wyznaczaniu trasy poniosła mnie mocno fantazja, bo tym razem asfalt był w mniejszości. W połączeniu z brakiem wody, końcem baterii w mp3 i wmordewindem wróżyło to ciągłe atrakcje. Nastawiłem się na upolowanie czegoś w Anklam (czyli za ok. 40km). Jadąc 30km/h to 1:20 i jestem...Ale nie tym razem:

Skończył się asfalt i wjeżdżam do lasu.
Skończył się las, zaczął się bruk. Z tym koniem musiałem chwilę pogadać. Miałem 1/3 bidonu, przejechałem z 10km 10km/h po wertepach w całkowitej ciszy...Chciałem do kogoś lub czegoś się pożalić (nawet mnie wysłuchał):


Bruk, bruk, bruk, piach, piach, piach....Jadę 10-15km/h, wszytko się trzęsie, patrzę kiedy coś mi odpadnie:


Nie ma nikogo, nawet wszędobylskich sakwiarzy. Wodę biorę już tylko na zwilżenie ust. Oceniam, że jestem w połowie drogi do Anklam.
Trafiam na lepszą nawierzchnię z betonu:

Ta-ta, ta-ta stuka mi wszystko. Prędkość max 20km/h, żar się leje. Nie poddaję się jeszcze, zresztą i tak nikt po mnie nie przyjedzie. Więc umrzeć tu nie mogę. ;)
Mordęga trwa wiecznie. Dojeżdżam w końcu do asfaltowej drogi. Prędkość natychmiast rośnie do 30. Staram się jechać oszczędnie, ale z drugiej strony: wolniej jadę, później się napoję. :/
Po jakimś czasie ślad skręca w bok:

O fak, nie...Znowu płyty...I słońce...

Po wieczności dojeżdżam do Anklam. Ślad prowadzi mnie zaraz na bok w kierunku Ueckermunde. Mam cichą nadzieję, że zanim skończy się miasto trafię na jakąś spożywkę.
Kończy się...asfalt. Kuwa, bruk. Jadę poboczem. Teraz nie mam szans na cokolwiek do kupienia. To był 180km do następnej mieściny mam 30km. Czas dotarcia? Nieznany.
Ta droga jest nawet dobra (jadę ok. 20km/h):

Okolice Bugewitz. Język staje kołkiem. Kojarzę z innych wycieczek, że ta droga tak może wyglądać. Nawet się tym specjalnie nie załamuję. Po prostu prę...jak szosowiec po łące...powoli do przodu.
Na 15km przed Ueckermunde wjeżdżam na asfalt, stawiam wszystko na jedną kartę: 35km/h i albo albo coś znajdę, albo będę po domach chodził ;)
W Leopoldshagen mijam coś co w Polsce możnaby wziąć za rodzinny warzywniaczek. W Niemczech to wręcz niespotykane, okazuje się jednak, że dobrze zauważyłem. Dogaduję się z kobietą, żeby mi sprzedała dużo wody, banana i czekoladę. 2 euro, 50 centów nie nadszarpuje zbytnio budżetu wycieczki:


Wybawienie. Do domu zostało ok. 70km. co oznacza 1 bidon na 1,5h. Powinno starczyć.
Do Ueckermunde wjeżdżam na luzie. Robię sobie "ostatnią wieczerzę" przy całorocznym ulicznym grajku:








No, teraz to petarda do domu. Wysyłam żonce info o spodziewanym czasie dotarcia :18:30, odpoczywam i jadę już znanymi trasami do domu.
Ten bruk w Luckow nawet mnie nie wkurzył. Podziwiałem dachy ze strzechy i tylko się uśmiechnąłem. Dom jest już blisko.


240km, 9 godzin samej jazdy...Polandia...mój dom:


Zostaje 15km do domu. Wody w bidonach już nie mam (ostatnie 2 łyki). Jadę prędkością patrolową 25km/h. W końcu o 18:25 docieram i padam wykończony.
Masakra dobiegła końca. Czułem się bardziej zmęczony niż po objeździe Zalewu Szczecińskiego (300km).
Dawno tak się nie odwoniłem.

Podsumowanie:
- szkoda, że jechałem sam - w momentach zakupu towarzysz podróży bardzo się przydaje
- dobrze, że jechałem sam - oj, dostałbym po głowie za takie wytyczenie trasy ;)
- niepotrzebnie omijałem stacje benzynowe (szkoda mi było 1-2 euro wydać, no i miałem...oszczędności)
- 10 euro to rozsądne minimum na całodniową wycieczkę
- miej linkę zawsze przy sobie
- Hutchinson Atom...i tyle w temacie łapania gum
- mam już tinelinesy...a Wy? ;)
- obróbka 2500 zdjęć to masakra.

PS. Specjalnie dla Piotra:

Denkmal w Heinrichswalde - mam nadzieję, że go sam obejrzysz. :)




* Święty Graal to nowe siodło Selle Italia Flite.
W temacie tyłka już nic więcej nie chcę.


Po prawej Richey WCS na którym przejechałem BBt (prostata mi to zapamięta do końca życia), po lewej siodło Selle Italia Flite dobrane wg pomiarów ID Match. To działa!

Zalew Szczeciński na rowerze...znowu :)

Sobota, 16 maja 2015 · Komentarze(7)
Uczestnicy
Objechać Zalew Szczeciński rowerem w jeden dzień to wciąż wyzwanie. I nie chodzi tu nawet o dystans, bo ok. 300km jest do wysiedzenia ale o to, że całodniowa wycieczka wymaga już podstawowej logistyki.
Na mój apel o wspólną jazdę odpowiedzieli Daniel i Arek, z którymi spotkałem się o 8 rano na starcie w centrum miasta.
Plan zakładał przybycie o 20 w to samo miejsce, więc od razu ruszyliśmy w drogę.
Plan również zakładał jazdę według nawigacji Dakoty (trasę wszyscy znali, ale było parę "smaczków), więc siłą rzeczy prowadziłem nasz peletonik.

W Locknitz startowa fota przy kocie:

Ładne niebo prawda?
W rzeczywistości było ok. 10st. Mimo, zapowiadanych 16 stopni ubrałem się na długo, bo jednak wiatr i morze potrafi wychłodzić. Największym hardkorem okazał się Daniel, który w maju jeździ na krótko, bez względu co widać za oknem. ;)
Zimno było naszym największym problemem, bo jeżeli ja czasem traciłem czucie w palcach i lekko mną telepało to Daniel...zamarzał?

O tak właśnie było przez cały czas; pochmurno i z silnym zachodnim wiatrem. Most w Anklam na który wszyscy czekali. 100km udręki miało się zamienić na 100km lżejszej jazdy z wiatrem w plecy. W Usedom na 130 kilometrze Arek zabiera nas na ciasto i coś ciepłego do picia. Zamawiam herbatę, drożdżówkę i pączka - same "proste" kalorie mające mnie napędzać na następne kilometry. :)
Druga setka to była najprzyjemniejsza część wycieczki. Niemcy mają na swojej części wyspy Uznam mocno rozwiniętą sieć dróg dla rowerów. Jazda tam to czysta przyjemność. Drogi są asfaltowe, szerokie, wiodą z dala od dróg samochodowych. Jedzie się przez pola, lasy, nad wodą, zahacza o małe wioski i tylko czasem przemknie zgraja niemieckich harleyowców (ale to na ulicy). ;)
Ponosi nas ułańska fantazja, jedziemy szybciej, skaczemy na hopkach, gadamy (mimo zimna)...
Daniela ponosi najbardziej, bo na którejś hopie urywa nas, rozpędem wjeżdża na szczyt...po czym ląduje w krzakach - okazuje się że to był ten jeden, jedyny zakręt za szczytem, w który można "wejść" max. 30. Na szczęście nic się nie stało i po oględzinach jedziemy dalej.

A to już pizzeria w Świnoujściu. W tym mieście był półmetek i zaplanowany odpoczynek z obiadem. Arek znowu nas poprowadził (i sfinansował!) do jadłodajni. Niestety musieliśmy siedzieć w namiocie, by mieć rowery pod okiem. Przynajmniej nie wiało, no i trochę odpocząć można było. Z powodu zimna, niewiele pijemy wody, ja przez 150km wypiłem 1 bidon, z zapasów zjadłem banana i batonika. Ponieważ Daniel na postojach trzęsie się z zimna, następny postój zarządzam w Międzyzdrojach w hali targowej a przy okazji zrobimy fotę Bałtyku.

No i jest...wietrznie :) Koledzy nie dali się zaciągnąć na molo, więc tylko tu weszliśmy.
Nie wiem jak w innych nadmorskich kurortach, ale nawet w taką pogodę Niemców było zatrzęsienie! Pizzerie, lodziarnie, kawiarnie wszystko oblegane. Ludzie opatuleni w kurtki, z kapturami na głowach...a tu my...chłopaczki w samych lajkrach jak w jakimś Calpe. :)

Odcinek Międzyzdroje - Międzywodzie to creme de la creme całej wycieczki. Nadmorskie hopki. Arek od razu zapowiada, że będzie walczył po swojemu, a my z Danielem testujemy gicze.

Arek:


Daniel:


No tak, górskie premie przejechane, segmenty porejestrowane...dojeżdżamy do Międzywodzia, gdzie następuje tankowanie bidonów i mozolny powrót do domu (ostatnie 100km).
Wiatr znowu zaczyna przeszkadzać (boczny), pojawiają się pierwsze bóle różnych części ciała...
Nie lubię trzecich setek (na innych wycieczkach też tak mnie trafia). Jeżeli wyprawy można podzielić na dojazdy/zabawy/powroty to ostatnie części są najnudniejsze i najtrudniejsze. Kiedy człowiek już zmęczony, zmarznięty, znużony całodniowym kręceniem ma jeszcze do zrobienia 100km...nie zostaje nic innego jak się zaciąć i kręcić 30km/h :)
W końcu zaliczyłem BBt wyćwiczone to mam, biorę chłopaków na hol i spokojnym tempem wracamy do Szczecina.

Meta: 21:00 - godzina spóźnienia wg planu. Żegnamy się i rozjeżdżamy do domów.
Podsumowując:
Wycieczka jest tak udana jak dobrze wspominają ją jej uczestnicy.
Z pogodą nie trafiliśmy i doskwierało nam zimno ale ekipa do kręcenie była dobra.
Arek - mistrz przygotowany na wszystko (nawet na potrójny atak głodomorów i brak prądu we wsi :))
Daniel - ciągnie zmiany i hopy... raz mnie odcięło (ale tylko raz ;)).
Moja skromna osoba - gubię się jadąc po śladzie...polecam się na przyszłość. :)
Dzięki!

Bomba w Rewalu

Sobota, 20 września 2014 · Komentarze(6)
Pojechałem do Rewala po strój BBt a przy okazji zaliczyć sobie ostatni ścig w cyklu Maratonów Szosowych.
Jak chyba wszyscy, którzy przyjechali na rozdanie ciuchów wybrałem dystans Giga ;)
Miała to być czysta zabawa, ale chyba poniosły mnie emocje i rywalizacja bo było trochę "inaczej".

Do przejechania były trzy okrążenia najmniejszego dystansu.
Pierwsze okrążenie - stały gaz na maksa - 37-45 - w trójkę przejeżdżamy je w równo 2 godziny.
Drugie - stabilizacja szaleństwa - 35 na budziku i czas kółka - 2:08.
Trzecie - dogania nas Remigiusz Ornowski (do którego należy najlepszy czas na BBt w historii) ze swoim 10cio osobowym pociągiem, w którym były same koksy zebrane przez dwa okrążenia. Wsiadamy z kolegami do niego, ale prędkości 37-40 nie pozwoliły mi na dłuższą zabawę. Po kilku zmianach niestety odłącza mi prąd, gaśnie światło (nawet mp3 zdechło) i dziękuję za ekspres. Trafiam na bombę życia podczas której nie daję rady jechać szybciej niż...25km/h. Masakra trwa godzinę. Na 30km do mety odżywam i końcówkę pod wiatr jadę "marną" trzydziestką.

Miejsca:
M3 6/7 ;)
w generalce 16/58 - wygrał oczywiście Remik i wszyscy, którzy z nim jechali (z mojej kat. 4 osoby), piąty Robert, który chyba dojechał do końca samotnie - jak ja.

Postuluję, aby Org dawał puchar albo chociaż uścisk dłoni za zdobycie takiego zgona. Przypomniały się wszystkie kontuzje z BBt, ledwo zszedłem z roweru. Dobrze, że przygotowując się na ten tour nie ćwiczyłem takich dystansów na maratonach bo jednak to zupełnie inna jazda.

Co do organizacji - oczywiście najwięcej robi trasa - a ta jest moim zdaniem fajna - najgorszy odcinek jest między Świerznem a Cerkwicą ok. 10km, reszta to gładziuchne asfalty jak w Niemczech, kilka dłuższych podjazdów i szybkie zjazdy. Meta jak zwykle bez możliwości ostrego finiszu - trzeba skręcić z ulicy o 180st na kostkę. Obiad - widziałem - chyba spory - zgubiłem talon i nic nie zjadłem. Medal za uczestnictwo z pleksi więc raczej budżetowy. Ogólnie polecam - strona orga.

Aaa, jeszcze strój edycji BBt 2014...zobaczycie na ustawkach ;)

Mimo wszystko był to udany łikend i miłe zakończenie sezonu oraz pożegnanie lata:





W gigantycznej kolekcji kolarzy Czesławy Kruczkowskiej odnalazłem i siebie (dzięki!):

Bałtyk-Bieszczady Tour 2014

Sobota, 23 sierpnia 2014 · Komentarze(18)
No i jestem..."po drugiej stronie". Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się to absolutnie nieosiągalne, jednak przeczytane (chyba wszystkie w necie) relacje gdzieś w głowie zostawiały z czasem przekonanie, że nie jest to takie straszne...
Aż w końcu, kiedy żonka 1 stycznia spytała się przy szampanie - "a jaki masz plan na ten rok?", wypaliłem - "przejechać BBtour". Klamka zapadła, zaczęły się przygotowania...
Powoli gromadziłem sprzęt "wyprawowy" (w sensie na 2 doby :)), zmieniłem samochód na rower, zimę spędziłem na rolkach a wiosną i latem odkrywałem dalsze rejony Niemiec na całodniowych wycieczkach. Generalnie ćwiczyłem wytrzymałość, wytrzymałość i jeszcze raz odporność na warunki atmosferyczne.
 Nie jestem podróżnikiem, który tygodniami, czy miesiącami potrafi jeździć rowerem po świecie, moje doświadczenie rowerowe ograniczało się do maratonów szosowych i wycieczek 100-300km. Stąd, cały dystans podzieliłem sobie na ćwiartki 250km (na 11-12 godzin) jako podstawową jednostkę, którą ogarniam swoim rowerowym doświadczeniem (wiem czy nie za szybko jadę, ile jeść, pić, odpoczywać, jakie tętno itp.).
W końcu po wydaniu góry pieniędzy i przejechaniu 10kkm nastał "ten" dzień.


Prolog

W piątek w Świnoujściu odbył się przejazd uczestników razem z masą krytyczną po centrum miasta. Na odprawie technicznej dowiedziałem się kilka szczegółów o których nie było mowy w regulaminie i na forum maratonu. Sędzia główny udzielił swoich rad (wszyscy orgowie to ultrasi) jak mamy jechać...i pora wracać do domu przygotować się na jutro.

Właśnie w tym miejscu ważą się losy niejednego bbtourowca ;). Teraz wiem co mogłem jeszcze wziąć (ta różowa torba to na przepak), plusem jest to, że prawie wszystko co wziąłem używałem ("na górkę" wrzuciłem tylko zapasowe klocki hamulcowe i baterie do lampki). 


Pierwsza ćwiartka - kozakowanie

Startowałem o 9, więc snu miałem odpowiednią ilość (noc przed startem z reguły jest nieprzespana - dlatego spałem w domu, mimo dodatkowego dojazdu 100km samochodem). Ranek zimny i wietrzny ubieram się "na długo". Na promie telewizja (internetowa), widzowie, lekkie przedstartowe zamieszanie. 

Równo o 9:00 dźwięk syreny promu ogłasza start grupy. Ruszamy razem i spokojnie. Pierwsze kilometry mijają na różnych zmianach, jechał ze mną kolega z kwalifikacji we Włocławku, reszty ludzi nie znałem. Tu wychodzi różny sposób jazdy, inne tempa, całkowicie odmienne sposoby pakowania (kolega miał zwykły plecak na bagażniku)...
Przed startem długo zastanawiałem się jak jechać. Samotnie, czy w grupie? Chciałem zrobić pewien wynik i samo dotarcie do mety w regulaminowym czasie trochę mnie nie interesowało (ze wszystkich celów był to ostatni na liście). Na szczęście na pierwszych podjazdach (falbanki na krajowej 3 i podjazd do Wolina) sytuacja się klaruje i już swoim tempem gnam do mety :)

Lecę lekko z wiatrem, "łykam" innych i słucham muzyki. Luzik :)
Zaliczam 3 punkty: Płoty (76km), Drawsko Pomorskie(130km), Piła (227). Jest ciepło, jadę na krótko i jednak trochę za szybko. W Pile jestem o 16:10 - czyli pierwszą ćwiartkę robię w 7 godzin (plan był na 11). Nic to, dobrze się czuję, będzie na poczet górskich kilometrów - myślę. Na punktach dolewam tylko wody i wcinam bułki (na całym BBt zaopatrzenie na PK było różne od dwóch skrzynek drożdżówek i kilku zgrzewek wody po możliwość zjedzenia śniadania, obiadu, kolacji z podwieczorkiem na raz). 
Kolejny PK to tzw. D(uży)PK1 z obiadem i naszymi rzeczami. Utrzymywanie całkiem niezłego tempa schodzi mi na oglądaniu takich krajobrazów:

Po zjechaniu z krajówki natężenie samochodów mocno zmalało. Co więcej jakość dróg jest bardzo dobra. Tuż za Piłą dochodzą mnie dwaj mocarze, którzy lecą jak po złoto. Kolega mówi, abym wsiadał do nich. OK, trochę odmiany też się przyda.
Dystans między Piłą a Kruszyńcem (90km) pokonujemy w tempie jak dla mnie wyścigowym. Dajemy zmiany po 40-42, do tego świetna jazda na kole. No trafił mi się pociąg idealny na wyścig, ale na ten maraton to chyba za mocno. Tętno mam wyścigowe. Studzę sobie głowę, że na DPK odpocznę, a tym czasem pora na moją zmianę...

366 to Dariusz Bulanda...który zwyciężył tego BBt w kategorii Open. No kosmos z jakim tempem jechali do mety...


Druga ćwiartka - jazda wg planu

DPK1 - Zajazd "Chata Skrzata" - 306km - godz. 18:45 (niecałe 10 godz. jazdy)
Pierwszy mały kroczek przybliżający mnie do mety zrobiony. Tu odpoczywam, czyli spokojnie jem dwudaniowy obiad, oraz przygotowuję rower i siebie do jazdy nocnej.
Do tej pory toczyłem się tak obładowany:

Na sztycy jest doczepiony bagażnik, w którym mam zapasowy sprzęt (czyli dętkę i klucze) i ściągnięte ubranie. Po drugiej stronie jest monitoring maratonu (właśnie to urządzenie widzieliście jako przesuwający się punkt na mapie), za mostkiem (za)duża torba w której miałem power bank do liczników, telefony i kable. Telefon miałem stale na widoku, więc jak dostawałem od Was smsa to praktycznie od razu go odczytywałem (za te teksty każdemu z Was wiszę po dobrym browcu :)).

Nie dotykać, urządzenie pod napięciem:

Rower maksymalnie doładowany (miał chyba z 7kg sprzętu) ledwo go podnoszę. Na siebie ubieram cieplejszą warstwę, oraz wszystko co miałem na sobie rano.
Jeszcze puszka Oschee z magnezem i druga z witaminami i w drogę. Tu już mam się trzymać tego co sobie zaplanowałem. Kręcę okolice 30km/h, tętno niskie, trochę mocniej bolą ramiona i lekka pieką stopy, ale jest ok. Co jakiś czas kogoś doganiam. Na następnym PK (Toruń, 21:40) jadę już na głównej lampie. W nocy na krajówce pierwsza awaria - guma w tylnym kole! No fak! Czemu teraz? Miałem jeden zapas - zmieniam go w miarę sprawnie, znajduję w oponie przyczynę dziury - 3 mm ostrego drucika - chwilę trwa zanim wypycham go z opony. Mijają mnie kolejni kolarze, w końcu wdrapuję się na siodło i gonię kolegę, który mnie niedawno minął. Mija sporo czasu zanim go dochodzę, tętno wysokie, ale spoko - odpocznę na jego kole. Jak już się z nim zrównałem to koleżka mówi, że jedzie solo i nie mogę z nim jechać... (nr 102 Remigiusz Ornowski, który wygrał...generalkę BBt!). Ok, uspokajam tempo, tętno i jadę 30 samotnie...
Przed kolejnym PK w nocy dochodzi mnie grupka chyba 5-6 ludzi, którzy całkiem fajnie jadą. Podczepiam się i wspólnie zaliczamy Włocławek (00:07), Gąbin (2:32) (w tych okolicach przeżywam krótki sen na jawie) i prawie Żyrardów (5:45 - 558km).
Prawie, bo tuż przed PK wpadamy po kolei w dziurę w asfalcie (było nas już tylko trzech) i tylko ja dobijam na maksa tylną oponę, słyszę syk... No i teraz mam kłopot. Drugi zapas jest 150km przede mną, a mi zostało łatanie dętek. Łatam pierwszą gumę, pompuję na oko do 6 barów i już o wschodzie dojeżdżam do Żyrardowa. Mimo, że jedzenia jest full wypas, to nie mają dętki ani nawet stacjonarnej pompki. Jednak ludzie pomagają mi dopompować "ile się da", tam odkrywam luz na piaście taki, że koło czasem obetrze o hamulce... 

Tu dygresja - na kilku PK byli ludzie z Włocławka, którzy rozpoznali mnie z kwalifikacji, jako tego który ją wygrał. Nawet poznałem zdetronizowanego króla. Fajne uczucie, jak ktoś mówi: "no mówiłem Ci, że to on" :)

Trzecia ćwiartka - dzień próby

Tak, "pińcet" przejechane, odtąd z każdym kilometrem poprawiam sobie życiówkę. Na liczniku pojawiają się już duże liczby. Trzecia ćwiartka miała być najtrudniejsza...I była, więc zaskoczenia nie było :)
Poprzedniej nocy jechaliśmy w deszczu, do tego temperatura oscylowała wokół 13st. - ale strój dawał radę i bez większego wyziębienia jechałem dalej. Niestety główny licznik stale się wieszał, do tego zablokował się z kadencją i tętnem (stale pokazywał to samo). Z tylnego koła powoli uchodziło powietrze, bałem się o dobicie no i ten luz na piaście...

Padało...ciągle padało, wszystko było mokre, ale dopóki jechałem podgrzewałem sobie ciuchy i minimalny komfort miałem zapewniony. Za Mszczonowem był jakiś nawigacyjny koszmar, oficjalny ślad prowadzi na krajówkę, po której jest zakaz jazdy rowerem. Jeździłem po okolicach szukając jakieś bocznej drogi ale nic nie było (nawet jechałem z 500m szutrówką), nikogo nie widziałem, w końcu decyduję się jechać wg śladu (za jazdę ekspresówką była kara 12 godzin). Co godzinę staję dopompowując koło, wilgoć i temperatura sprawia, że zaczynam odczuwać zimno, do tego niepewność czy dobrze robię podwyższały hormon stresu...
W końcu trafiam na innych, tu się lekko uspokajam i dojeżdżam do Grójca, przed którą ekspresówką ostrzegał sędzia. Tu sprawnie nawiguję i wjeżdżam w najciekawszą okolicę całego BBt (oprócz gór). Do tej pory jechałem przez lasy, pola, nijakie wioski i miasteczka. A teraz mijam sady z okazałymi domami (chyba ich właścicieli?). Ciekawa odmiana, szczególnie że jest to boczna droga i ruch mam niewielki (postoje robię "tylko" na dopompowanie koła - niestety już teraz co pół godziny).
Zaliczam PK Białobrzegi (631km, brak wpisanego czasu, coś koło 8-10), najsłabiej wyposażony punkt - tylko drożdżówki i woda. Z obsługi tylko jedna pani, więc sam wszystko ogarniam. Tu rozmawiam z treneiro Romano - wypowiadam chyba najwięcej słów od ostatnich kilkudziesięciu godzin. Wsiadam na rower i pokrzepiony słowami Romka prę na DPK2 (za 67km).
Krajówka nr 7 - bardzo duży ruch, ciągle pada, mijam przysypiającego na przystanku Waxmunda, pozdrawiamy się, powoli zbliżam się do Radomia...
Tuż przed wjazdem do miasta następuje apogeum kryzysu - pompowanie nic nie daje - widzę jak przez kilka dziurek w oponie tworzą się bąble uciekającego powietrza, dodatkowo pada licznik od nawigacji, został mi garmin E500, który ma buga w sofcie i częściej śladu nie pokazuje niż widać jak mam jechać. Mam jeszcze mapki od orga, ale nie mogę ogarnąć co na nich widać. Stoję jak głupi z 15 minut na przystanku i próbuje coś wymyślić, ale morale leci na łep na szyje (nawet jak ktoś poratuje dętką, to musi mieć długi wentyl do stożkowych kół). Pojawia się widmo rezygnacji....Mija mnie Wax, krzyczy czy w porządku? "NIE!" rozpaczliwie wrzeszczę (chyba już przez łzy). Mówię jaki mam problem, po czym kolega wyciąga dętkę taką jaką mi potrzeba :) Ocieram łzy, wycieram gluty w rękawy i nawet się uśmiecham. ;) Stokroć dziękuję i naprawiam sprzęt. Za Radomiem dochodzę dobrego kolegę i prawie razem wjeżdżamy na DPK2 (Iłża, 698km, 12:48).
Uff!

Czwarta ćwiartka - zwycięstwo

Plan minimum zrealizowany. Jem obiad, biorę gorący prysznic i kładę się do łóżka na 2 godziny. Zasypiam natychmiast.
Trochę wypoczęty ogarniam sprzęt - stacjonarną pompką dobijam koło do 8 atm., kasuję luz na piaście (tylko odkręcona pokrywa łożyska), ubieram jesienne rękawice i suche skarpetki. Ciuchy też lekko przeschły (drugich nie zabrałem - duży błąd), czuję się całkiem nieźle.
Jak i ja do wyjazdu przygotowują się dwaj kolarze (na oko ok. 6 na karku), pytam się czy mogę się z nimi zabrać (jak się okazuje jednym z nich był kolejny gość z czołówki BSa - Pawsol ).
Przed nami druga noc, ponoć w tych okolicach jest  już bardzo chłodna - 5-6st. Moje wdzianko jest na 10st...hmm przynajmniej przestało padać.

Trafiłem na doświadczonych kolarzy, Mieczysław jedzie to czwarty raz, kolega drugi. Toczymy się spokojnym tempem po 27-30, na podjazdach też bez pośpiechu... Zaczynam częściej korzystać z mniejszego blatu...
Kolejny PK - Nowa Dęba (800km, 21:02), dalej już przy lampach - Rzeszów (860km, 00:22). Tam już ledwo wytrzymuję z zimna. Sytuację na stopach i splocie słonecznym ratują chemiczne ogrzewacze. Jednak na zjazdach mam tak silne dreszcze, że główka ramy chodzi po 5cm na boki. Zgrzytam zębami, siedzę skulony ale nie ma opcji - nie poddam się już i jadę wspólnie dalej. 
W Rzeszowie postanawiamy 25min. się zdrzemnąć, bo każdemu rozjeżdża się obraz i dalej jest niebezpiecznie. Kładę się na krzesłach...po czym Mieczysław mówi, że już pora jechać :/
Widząc moje problemy termiczne, poleca worek foliowy. Zgadzam się, inaczej padnę.

Pieprzyć stylówę, jest 1 w nocy - nikogo nie ma :D
Nooo inna jazda, nie myślałem że jeszcze poczuję ciepło. Przemy dalej.
Pojawiają się pierwsze większe podjazdy. Od dłuższego czasu palą ramiona, kolana przy mocniejszym naciśnięciu też. Sprężyny w spdach jakby mocniejsze... Kolejny błąd to nienasmarowanie łańcucha. Kiedy miałem możliwość był zupełnie cichy i za Rzeszowem zaczyna domagać się oleju. Mozolnie pokonujemy kolejne kilometry trafiając na różne grupki, temperatura dalej spada i na kolejnym PK w Brzozowie o 3:34 lekka załamka - worek jest już za cienki. Mówię, że ja chyba poczekam do rana, ale znów Waxmund mówi, że wiezie niepotrzebną kurtkę goretexową i może mi ją oddać (wcześniej ja mu dałem swoją małą lampkę). No teraz to już mam prawdziwy komfort termiczny. Na zjazdach rower odzyskuje prowadzenie - znowu idzie jak po sznurku, a mi się robi prawdziwie ciepło...
Przed nami ostatni punkt i meta. O 5 zaczyna świtać i ukazywać się cudowny, górski wschód słońca. Już wiem, że do mety dojadę, że teraz będzie już tylko łatwiej (co tam podjazdy), że w końcu jestem w utęsknionych górach i to na rowerze...
Euforia nie ma końca, daje to olbrzymią motywację. Mieczysław mówi, żebym jechał sam po dobry czas (nad ranem jechaliśmy we dwójkę, mała grupka za nami), żegnamy się i jadę po to, po co tu przyjechałem.
Rano Romek wysyła info, że jak się zepnę, to zdążę na 9 na metę (czyli mój podstawowy cel - przejechać to w 48godz.). Ok, jeszcze na tyle się zdobywam i przez góry przejeżdżam w tempie ekspresowym (po drodze PK Ustrzyki Dolne o 7:01, na którym biorę banana i wpycham w siebie śniadanie - kromkę chleba - byłem tam chyba 1min.). Z ostatnich 100km pamiętam nareszcie słońce (rozebrałem się do koszulki), super fajne podjazdy, zjazdy po 60-70km/h, dodatkową motywację w postaci dochodzenia kolejnych zawodników, wyprzedzenia na podjeździe traktora ;), smsa Romka (i innych) "wszystkoooooo!!! Grzesiu wszystkooooo". Na płaskim wypluwam płuca, nie zważam na ból kolan, kręcę ile fabryka dała: 25km/h :D
Ostatnie kilometry dłużą się jak flaki z olejem; zaraz, to po Ustrzykach Dolnych nie ma od razu Górnych? Z tablic informacyjnych wynikało 40km, obliczam i co widzę: Smolnik, Procisne, Bereżki...w końcu jest! Flaga BBt że do mety 5km! No kurde już bym chciał zejść z roweru, ale nie ma lekko, kolejna tablica 2km, jeszcze chwila. Odwracam się (z dużym trudem) co jakiś czas, czy ktoś mnie nie dochodzi, ale nikogo nie widać. Po (długiej) chwili widzę metę, przejeżdżam nią - nikogo nie ma - zostawiam rower, wyszarpuję książeczkę i biegnę do gospody - tam zaskoczoną obsługę punktu pytam się gdzie jest obsługa punktu :) Wręcz żądam podania aktualnej godziny i jak słyszę 8:52 to napięcie całkowicie schodzi. Jest, cel numer jeden osiągnięty. Po tym wszystkim, po tylu trudach przejechałem 1000km, poniżej dwóch dób...

Epilog

Ja już skończyłem, ale wyścig trwa jeszcze przez 25 godzin.
Dalsza część mija już na regeneracji:

Po dotarciu do pokoju biorę szybki prysznic i zasypiam snem kamiennym :)
Reszta dnia to witanie kolejnych uczestników, wymiana wrażeń i doświadczeń z innymi. Sala pełna osobnych historii maratonu, fajne miejsce na pogawędki przy piwie.
Wieczorem przyjeżdża kompan z pokoju ale tak zmęczony, że nie gadamy za wiele i od razu zasypiamy.
Wtorek - 10 godz. zamknięcie trasy i o 12 ceremonia zakończenia.
Później już czekam na wyjazd (następnego dnia), pogoda się popsuła i zaczęło padać, więc w najbliższe góry nie mam ochoty iść.
Zapoznaję się za to z miejscowym koten-banditen, któremu musiałem odpalić kawałek konserwy żeby przestał po mnie łazić:


Czas na ceremonię zakończenia.
Po to tu jechałem:


Król BBt Zdzisław Kalinowski (x7) wręcza medal za pierwsze miejsce w generalce Remigiuszowi Ornowskiemu (jechałem chwilę za nim):

oraz medal Dariuszowi Bulandzie za pierwsze miejsce w open (też z nim jechałem :)) Obaj panowie pobili rekord trasy Zdzisława  Kalinowskiego - niesamowite!
Wieczorem odbyła się impreza integracyjna w której siedziałem obok Roberta Janika (komandor wyścigu) i dowiedziałem się całej kuchni maratonu. Olbrzymi wysiłek organizacyjny, miliard spraw do załatwienia, milion telefonów do wykonania. Co chwilę też podchodzą do niego ludzie i pytają; kiedy stroje, a jak tam należało jechać, a dlaczego mapki taki małe itp...


Powrót.

Wydostanie się z Ustrzyk to kolejne wyzwanie logistyczne. Generalnie sprawę powrotu zostawiłem swojemu biegowi, licząc na to, że ktoś będzie potrzebował kogoś do pełnego składu. Udało się wynająć busa z przyczepką do Przemyśla, a tam zarezerwować kuszetkę do Szczecina (oczywiście wszystko odpowiednio wcześniej).
Tu miałem największy zgrzyt, bo "busiarz" przyjechał ze zwykłą przyczepą, w której nie było żadnych koców ani nawet kartonów do osłony rowerów. Mimo starannego ułożenia sprzętu fatalnie zarysowałem ramę (tak, że aż serce się pokroiło). Rower zresztą ucierpiał od torby z monitoringiem, bo porysowała i zmatowiła lakier... No cóż, warunki nie były łatwe i z pewnymi szkodami trzeba się liczyć (licznik do tej pory nie odzyskał sprawności).
Ciekawy był powrót kuszetką: 6 miejsc z czego 2 przeznaczyliśmy na rowery (do Szczecina jechały 4 osoby).
Na dworcu wstępnie rozebraliśmy rowery i okryliśmy wszystko folią malarską. Przyznam, że sposób złożenia i pomysł świetny. Konduktor w ogóle się nie czepiał (oczywiście mieliśmy rezerwację na 6 miejsc i wykupiony nadbagaż).

W przedziale czas szybko minął, a przy okazji trafił się mały kwiatek PKP:

Następnego dnia (czyli już w czwartek) rano wjeżdżamy na Szczecin Główny, skąd odbiera mnie żonka i odwozi szybko do domu.
O 11:00 w czwartek zakończyłem swój maraton BBt 2014.

Wnioski

Z dystansem dawno się oswoiłem i wiedziałem, że pierwsze 500km przejadę dobrze, odcinek 600-700 będzie kryzysowy, a końcówka dobra. Trzeba być w miarę odpornym na warunki atmosferyczne, nie poddawać się przy jakiś bólach (bo boleć coś będzie na pewno) i umieć ogarnąć różne awarie sprzętu. Myślę, że całość może przejechać średnio zaawansowany kolarz (bez presji na wynik), śpiąc po kilka godzin na DPK i jadąc 22-25km/h. Maraton nie jest tak trudny jak się początkowo zdaje i raczej premiuje sakwiarzy, niż ścigantów (jednak ci drudzy prowadzą w generalce). Nawet podjazdy w górach nie są jakieś masakryczne (chociaż jak jechałem busem to kręciłem głową z niedowierzaniem).
Popełniłem kilka błędów, których można było łatwo uniknąć: minimum 2-3 dętki, koniecznie drugi stój i ciepła kurtka na noc w górach.
Na koniec pragnę podziękować za Wasze smsy, Romano za dzielenie się na gorąco wrażeniami (budżet tego numeru starczył tylko na jedną rozmowę i kilka smsów zwrotnych), Waxmundowi za dętkę i kurkę, oraz Pawsolowi za właściwe tempo w górach i polecenie nałożenie na siebie worka na śmieci ;)

Ślad, niestety niepełny i podzielony na dwie części (w Iłży - więc I cz. płaska, II cz. góry). Przez te ciągłe resety licznik wypadł chyba z kursu, brakuje też przejazdu przez Rzeszów, bo nie zorientowałem się, że nie włączyłem startu. Dodatkowe kilometry to błądzenia.

height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="http://www.strava.com/activities/186556175/embed/58b99101c34c8f343b1618633ee8ceb725e75bd8"> height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="http://www.strava.com/activities/186555948/embed/24aec4c5b7063c5fa2d2c6f29f210370d83f47ca"> Monitoring online na trasie był strzałem w 10. Świadomość, że są ludzie którzy śledzą mój wysiłek dodawał watów. Z drugiej strony emocje mają również "widzowie". Jak wspomniałem, była też telewizja. Filmy, które nagrali można obejrzeć tu:

Dzień pierwszy:
Jestem na filmie:
0:17:15 - start (pełne skupienie)
2:06:20 - PK Płoty (szybka bułka, bidony)
3:32:19 - parcie na szkło (szkoda, że przycinał się transfer.  6 min. z przebitką na PK)
3:42:00 - PK Drawsko Pomorskie (niby tylko bułka, sms i zdjęcie, ale ile czasu zeszło!)

Dzień drugi: Widziałem się w 3:28:40 - medal (pierwsze wrażenie - ciężki) i uścisk dłoni Zbigniewa Kalinowskiego


 To wszystko. :)


A i nie wykluczam startu za dwa lata, bo jak powiedział Mieczysław: BBt wciąga. :)



aktualizacja:
wzmianka z portalu DSI.net.pl i zdjęcie: link


 Na portalu Resko24.pl notka o BBt ze zdjęciami: link

Das Boot

Piątek, 8 sierpnia 2014 · Komentarze(16)
Pojechałem sobie na wycieczkę, która miała ostatecznie potwierdzić moją zdolność do dłuższych wypraw. Trochę po macoszemu do niej podszedłem: rano okazało się, że mam tylko "samą chemię" do jedzenia, rower nieprzygotowany, telefon ledwo trzyma...
Cóż o 5tej nie było mowy o marudzeniu. Wsypałem żarcie do bagażnika, szybko przetarłem rower, dałem świeżą oliwę na łańcuch i pojechałem.

To miało mi starczyć na cały dzień jazdy:


Start o 6:30, jak zwykle: kierunek Niemcy. Kładę się na kierownicy i lecę 35 po super gładkich i pustych drogach:


Tym razem przestudiowałem drogę i oznaczyłem sobie trasę co ciekawszymi miejscówkami. Poniżej miały być ruiny zamku - ale wyszedł mój rower (zamek jest w tle - tzn. fosa):

No dobra, okazało się że to zarośnięte ruiny i można tylko pocałować klamkę - której i tak nie ma (a w Googlach były fajne zdjęcia):



To była ok. 3 godzina jazdy, więc pora na drugie śniadanie - oczywiście - moje ulubione wycieczkowe żarcie: kabanosy :)


Po kolejnych paru godzinach, w których nic ciekawego, oprócz urokliwych niemieckich wiosek nie było do zobaczenia wjechałem do Wolgast. Ładne i dobre do sfocenia Anklam tym razem ominąłem. Wolgast też jest fajne, ale mnie interesował gigantyczny zwodzony most (przed którym było dobrych kilka km korka):


Wiem, kiepskie zdjęcie, ale byłem tu przejazdem i przez pół godziny przebijałem się w korku, więc chciałem stąd jak najszybciej uciec. Jeszcze jedna fota mostu (dla niego można tu się jeszcze wybrać) - oprócz dwóch pasów dla samochodów, jest jeszcze linia kolejowa i droga dla rowerów:

Przekraczając przeprawę wjeżdżam na wyspę Uznam (Usedom po sąsiedzku). Tam Niemiaszki pobudowały kilometry takich dróg rowerowych:

Jest to ważne, bo ruch samochodowy jest bardzo duży a taka droga pozwala na swobodną jazdę 35km/h bez stresu, że coś tam może wyjść.

A to już cel wycieczki - stary, rosyjski okręt podwodny, na którym teraz zarabiają Niemcy. Nazywa się U-Boot Juliett U-461 (ma nawet swoją stronę). Wstęp 6 euro, ale sobie darowałem.


Kolejne kiepskie zdjęcie, więc jeszcze jeden strzał:


160km od domu. Miałem tylko 2 bidony wody i 2 oschee. Powoli brakowało mi napojów. Trzecie śniadanie pod U-bootem:


Po zaliczeniu pierwotnego punktu wycieczki, miałem się skierować do Świnoujścia aby kupić wodę i żarcie. Czyli jakieś 50km bez picia w 30sto stopniowym upale. Chory pomysł, ale wtedy wierzyłem, że mi się uda. :)
Trasa prowadziła wzdłuż wybrzeża, lasem, ścieżką rowerową. Wspomnę tylko, że wyprzedzanie turystów na niej to była loteria - parę razy było gorąco, stąd dałem sobie spokój i jechałem ulicą. Co jakiś czas były fajne zjazdy na plażę. Nie mogłem sobie odmówić zobaczenia wody:


A to kolejny zjazd. Byłem zszokowany ilością rowerów. Na zdjęciu widoczna jest zaledwie połowa. Jak to tak - zostawiam rower w stojaku i idę się plażować? Nikt nie kradnie, nie niszczy? Nie-mo-żli-we. A jednak. Witamy w cywilizowanym kraju.:


Na 180km zabrakło mi już wody, usta zaczęły zasychać, a ręce lepić do kierownicy. Zły znak. Zacząłem się zastanawiać, ile wody mam w żelach ;) Ale to był głupi pomysł. W końcu oświeciło mnie, że po co jechać do Świnoujścia, do kraju gdzie potrafią ukraść gumę do żucia z samochodu, jak tu ludzie zostawiają rower przed sklepem i normalnie idą na zakupy?
Szukam jakiegoś Netto. No cóż muszę złamać swoją żelazną zasadę: Nigdy, ale to przenigdy nie trać z oczu swojego roweru. Przypinam go cieniutką linką za przednie koło i trochę nerwowym krokiem idę do sklepu.
To były najbardziej stresujące 5 minut wycieczki:

1,5l wody, jakieś 3 wygniecione bułki, ajskaffe... Miodzio. Zmieniam plan, olewam Świnoujście i szukam drugiej drogi wyjazdowej z wyspy:

Stale jadę po takich drogach. 0 stresu, przyjemnie mi się jedzie (nawet wyprzedzam ciągnik, za którym ciągnął się sznur samochodów).
200km, drugi most. Tu sobie trochę przystanąłem. Wiatr był właściwie znikomy. Odwoniłem się trochę, to teraz woda idzie o wiele szybciej. Przełamałem się i już nie odmawiałem sobie łyka - co więcej zamierzałem powtórzyć numer ze sklepem jeszcze raz. :)



Tak zachwalam super drogi, że pewnie już nie możecie tego czytać. Ale jak ktoś by chciał ze mną jechać to też są takie drogi:

Selfie musi byyyć :D. Dobrze jest, nawadniam się trochę i chce mi się mocniej jechać. To był jedyny szutrowy odcinek. Miałem jeszcze trochę bruku i "polskiego" asfaltu, ale może z kilometr, dwa się męczyłem.
Poniżej dobrze widać skalę inwestycji w ścieżki rowerowe Niemców. Robią to z rozmysłem i jeżeli jest obok drogi taka ścieżka to naprawdę warto po niej jechać. W tym miejscu spotkały się ślady z rana i wieczora. Zatoczyłem pętlę i pora kierować się do domu.

Po dobrej godzinie jestem w Ueckermunde. Jeden z ostatnich przystanków (w Anklam w Netto kupiłem wodę i red bulla - o dziwo roweru nie ukradli!). Nie chciałem się na nią wdrapywać w obawie, że nie będzie mi się chciało dalej jechać. Odczuwałem już trudy wycieczki.



Od ławki miałem 60km do domu. Postanowiłem przejechać to w dwie godziny. Aby się nie zniechęcić nakręcałem się niemieckim browarem chłodzącym się w lodówce... Po godzinie doszło jeszcze Grande Qurrito w zestawie powiększonym :D
No i po 12 godzinach od startu najedzony i nasączony snuję sobie tą opowieść.


Teraz trochę "cyfrów":
waga rano: 81,5kg, wieczorem 77,5!
Wypite 6 bidonów 0,7l, 2 małe oschee, puszka coli, red bull.
Zjedzone: 6 żeli, 4 galaretki, 3 słodkie bułki, paczka cukierków-żelków, paczka kabanosów, 3 wafelki Knoppers

Największą porażką wycieczki był Garmin Edge 500. No takiej lipy nawigacyjnej to nie widziałem. Według mnie nie da się jechać po śladzie bo go ciągle gubi, znika z ekranu, coś przelicza i %uj widać (przez pomyłki i cofania nadłożyłem z 10km). Pomylony zakup. Stary F305 jest nie do zdarcia.

Mimo tego to fajna wycieczka. Plan zrealizowany, trochę stopy pieką i bolą ramiona (niepotrzebnie je napinam). 500km jest do ogarnięcia bez problemu. Ale 1000? Zobaczymy :)

Maraton Włocławek-Stegna-Włocławek 2014

Piątek, 20 czerwca 2014 · Komentarze(13)
20go czerwca o godz. 22:10 wystartowałem w pierwszym w życiu maratonie 24h.
Trasę Włocławek-Stegna-Włocławek należało pokonać poniżej doby aby uzyskać kwalifikację do kolejnego maratonu: Bałtyk-Bieszczady Touru.
Do startu przygotowywałem się właściwie od zimy. To właśnie mrozy, śnieg i deszcz miały mnie uodpornić na trudy jazdy. A dziesiątki "setek" i dłuższych jazd wyuczyły pewnych rozwiązań na bardzo długie jazdy.
Ten maraton ostatecznie miał zweryfikować kondycję, ubiór, sprzęt a przede wszystkim psychikę (bo zazwyczaj siła kończy się wcześniej niż wola jazdy i dalej jedzie się "siłą umysłu").

I to właśnie odporność na warunki atmosferyczne była kluczem do przejechania tego dystansu. Już w czasie dojazdu na start złapały mnie 2 mega ulewy (rower wożę na dachu), więc całe pucowanie i smarowanie poszło na marne...
W piątek deszcz nie odpuszczał - praktycznie - w ogóle. Zdążyłem w przerwie między opadami uzbroić rower i dać kolejny smar na łańcuch gdy od 22 zaczęło znowu lać. Padało z przerwami przez całą noc i dopiero o świcie zacząłem trafiać na suchy asfalt. Ale czy wtedy zrobiło się łatwiej? Ależ nie - zaczęło bardzo mocno wiać. Wiatr niby zachodni, ale miałem wrażenie że wieje ze wszystkich stron. Tak, zdecydowanie deszcz i wiatr rozdawał karty.

Startowało 8 grup po 10 osób, ja byłem w szóstej i bardzo nierównej. Zgodnie z przewidywaniami bardzo szybko to się porwało i jechałem z lokalnym koksem, który leciał jakby ktoś go gonił a jednocześnie znał bardzo dobrze trasę. W nocy stale dochodziliśmy samotników i jakieś małe grupki. W końcu i do nas dolepiło się kilka osób, którym pasowało tempo. W Grudziądzu (ok 120km i 1-2 w nocy) zarządzam postój: szybki sikustop, przegrupowanie kieszeni, uzupełnienie bidonów i gnamy dalej (tempo ok. 35h/km). To był jedyny postój w tamtą stronę. Z czasem tempo "siada" do 30 i jedziemy w piątkę bo różnych jakościowo zmianach. Na około 200km właśnie z powodu ryzykownej jazdy kilku gości, podkręcam na 35km/h, urywam grupę i gnam sobie to Stegny (Żuławy - płasko jak stół, świta), już po kilkunastu minutach koledzy całkowicie zniknęli.
Po ok. siedmiu godzinach docieram na półmetek. Jem dwa talerze makaronu (korzystam z sytuacji, że obsługa nie panuje nad wydawaniem a jedna porcja była dla mnie za mała), piję herbatę - nie zamawiana - za 4 złote! Zmieniam skarpety na suche (najlepsza decyzja na maratonie), lampkę z zasilaniem oddaję do samochodu i po ok 40 minutach jadę na...start.
W drodze powrotnej postanawiam jechać wg. planu - czyli spokojnie kręcić 30. Wyruszam samotnie, ale doganiam dwójkę, później dochodzi mnie wymieszana z nocy grupka i zlepiamy się w jedno. Tu znowu nie da się jechać za kilkoma (właściwie na 8 osób - 2 jechały "kolarsko"), irytuje mnie to na tyle, że odpuszczam i jadę ok. 20m za ostatnim - swoim tempem (właśnie zaczyna wiać).
Tempomat ustawiony, w uszach gra radio, tętno niskie, najedzony...spać się chce :) parę razy głowa mi opada, co więcej zaczynam wyprzedzać swoją grupę. Nie no, podkręcam o 2km i zaczynam prowadzić. Wyjeżdżamy z Żuław i zaczynają się nocne hopki. Tu, aby całkowicie nie zasnąć robię sobie parę mocniejszych zaciągów, skokenów (czekam później na resztę). Na którymś długim podjeździe zabrał się ze mną kolega (nota bene Grzesiek). Widać, że ma ochotę jechać (ok. 150km do mety),  z wozu technicznego dostajemy informację, że przed nami jest tylko jeden kolega ok. 5km przed nami. Szybkie spojrzenie - gonimy! 35-37 i go mamy. Na ok. 100km do mety na chyba 150 podjeździe Grzesiek zostaje a ja samotnie jadę w tym cholernym silnym wietrze... Jestem w zasięgu pierwszego wozu technicznego (były 3), więc często jedzie za mną, ochraniając mnie przed innymi samochodami. Czasem org pytał się, czy czegoś nie chcę (brałem tylko wodę, miałem...jeden bidon 0,7l).
Ostatnie 100km przejechałem sam, przyjeżdżając o 13:58. Orgowie i sędzia mówią, że nikt jeszcze tak wcześnie tego maratonu nie skończył i ziemniaków na obiad nie zdążyli wstawić :D.

Ustanawiam nowy rekord trasy, uściski, zdjęcia, wywiady...

No i koniec. Kwalifikacja zdobyta.

Napiszę trochę o organizacji, bo jednak maraton jest inny od tych, w których zazwyczaj biorę udział.
Na całej trasie były trzy wozy techniczne z żywnością i naszymi rzeczami na przepaku w Stegnie. Tu nie trafiłem z wozem bo dałem do trzeciego, który zabezpieczał tyły (a ja szybko znalazłem się w strefie pierwszego) i w Stegnie nie miałem rzeczy które miałem zabrać wracając do Włocławka. Głównie to jedzenie, miałem sobie nasmarować napęd, więc od połowy trasy jechałem z niemiłosiernie świerszczącym łańcuchem.
Cała impreza odbyła się przed startem, więc na mecie było już tylko wręczenie medalu i obiad.
Bardzo fajne były nagrody (nawigacje samochodowe, jakieś dobre lampki rowerowe i parę innych gadżetów) z nagrodą główną - rower mtb.
Każdy dostał imienny medal, certyfikat ukończenia (i to nie jakiś druk na laserze), numer startowy (imienny, z materiału).
Można było wziąć prysznic. Bułek, bananów i wody było do oporu. Były nawet redbulle - ile kto chciał.
Imprezę prowadzili konferansjerzy, a w przerwach były hinduskie tańce :)

Był jeden zgrzyt, przez który dopiero po 20 mogłem się całkowicie spakować. Orgowie nie przewidzieli, że część ludzi "z tyłów" mogą przyjechać wcześniej a ich rzeczy są w trzecim wozie, który jako ostatni miał przyjechać (czyli do maks. 22). Na nasze sugestie, że czekamy już kilka godzin, gdzieś na trasie przepakowali wszystko do jednego wozu i o 20 dopiero dostałem wszystkie swoje rzeczy. Ale za to mogłem przekimać trochę w samochodzie. Największe bóle ciała minęły, poczułem się tak dobrze, że odmówiłem rezerację hotelową i w nocy wróciłem do domu.

Co zjadłem:
2 żele opto... te z Decathlonu, 3 galaretki żelowe (super sprawa, też z D), 3 drożdżówki (suche), 2 talerze makaronu z mięsem, paczkę żelków, 2 wafle Wasa (z jakimś smakiem), obiad z kompotem (na mecie), banana, 3 łyki coli (z wozu techniczego), 4 redbulle, 3 puszki oshee (witaminy i magnez).
Ponieważ miałem tylko jeden bidon (drugi koszyk zajęty był przez akumulatory lampki), to na postojach go dolewałem. Szacuję, że wypiłem 4.
Po maratonie (już za swoją gotówkę), zjadłem jeszcze zestaw mcdona (był obok), 3 kawy, w nocy na stacji hotdoga. Na stacjach również kimałem: 2 razy po 40 minut.

Ubiór:
zestaw Danielo z zimowymi nogawkami i rękawkami (grubsze od zwykłej lajkry), potówka + warstwa bezrękawnika (z Lidla). Na to wiatrówka bez rękawów (Danielo). Na butach skarpety (nie wieje w nich w stopy i syf z ulic nie włazi w buty), pod kaskiem bandana  - czyli mój zestaw na 10st.

Podsumowując: super impreza. Nie był to wyścig, więc pewnego typu ludzi tu się nie spotka. Byli za to ultrasi, ludzie którzy przejechali BBtour po kilka razy i inni tego typu koledzy. Bardzo przyjaźnie wszyscy nastawieni, wszystkich łączył ból zdobycia dystansu. Nie wykluczam, że jeszcze się tu pojawię. :)

Strona organizatora: WTR

Apartatu nie brałem z powodów powyższych.
Rower po wszystkim wyglądał tak:


Przed startem (na zdjęciu widać lampę "główną", pod nią mały awaryjny błyskacz - widać pasek, wisi do góry nogami, licznik "główny", i czerwony który robił za nawigację. Z niego wychodzi kabel zasilający do powerbanku, który jest schowany w torbie na ramie, mam tam jeszcze 3 galaretki, w koszyku "akkubidon", na sztycy mały bagażnik):


Pokaz tańca:


Dzień później wyszło słońce, a rower znów odzyskał blask:


W Stegnie dla zaoszczędzenia baterii wyłączyłem licznik (ok. 40min. postoju). Wpisałem sam czas jazdy.


Pojawiły się zdjęcia na fejsbukowym profilu WTRa:
-meta:

-ceremonia dekoracji:

Banan na ustach czyli moje (samotne) 200km

Sobota, 3 maja 2014 · Komentarze(4)
Ustawka, która prawie się nie odbyła.
Plan miałem na 200km, zapodałem, zareklamowałem i czekałem...
Do 8:00 (godz. odjazdu) był czas na zjechanie. Równo o 8:01 kierownik wycieczki ogłosił reszcie grupy, że pora wsiadać na swoje maszyny i trzasnąć fajną dwusetkę.

Start wycieczki
Start wycieczki © James77


Nikt nie miał nic przeciwko, więc odpalam ślad i jedziemy!
Oczywiście kierunek Niemcy, nowe trasy, a jeszcze lepiej aby odkryte tereny przyniosły fajne asfalty, do których warto będzie wrócić.

Ścieżka rowerowa w Niemczech
Ścieżka rowerowa w Niemczech © James77

Pierwsze kilometry, to jak zwykle wyjechanie ze "strefy nudy" czyli zjechanych do końca ścieżek. Dla mnie zaczyna coś się dziać za Locknitz w kierunku na Brussow. Trzeba tu napisać, że trasa miała kształt spłaszczonej pętli, wiatr pomagał dokładnie do najdalszego zachodniego punktu. Od ok. 30km zaczęła się moja ulubiona jazda, czyli wiatr lekko w plecy, gładki asfalt i znikomy ruch na drodze. Położyłem się na kierownicy i kręciłem te swoje kilometry...
Do Prenzlau nabiłem 60km po trasie takiej jak wyżej na zdjęciu. Temperatura rano dopiero zaczynała się podnosić, więc mimo czystego nieba było coś około 8-9st.
W mieście zrobiłem postój na szybkiego batonika (nie był to jeszcze główny postój na popas).
Prenzlau
Prenzlau © James77

Ciągle mi wiało (jechałem w zimowych rękawkach, normalnych nogawkach i wiatrówce) i jednak ziębiło stopy i palce. Tu na postoju byłem osłonięty od wiatru i słońce szybko mnie nagrzewało. Typowa podpucha, nie radzę zbyt długo się wylegiwać, bo rozruch może być bolesny.
Właściwie dalej za Prenzlau nie jeździłem. Od tego miejsca zaczynała się "strefa nieznana".
Jak na razie, opłacało się zaryzykować:
Jedziemy dalej
Jedziemy dalej © James77

Bajeczne drogi. Dlaczego nikt po nich nie jeździ? Może Niemcy robią takie drogi jako minimum w ogóle budowania ulicy? Równo i...wietrznie :) Raz na parę minut mija mnie jakiś Volkswagen czy inne BMW (ale nie takie trupy jakie w Polsce jeżdżą).

Do 80ego kilometra miałem stale coś takiego:
Prosta droga
Prosta droga © James77

Nawet się zatrzymałem, aby zfocić coś innego niż te ulice:
Pola rzepaku
Pola rzepaku © James77

Nie wiem, czy w naszym kraju rolnicy też sieją rzepak na potęgę, ale Niemcy robią to do oporu. Rzepak często był po horyzont.
A w nim elektrownie wiatrowe oczywiście.

To już nudne wiem, ale... jak się odkrywa nowe trasy to chce je się pokazać:
Droga w Niemczech
Droga w Niemczech © James77

Ponieważ nikt i nic nie przeszkadzało w jeździe to nie schodziłem poniżej 35km/h. Jeszcze wspomnę, że jako jedyny uczestnik wycieczki wszystko co jadłem i piłem zabrałem z domu. Samemu jakoś nie widzę się, w bieganiu po ichnim Netto, kiedy rower stoi tylko oparty o ścianę. Miałem 2 bidony 0,7l wody i dwie puszki jakiegoś napoju energy do śniadania.
Po niecałych trzech godzinach jazdy docieram do pierwszego większego przystanku, gdzie zamierzałem trochę odpocząć:
Zamek w Boitzenburger
Zamek w Boitzenburger © James77

Marne zdjęcie, nie obejmujące całego kompleksu. Miejsce jest bardzo fajne, szybko się do niego dojeżdża a obok jest jeszcze jeziorko.
Tu jest strona zamku i profesjonalne zdjęcia: klik
A ja wyciągam z bagażnika jedzonko i relaksuję się w słońcu:
Posiłek
Posiłek © James77

"Wsad" w kanapce jeszcze ze świąt :) Mam takie skrzywienie wycieczkowe, że zabieram na nie kabanosy. Banan miał mi dać szybką i długą energię na następne godziny jazdy. Od jakiegoś czasu przestałem jeść na takich wycieczkach żele, batony energetyczne, czy pić izotoniki...  Nie ukrywam, że moje guru ultrasów - Wilk - gdzieś wspomniał czym się żywi na większych wyrypach i wiem, że miał rację. Więc przegryzam sobie, siedząc przed zamkiem, kanapkę z serem i wędliną, 2 kabanosy, banana i popijam jakimiś witaminami (pierwszy raz kupione).
Ruszam się w końcu i drogą L243 prę na północ obczaić kolejne fajne trasy. Akurat ta droga przypomina nasze wiejskie wertepy i tu prędkość mam patrolową z obawy o trakcję.
Ale po jakimś czasie wjeżdżam na taką drogę dla rowerów:
Droga dla rowerów
Droga dla rowerów © James77

Dokąd ta droga? Dlaczego tu? Nie wiem. Zaczyna się we wsi Krewitz (nic tam nie ma) i...ciągnie się przez 20km do Woldegk! Czy ja mówiłem, że asfalt tu jest gładki? Jest równy jak stół. Kładę się na kierze podkręcam na 35 i...płynę (przez ten czas nikogo nie spotkałem).
Scieżka rowerowa w Niemczech
Scieżka rowerowa w Niemczech © James77

Trasa biegnie przez pola i trochę dużo owadów lata. Zalecane jest zamknięcie japy. :)
No dobra, ale chyba widać że trasa jest płaska. Kierownik wycieczki przewidział i to, hopki w okolicach Woldegk:
Pierwsze wzniesienia pod Woldegk
Pierwsze wzniesienia pod Woldegk © James77

Asfalt znośny. Dalej minimalny ruch. Wiatr lekko w mordę ale i tak ponad 30 lecę... Dawno minęła pierwsza setka. Z bidonu ubyło...zaledwie połowa zawartości. Baaardzo oszczędnie racjonuję picie, ale sikustopy robię więc nie jest źle.
W całkiem fajnym mieście Woldegk następuje zmiana trasy, bo ślad zaczął prowadzić po drodze gruntowej takie nawet Niemcy nie asfaltują. Pojechałem krajówką nr 104 w kierunku następnego miejsca na popas - Strasburga. Na garminie widzę, że pierwotna droga prowadzi równolegle do krajówki w odległości ok. 500-800m. Na pierwszym zjeździe w jej kierunku skręcam bo widzę, że dobry afsfalt i przez las dochodzę do tego co wyznaczyłem siedząc przed kompem 2 dni wcześniej (ach ta technika!)

Boczna droga
Boczna droga © James77

W końcu dojeżdżam. Strasburg. 130km. Pora na jedzonko:
Posiłek w Strasburgu
Posiłek w Strasburgu © James77

Dygresja: byłem tu trzeci raz i za każdym razem na rynku siedziały jakieś niemieckie chlory (nigdzie indziej ich nie spotkałem). Teraz jakiś kwiat niemieckiej młodzieży tankował ok 100m ode mnie i jak się pojawiłem to coś zaczęli do mnie krzyczeć.
Trochę nerwowo się zrobiło, więc spałaszowałem drugie śniadanie nie spuszczając ich z oka i w pogotowiu do szybkiego odwrotu.
Takie tam menelstwo, nie należy drażnić i zignorować. Zjadłem i pojechałem dalej. Na wyjeździe jedyny miły akcent tego miasteczka:
Wiatrak w Strasburgu
Wiatrak w Strasburgu © James77

Żeby nie słodzić tu Niemcom za wiele o ich drogach to trafił się i taki odcinek:
Bruk się trafił
Bruk się trafił © James77

Na szczęście byłem sam i żaden "asfaltowy purysta" nie mógł mi nic zarzucić.
Odcinek przejechałem bez przygód i pognałem dalej.
Po ok. 45km dojedżam do Grunhof (czyli już prawie dom), tu nareszcie mogę się rozebrać bo jednak już ciepło się zrobiło.
W bidonach mam jeszcze 0,5l wody, oraz żelkowe cukierki, które mają mi dać energię na ostanie kilometry.
Ostatni posiłek
Ostatni posiłek © James77

190km. Granica państwa. Koniec śladu i oficjalnej wycieczki:
Granica państwa
Granica państwa © James77

W bidonach już prawie pusto (jakoś tak mam, że na początku prawie nic, a później to ciągnę równo). Wszystkie zapasy zjedzone. Odkrytych mnóstwo fajnych tras. Coś tam nowego zobaczyłem. Kondycyjnie przejechałem to bez żadnego problemu. Jedynie wkładka obtarła mi uda (dziwne, bo po 300km nie miałem takich problemów). Wiatr w sumie nie przeszkadzał, dało się jechać "pod" 33 a "z" 38. Wszystko przejechałem na jednym biegu - bez dokręcania na zjazdach. Przełożenie tak dobrałem, żeby jechać z kadencją 100 i tętnem 130-140. Ostanie 2 godziny to był bardziej sprint bo sobie wymyśliłem, żeby być o 15:00 w domu (byłem 15min. po).

Do dystansu doliczam dojazd na start 10km i czas 20min.


Wycieczka dookoła Zalewu Szczecińskiego

Sobota, 26 kwietnia 2014 · Komentarze(9)
Kategoria 200-więcej
Uczestnicy
Mamy tu pod Szczecinem Zalew, który każdy ambitny kolarz z tych okolic pragnie - prędzej czy później - objechać. Debiut miałem już jakiś czas temu, więc trasa była lekko zmodyfikowana o wypatrzone na google maps ścieżki. 

Start o 8:01 z centrum miasta, z którego szybko wyjechaliśmy. Tempo - jak zwykle na początku - całkiem mocne ok. 38-40. I tak przez 160km ;)



Krótki postój zrobiliśmy w Ueckermunde na sławnej ławce, gdzie każdy robi się mały:



Rano mieliśmy ok 13st, byłem ubrany na długo. Po dwóch godzinach było już ciepło i każdy z nas jechał w podstawowej warstwie ubrania. Na ławce było drugie śniadanie i wymiana pierwszych wrażeń z jazdy.
Parę godzin później i jakieś 100km dalej dojeżdżamy świetnymi hopkami do niemieckiego kurortu - Ahlbeck. W tym czasie Mateusz łapie gumę, ścigamy się na hopach i poznajemy całkowicie nowe tereny.
Po 170km jesteśmy na granicy i wjeżdżamy do kraju w którym ścieżki rowerowe traktuje się jak chodnik:



Trasa w wersji dłuższej biegła wzdłuż linii brzegowej aż do Międzywodzia, ale z braku czasu skróciliśmy ją i pognaliśmy drogą przez Wolin. W Wolinie był czas na coś ciepłego - padło na kebaba z fastfoodowni do której normalnie nikt by nie wszedł, ale - ja mówią - na bezrybiu i rak ryba więc...
Z pełnym brzuchem tego czegoś pognaliśmy dalej do domu. Prognozy pogody zapowiadały wschodni wiatr. Trasa powrotna biegła na południe, wiatr na szczęście się zmienił i zaczął nam pomagać.


Nie dane nam jednak było dojechanie suchym. Ok. 45km przed domem dorwała nas ulewa, zmuszając do schowania się na przystanku. Tam był już jeden biker, który też "robił" Zalew. I nawet nas rozpoznał. :) Pozdro Adam.
Dalej już było kręcenie, aby być o 20 na mecie (taki założyliśmy czas). Udało się i o 20:11 byłem w domu. 
Teraz cierpię przez tego cholernego kebaba - mam nadzieję, że bar splajtuje!

ps. Dzięki koledzy, za świetny wypad, mnóstwo śmiechu, mocne zmiany, skokeny na hopach i ogólnie...za chęci do jazdy na takie wyrypy. :)
ps2. objazd wyniósł 284km + dojazdy dom-start, razem 303km.