Wpisy archiwalne w kategorii

maraton szosowy

Dystans całkowity:6522.49 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:283:15
Średnia prędkość:23.03 km/h
Maksymalna prędkość:79.20 km/h
Suma podjazdów:19869 m
Maks. tętno maksymalne:185 (99 %)
Maks. tętno średnie:157 (84 %)
Suma kalorii:80441 kcal
Liczba aktywności:18
Średnio na aktywność:362.36 km i 15h 44m
Więcej statystyk

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - edycja X

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · Komentarze(12)
Kategoria maraton szosowy
Jubileuszowa edycja robiona jest raz na 1000 lat, więc okazja do zrobienia takiego dystansu była całkiem dobra.
Pewne zamieszanie na starcie było już od początku. Nie wiem czy za mało ludzi do obsługi, czy za mało sprzętu ale Robert zrobił szybką odprawę, sędzia nawoływał jeszcze wycofanych do zmiany decyzji (zadeklarowanych było 70 osób, przed startem było 35, ostatecznie wystartowało 45 osób) ale wystartowaliśmy z pół godzinnym opóźnieniem. W sumie to bez znaczenia, szczególnie, że dopiero zaczęło robić się ciepło.

Dzień I 23.08 wtorek, godz. 11:30

Jechałem w tych samych ciuchach od Iłży, gotowy na deszcz czyli: strój BBt, zimowe nogawki, letnie rękawki, potówka i kurtka p.deszcz. Już po chwili musiałem się zatrzymać aby się rozebrać. Poza tym na lekkich zjazdach rower zwalniał, coś mnie hamowało ale nie mogłem znaleźć przyczyny. Wytłumaczyłem sobie, że po prostu nie mam siły kręcić i raczej nic z tego nie będzie. Podjazdy pokonywałem po 10-12km/h pilnując przede wszystkim kadencji. Miała być min. 80. Tym razem pogodę mięliśmy mieć dobrą, ale wiatr..a jak w twarz. :)
Do Ustrzyk Dolnych wszyscy mi odjechali, nie wiem po co każdy się tak spieszył? Mocno się zdołowałem, byłem zły na brak mocy, złe ubranie (za grubo), znowu wmordewind, dodatkowo naładowałem nie ten telefon, który powinienem i jeszcze jechałem na środkach p.ból...
Pewną pociechą był Gąbin i niekończące się ilości ciasta:

Szwankował monitoring, albo kogoś nie było, albo był pod innym numerem. Myślę, że nie była to wina urządzeń, ale ok, piszę ludziom gdzie jestem i jadę dalej.
Znowu jedziemy w tym korku z tym, że teraz jest wtorek i normalne godziny dnia, to nie są drogi dla rowerów...Niby są pobocza, ale chyba tylko ja przybijam na nich dętkę:

22km do Rzeszowa. Wyprzedzają mnie chyba wszyscy. Soliści i grupy, strasznie to demotywuje. Została mi ostatnia dętka, bardzo uważnie wszystko robię, staram się dobić jak najmocniej oponę, ale z powodu bólu pleców decyduję się jechać na tym co mam do Majdanu (tam jest serwis).
Na 20km miałem kolejną historię, która tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że sam naprawiam swój rower albo mechanik rowerowy nikt inny ma go nie dotykać. Otóż, kiedy zakładałem lampkę do jazdy nocnej podszedł do mnie młody gość i zapytał w czym może pomóc, to ja wypaliłem, że może mi dopompować koło, bo mam mało powietrza...pompował...15 minut, po czym wykręcając wężyk wykręcił zaworek i w %$j poszła cała praca. Do tego nie można było wyciągnąć zaworka z wężyka...Poszliśmy do jego domu (już po zachodzie!) tam zardzewiałymi kombinerkami zamontowałem zawór a kolega dalej się upierał, że on będzie pompował...OK, znowu minęłą wieczność, ale udało się wszystko skręcić (chociaż ciśnienie było takie same jak przed całą operacją). Przynajmniej dał wody do bidonów. W Majdanie poprosiłem o 8,5 bara do obu kół i poszedłem coś zjeść.

Noc była ciepła i jechałem na krótko. Następnym punktem była Iłża, czyli odpoczynek, problem w tym że za 120km jazdy w nocy...
Oj namęczyłem się, dobrze po 3 ruch zamarł i czasem można było widzieć tylko to:

Nie pamiętałem jak długie są to odcinki. Najważniejsza dla mnie była właściwa kadencja, ale z powodu oszczędzania baterii w liczniku jechałem na wyczucie, czasem sprawdzałem co tam się wyświetla i za każdym razem był dół. Niby płasko to czemu 20km/h, niby z górki a ledwo 25...Do tego kiedy już myślałem, że siedzę wystarczająco długo, żeby to Iłża była za chwilę dojechałem do tablicy, że Iłża będzie, ale za 24km. Potrzebowałem stanąć i coś zjeść. Jakiś Orlen znalazł się dość szybko. Posiliłem się ciastkiem z kawą i już bez przygód dojechałem do motelu.
Tu znowu, zanim pójdę spać, pora zmienić ubranie, wziąć prysznic i w końcu zabrać lżejsze nogawki. Obiad/śniadanie poprosiłem o jutro rano. Padłem do łóżka jak trup.

Dzień II 24.08 środa
Pobódka o 6. Dzisiaj przede mną najtrudniejsza część maratonu: 400km. Martwiłem się, ale z pozytywnych rzeczy miało być płasko i nie być tylu pajaców na drogach.
Rower wyglądał okropnie, łańcuch był cały utytłany w smarze i wszystkim z drogi, część tego znalazła się na ramie, pył z klocków oblepił widełki, opony brudne, koła nierówno hamują, suport parę dni temu strzelał, później po deszczach ucichł, teraz strzelanie czuć już przez buty, biegi zmieniają się po kilku obrotach korby...Zajeżdżanie sprzętu trwa...

Wolnym tempem 22-25km/h zaliczam PK Grójec (którego nie ma, ale jest w książce) i po 120km PK Żyrardów do któego przyjeżdżam padnięty. Tu mam pierwsze myśli o wycofaniu. Czuję się zupełnie sam na trasie, zmęczony ruchem ulicznym i dokuczającym bólem pleców (co 3 godziny biorę APAP). Parę godzin temu zjadłem 2 ciastka z colą i teraz mam zjazd nastroju i sił. Na szczęście były tu jeszcze resztki drożdżówek. Jem 5, parę kaw i herbat, odpoczywam...Zamiast myśleć o kolejnym punkcie myślę ile jeszcze przede mną. Dystans przytłacza. Do DPK mam 250km, jest późne popłudnie, decyduję się skrócić dystans do Dębu Polskiego, gdzie jest możliwość noclegu i ciepły posiłek...

Ostatnie 2 dni miałem jechać w stroju Castelli. Dosyć szybko okazało się, że nie nadaje się na takie jazdy. Jego wkładka jest cienka i już po paru godzinach tyłek zaczął mi odpadać. Po paru godzinach...a ja miałe w tym wysiedzieć kilkadziesiąt...Wszystko już widziałem w czarnych barwach.
PK Żyrardów:

Zostaje ostatnie 130km na dzisiaj. Więcej nie dam rady, źle się odżywiałem i brak mi sił. Do Dębu przyjeżdżam po zachodzie słońca, na granicy wychłodzenia (jechałem z zaciśniętymi z zimna zębami), po zmroku temperatura bardzo szybko spada. Do tego punkt jest w okolicach Wisły, jedzie się wzdłuż rzeki co wysysa z przyrody resztki ciepła. Przyjechałem tam w ostatniej chwili...
Jeszcze 2 prochy i idę spać. Postanawiam wstać o świcie i jutro dojechać na metę.

Dzień III 25.08 czwartek
Tym razem zaczynam od odrabiania strat. Miałem być 120km dalej, ale akumulatory naładowane, szykuje się ciepły dzień. Mimo, że za mną jest są już tylko 3 osoby, ja nadal jadę według planu.
Teraz najważniejsze to dojechać do Bydgoszczy, umyć się i przebrać się z powrotem w strój BBt (który mam w przepaku). Dotarło do mnie również to, że Org już nie daje jedzenia na puntach, to są jakieś resztki, poza tym jest ich za mało aby tylko na nich jeść. Postanawiam robić sobie przerwę co 50-60km na małe jedzenie i rozprostowanie kości (czyli tak jak ćwiczyłem długie jazdy).

W Toruniu przydział zupki. Nie ma co ufać tej małej miseczce, dokupuję podwójną jajecznicę i surówkę. Dopiero teraz jadę dalej.
No i teraz można jechać. Jeszcze wielki zgrzyt i stres na krzyżówce S10 z 5 (pomogła nawigacja Googla w telefonie) i dojeżdżam do Chaty Skrzata. A tu...brak mojego przepaka...No i co teraz? Mówię sędziemu, że bez niego nie jadę dalej, mam w nim potrzebne na teraz i noc rzeczy i czekam na dostawę. Sędzia wykonuje parę telefonów i uspokaja, że za pół godziny przepaki (brakowało 3) będą. Ok, biorę kąpiel i czekam. Nie ma co się denerwować, raczej trzeba uspokoić myśli i się wyciszyć...
Ruszam o 15 na ostatnie 300km - od soboty mam w nogach 1700km i powiem Wam, że gdyby nie te ciągły ból w plecach mógłbym napisać, że czuję się dobrze. Nie mam żadnych otarć, kolana nie bolą, mięśnie nóg dopiero jak je dotykam to czuć, że stale pracują, tyłek dostanie porządną wkładkę...Wierzę, że mi się uda i nic mnie już nie pokona.

Zaczynam nawet żartować na stravie, dystanse poniżej 300km to już naprawdę  niewiele, już czuję zapach domu...
Na krajówce nr 10 pełno pracownic najstarszego zawodu świata i grzybiarzy...trzeba rozglądać się czy można w dany zjazd wjchewać wysikać się...
W Pile na Łukoilu robię sobie przerwę, mam dobry czas, jadę po 30km/h czuję się dobrze. Nawet mój patent na wiecznie wypinającą Dakotę fotografuję dla potomnych:

Jeszcze dlaczego Piła? Nie ma jej na śladzie X edycji. Otóż ma jej nie być, bo trasa została zmodyfikowana, by nie biec 10, która w tygodniu jest po prostu zapchana. Dziwne jest to, że ślad przez Piłę pobrałem ze strony forum BBt, a okazał się po prostu odwróconym śladem do Ustrzyk...Na szczęście org taki przejazd też honorował, o czym powiedział na odprawie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, którym jadę, ale zawsze to jeden kłopot mniej.
Tuż za Piłą zachodzi słońce co postanawiam uwiecznić:

Na tej łące strasznie pocięły mnie komary. Ponoć w samej Pile również innych. Dojeżdżam do krajówki 10, słońce się schowało więc staję z boku i przygotowuję się na ochłodzenie i zmrok.
Zostało do końca 200km...
I wtedy przy wsiadaniu następuje strzał w żebro: chrup-chrup, chrup-chrup, a ja się wyginam z bólu jakby mi ktoś śrubokręt wkładał. O fak, staję, oblewa mnie zimny pot, mam mdłości, a tu znowu chrup-chrup - no tak moje żebro składa się teraz z dwóch kawałków, które sobie radośnie trą...
To koniec. Dalej już nie pojadę. Żaden proszek, czy super hiper spodenki nie zmuszą mnie do wejścia na rower. Powiadamiam Roberta Janika, dzwonię do sędziego i mówię, że wycofuję się. Na stravie ogłaszam też zakończenie maratonu...Dzwoni Arek, czy po mnie nie przyjechać (145km!); tak proszę, nikt z orgów nie jest w stanie mi nic przysłać. Jestem zdany na siebie. Arek bez gadania wsiada w samochód i gna do mnie. Tymczasem u mnie robi się całkowicie ciemno i zimno. Zakładam kurtkę p. wiatr (biała), migające światełko i poboczem krajówki człapię 3,4km do Schella - szedłem 1,5godz. akurat na przybycie kolegi...

Jeszcze pożegnalna fota, była chyba 2 w nocy. Jedziemy do Szczecina do szpitala (na Piotra Skargi), tam budzę lekarz, robią mi prześwietlenie, nic nie widać, ale ugniatając żebra wyczuwa złamanie, jeszcze USG dla pewności, bo przy badaniu brzucha coś za bardzo się wyginam (nie mówię, że jadę od soboty mam 1800km w nogach i jestem bardzo zmęczony). Problem mały jest w tym, że lekarz od USG będzie rano, więc muszę na tej ławce w poczekalni te 5 godzin sobie poczekać...Ech, lepiej tak i mieć badanie, niż pojechać do domu, bo od chwili przyjęcia odpowiada już za mnie lekarz. Ok, dziękuję Arkowi, zasypiam "na dzięcioła" na ławce i czekam na przyjście lekarza. USG nic nie wykazało, szybko dostałem papiery,o 10 przyjechała żonka i wróciliśmy do domu.
Arek przywiózł rower (naprawdę dobry kolega), a my pojechaliśmy po rzeczy i oddać GPSa.
I to koniec mojej przygody z BBtx2. Czuję porażkę, brak satysfakcji i zmarnowany ogrom czasu i pieniędzy. Z drugiej strony sport (nawet ten  mocno amatorski) również jest nieprzewidywalny i wszystko może się zdarzyć.
Chociaż mam małą satysfakcję: wiem, że mogę. A to dużo.





Bałtyk Bieszczady Tour 2016 edycja IX

Sobota, 20 sierpnia 2016 · Komentarze(5)
Co dwa lata na mapie ultramaratonów pojawia się On - Święty Graal rowerzystów, którego każdy chce dotknąć, ale nie każdy ma odwagę bo sparzyć można się srodze...
Przejechałem go w 2014 z czasem 47:55 co do tej pory bardzo mnie satysfakcjonowało i nie czułem potrzeby ponownej rowerowej katorgi. Ale w tym roku było inaczej. Organizator 1008.pl postanowił zrobić 2 edycje jedna po drugiej. 2016km w 2016 roku. No i to zaczęło swędzieć. :)
Za jednym razem zmienić o numery cyferki na stroju, zdobyć spodenki z napisem "2016km non stop" i w ogóle pojechać w imprezie, która miała się już nigdy nie powtórzyć...o to warto było się starać.
Przygotowania zacząłem jeszcze w tamtym roku; rozszerzyłem zakres ćwiczeń, zacząłem biegać, machać hantlami, wzmacniać mięśnie głębokie...Od razu wiedziałem, że nie jadę po wynik. Chcę to po prostu zaliczyć i tak nikt nie ogarnie różnicy czasu przejazdu między 90 a 120 godzin. Będzie to wiedział tylko ten, kto to przejechał.
I tak zimę spędziłem na rolkach i orbitreku (to wszystko przed pracą czyli pobudki o 5 i 1-1,5h treningu), wieczorami ćwiczenia, na wiosnę zacząłem wychodzić na dwór oraz raz w miesiącu robić całodniową wycieczkę na rowerze w granicach dziennego dystansu BBt czyli ok. 350-400km. Lato zeszło na całkiem dobrym rozjeżdżeniu i bezproblemowej życiówce w bieganiu - 23km w 2h... oraz na przymusowej przerwie w wyniku wjechania samochodu w mój rower i lotu przez maskę (do tej pory mam ślady, a 29er niesprawny).
Ciężkie jest życie amatora kolarstwa, a jeszcze bez wsparcia finansowego i rodziny...czasem bardzo ciężkie.

Termin maratonu zbliżał się nieubłaganie, ostatnią pozycją na liście było...odchudzenie siebie do jak najlżejszej wagi. I tak przez kilka miesięcy zmieniłem (czy uzdrowiłem) dietę. Tłuszcz zaczął spadać z 15% (czyli nie tak źle) do 12% - tuż przez maratonem (to ok. 4kg mniej czyli tyle ile ważył mój bagaż - waga startowa 80kg przy 190cm). 
Po tym wszystkim czułem się dobrze przygotowany, rower dostał nowe kapcie, smar w łożyska, unowocześniłem część własnych "patentów". O kondycję się nie bałem, po tych kilku trasach wiedziałem, że jestem w stanie bez problemu je powtórzyć. Do tego logistyka zawsze się sprawdzała. W ogóle przestałem się obawiać wyjeżdżania poza zasięg wozu technicznego (a to też trzeba wyćwiczyć i przy tym nie brać góry sprzętu).

Pozostało jeszcze zrobić plan (i go  ładnie okleić):

W skrócie: odpoczywam 4 godziny na DPK, jadę 30km/h i jestem na mecie po 60h - czyli bez fajerwerków ale z luzem.

W przeddzień startu pojechałem do Świnoujścia na odprawę i po pakiet startowy:

Jeszcze masa krytyczna, którą odpuściłem:


Po miesiącach przygotowań wybił ten dzień, pora się spakować:

Opiszę pokrótce co i dlaczego coś wziąłem (może się to komuś przyda, a może powie, był to przerost formy nad treścią. Te rzeczy zostały wybrane przez moje doświadczenie):
Od góry z lewej:
1. mała, wąska torba na ramę (za mostkiem) - miała być na telefon i żelki. Ostatecznie z niej zrezygnowałem (utrudnia skręt kierownicą i zmieściłem się w pozostałych kieszonkach)
2. 2 ładowarki usb + kable do 2 telefonów, mp3 i przejściówka z akumulatora lampki do usb + ładowarka do akku lampki (Magicshine mj872, akumulator już słabszy i z trudem daje 8h prądu)
3. 5 dużych i 5 małych zipów - różne rozmiary bo nie zawsze nadmiar można obciąć, a może przeszkadzać.
4. gumka z hakami - nią do bagażnika mogę przytroczyć coś większego np. bluzę lub kurtkę
5. kask
6. 8 żeli aptonia wersja 700 ultra, czyli na długie wysiłki, bardziej jako ratunkowe pożywienie między odległymi punktami, niż coś na czym można jechać 5 dni. (jedna paczka do bagażnika, druga do przepaku)
7. kosmetyki (warto po drodze odświeżyć się), ja wziąłem: mały ręcznik, żel pod prysznic, antyperspirant, szczotka + pasta do zębów, żel przeciwbólowy, maść przeciw otarciom, leki przeciwbólowe, plastry na otarcia, wilgotne husteczki i kwasik BCAA - wszystko do przepaku.
8. kurtka p.deszcz
9. elektronika: smartfon, zwykły fon (samsung solid), nawigacja Dakota 20, licznik Edge 500, mały powerbank (Edge działa przez 14 godzin, na 2-3 potrzebuje tego małego powerbanku), lampka główna z akumulatorem i mały migacz (nie ma na zdjęciu)
10. Olej do łańcucha - miał być finischline ale zmieniłem na inny (mniejsza butelka) - do przepaku.
11. kamizelka p.wiatrowa
12. baterie AA x2 na dzień do dakoty + AAAx2 do tylnej lampki (gdyby coś) - para do bagażnika, reszta do worka
13. multitool - mi się nie przydał, ale kolega potrzebował poluzować śrubę w spdach i wtedy imbusik się znalazł.
14. okulary z wymiennymi szkłami (jasne/ciemne + ścierka)
15. karta płatnicza, dowód osobisty, 100 za nocleg, 50 na drobne wydatki - ostatecznie wszędzie płaciłem kartą
16. 3 świeże dętki (do stożków potrzebuję 60mm wentyla, nie każdy takie ma), łatek nie brałem, przebiłem 2 (2 stale miałem przy sobie).
17. 2 książki przejazdu (IX i X edycja)
18. pas do pulsu
19. potówka - dobra na upały jak i na wietrzne dni
20. mały buff - pamiętam 6 stopni w nocy w Bieszczadach - zakrycie szyi dużo wtedy daje - w przepak
21. zestaw base layer crafta - przyszedł na kilkagodzin przed wyjazdem ,rozmiar L ale chyba dla Amerykanów - gacie + krótki rękaw - na noc w Bieszczady - na razie w przepak
22. 3 stoje po 2 dni w jednym - uważam, że to rozsądne minimum, nie wyobrażam sobie przejechania 2000km w jednych gaciach, przy jakimkolwiek otarciu robi się nieciekawie. Moje stroje miały różne wkładki i grubość materiału, więc nawet ustaliłem kolejność zakładania.
23. bandanka - dobra na ciepłe i chłodne dni
24. spodenki biegowe (do normalnego chodzenia po kwaterze w Ustrzykach) doszła jeszcze firmowa koszulka 1008. - do bagażu (nie przepaku)
25. bluza Danielo - coś zimne dni, wadą było brak możliwości schowania (duża objętość) - ostatecznie nie założyłem - wiozłem w przepaku
26. rękawiczki biegowe (na chłodną noc w Bieszczadach) - nie używałem, rękawiczki rowerowe, skarpety na buty (Danielo takie robi - przy 10st zapewniają komfort nie wiania w stopy i buty są czyste - do max 15st wyżej robi się gorąco), 3 pary skarpetek rowerowych (jak się okazało nawet między nimi czułem różnicę wygody!)
27. plecak (nie ten na zdjęciu tylko większy) do bagażu, który dostępny był na mecie.
28. rękawki - letnie, nogawki letnie i zimowe (letnie wersje miałem przy sobie, zimowe na noc w góry i deszcze)
29. numer na rower, na koszulkę i na dole worek na przepak

Wszystko to miało mi starczyć na 6 dni jazdy rowerem non-stop z postojami co ok. 350km.

Rzeczy popakowałem bez problemu, miałem rozpisany plan, pogoda miała być nienajgorsza...pozostało wystartować liczniki i to przejechać.

Dzień I 20.08.2016 sobota:
Start o 7:05 (druga grupa tych co jadą dwie edycje)
Plan przewiduje dotarcie do Bydgoszczy (dokładnie Kryszyniec, zajazd Chata Skrzata) na 20:00. Czyli spokojne 300km.
Grupka oczywiście ciśnie 35km/h, jadę z nimi, czekając na sikustopa. Kiedy po godzinie zapala mi się lampka "gacie w dół!" odpuszczam, robię co trzeba i od tej pory jadę już samotnie swoim tempem.
No i teraz zaczyna się to czego oczekiwałem: samotna jazda z radiem w uszach.
Początkowe tempo było trochę za mocne (jak na ten dystnas), nie rozgrzałem dobrze ciała i zaczęły boleć plecy (krzyż) i boleć kolano. Ale po sikustopnie wszystko minęło. Pogodę tego dnia mieliśmy zmienną, tzn. był deszcz, było słońce ale jechaliśmy ciągle pod wiatr. 
Zaliczam punkt w Płotach:
Była telewizja i coś tam musiałem powiedzieć: wywiad.
Kolejne punkty w Drawsku Pomorskim, Pile (fota niżej), 

i Bydgoszczy, gdzie kończę na dzisiaj.
Świetnym pomysłem było stworzenie tematu na Stravie, gdzie każdy mógł skomentować moją jazdę, ja wrzucałem foty z trasy oraz komentarze jak się czuję itd. On line pełną gębą. :)
Chata Skrzata:

Koniec pierwszego dnia jazdy, przybyłem o 18 (2 godz. przed czasem) teraz miałem 4 godziny przerwy. Przyznam, że chciałem jechać dalej, kiedy widziałem jak inny się spieszą, walczą o każdą minutę ja...idę pod prysznic (cudowne uczucie) i świeżutki kładę się w pokoju. Jeszcze tylko podłączam wszystko do ładowania, nastawiam budzik za 3h, zapuszczam spokojną muzę i...leżę...leżę i smsuje z ludźmi. Nic nie pospałem, świadomość, że co chwilę odjeżdżają kolejni zawodnicy działała deprymująco, ale miałem plan i tego miałem się trzymać.

Dzień II 20/21.08 sob/niedziela
Startuję o 22 w sobotę. Czuję się wypoczęty, świeży, grupki nadal przyjeżdżają, ale widać, że walczą z trasą. Ubieram się na długo (ale letnio). Odpalam lampkę i lecę do Iłży. Na początku poniosło mnie bo jechałem 40km/h, dogoniłem kilku znajomych z innych maratonów, aż przez Toruń jechaliśmy przez chyba 2-3 godziny z kolegą Pawłem z Krakowa z którym jechałem Tour de Pomorze. W nocy rozstajemy się, bo chcę stanąć na rozprostowanie pleców. I znów samotnie, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. W ogóle noc była gorąca po wyżej 22 stopni, spokojnie można by jechać na krótko, gdyby nie wygrzane za dnia ciało.

Rafineria w Płocku (hałas niesamowity). Po kilkunastu godzinach jazdy pojawiły się pierwsze większe bóle stóp (piekły). Co mnie bardzo zaskoczyło to super wygodna kierownica, która okazała się tak komfortowa, że właściwie do końca całej wyrypy nie odczuwałem skutków opierania się na niej rękami (jak na taki dystans oczywiście). Zaczął też wychodzić brak snu w Bydgoszczy. Zacząłem mulić, aż do punktu w Gąbinie, gdzie strażacy stawiają namiot dla strudzonych.

Byłem tutaj o 5:30 a ponieważ i tak przed planowanym czasem, więc poszedłem się zdrzemnąć na pół godziny. To pozwoliło oddalić senność i pierwsze zmęczenie. Zjadłem coś ciepłego i dalej w drogę. Szkoda, że drugiego dnia też było ciągle pod wiatr, ale nie padało.  Środkowy odcinek maratonu to były moje przygody z awariami sprzętu na poprzedniej edycji i nawet rozpoznaję miejsca postojów. Tkwi to w pamięci bardzo mocno. :)
Spokojnie zaliczam PK: Toruń, Dąb Polski, Gąbin, Żyrardów

na którym trochę odpoczywam, Białobrzegi i w końcu Iłża (700km godz. 15:23 niedziela, wg planu miałem być o 18, więc luz)
Idę na porządny obiad i zajmuję całą dwójkę.
Ubranie po dwóch dniach jazdy wyglądało tak:

Na prawdę warto wtedy zmienić na świeże, lub co najmniej przeprać.

W pokoju byłem sam, więc spokojnie biorę prysznic, przepakowuję ciuchy na Bieszczady, robię małe pranie, smaruję się czym trzeba (łańcuch w rowerze też), nastawiam budzik (mp3 w ucho) i kładę się spać.
Od znajomych obserwujących moje zmagania dostaję info o wielkim deszczu idącym w naszym kierunku...cóż...gdzieś miało padać, niech będzie i tu. :)
Śpię 2 godziny, przez 3 dochodzę do żywych. Za oknem pada i to nie mżawka, doskonale wiem, że od Iłży zaczynają się pierwsze pagórki, zwiększa się ruch samochodowy i trochę inaczej tu jeżdżą...

Dzień III 21/22.08 niedziela/poniedziałek
Wyruszam coś około 20 w niedzielę. Na ostatni odcinek zarezerwowałem sobie 20 godzin, spieszyć się nie muszę. Najważniejsze to nie dać się zabić w tym nieprzerwanym sznurze Tirów.
Na 120km odcinka tuż przed PK Majdanem Królewskim w tym deszczu o 2 w nocy na wiadukcie przebijam oponę. A właśnie sprawdzałem, że za chwilę odpocznę. :/

Nie mam gdzie się schować, nie mam łyżek, opony nowe. Ale...zmieniam przebitą dętkę niczym Lance na tym filmie: mistrzu.
Pompkę montuję już trzęsącymi się z zimna rękami. Dojeżdżam do punktu, gdzie jest serwis, tam proszę o dobicie do 8,5bara a sam idę ogrzać się do środka. Okazuje się, że można się przespać. I tak też robię rozbieram się do samych gaci Crafta (któe i tak na mnie wiszą bo są mokre), rozwieszam wszystko na krzesłach i idę pod koc na materac. Zasypiam tym razem bez budzika. Chyba na 2 godziny. Ciuchy lekko przeschły, ale pada dalej, więc bez różnicy. Zapas czasu i tak mam spory, jadę dalej.
Wlotówka do Rzeszowa:

Poniedziałek rano, czas porannego szczytu. Jednym słowem - masakra. Ci ludzie jeszcze nie nauczyli się chociażby lekko zjechać kiedy wyprzedzają rowerzystę. Zajeżdżają, wyjeżdżają przed kołem, nikt nie czeka na wolne miejsce do wyprzedzenia - no dzicz (mieszkam w Szczecinie i tu takich sytuacji już się prawie nie spotyka, do tego każdy szosowiec z moich okolic jedzie do Niemiec, gdzie stwierdza, że to w Szczecinie jest dzicz, a u sąsiadów normalnie). Czułem stałe zagrożenie i niebezpieczeństwo, trochę pomagała muzyka w słuchawkach...
W takich warunkach zaliczam wszystkie punkty kontrolne: Majdan Królewski, Rzeszów, Brzozów, Ustrzyki Dolne.
Brzozów wymaga małego wyjaśnienia: otóż organizują go panie z Koła Gospodyń Wiejskich i nie spotkacie tu drożdżówek i wody ze sklepu. To co tam jest to legenda tego maratonu:

Ciasta w niezliczonej ilości, robione własnoręcznie i to takie pyszne, że...warto dla nich jechać. Oczywiście zupy,kanapki, picie też jest, ale ci co wiedzą przyjeżdżają najeść się ciasta. :) Ja biorę po 2 kawałki z każdego rodzaju, popijam colą. Wspaniałe uzupełnienie cukrów. :)
Nażarty jadę dalej, pojawiają się pierwsze widoki, zabudowy górskie, kapliczki, słowem udało się "rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady" :)

Na minutę przed prawdziwym oberwaniem chmury dojeżdżam do ostatniego PK w Ustrzykach Dolnych. Czekam z pół godziny na zmniejszenie opadu, ale nic to nie dało. Nie chcę dłużej czekać i w ten zalew (aż musiałem wypluwać wodę) i rzeki na drogach jadę ostatnie 40km...
Mniej więcej w połowie jest punkt widokowy, który kiedyś ominąłem a chciałem mieć tu fotę:

Tak to właśnie wyglądało, zimno i mokro, brak widoków.
Na ok. 20km przed metą przy którymś tam podjeździe postanawiam się zatrzymać na ostatniego sikustopa, robię to tak nieszczęśliwie, że zanim zdążam się wypiąć tracę równowagę i z całym impetem przewracam się na słup znaku drogowego. Walę się boleśnie w żebra...Powiem wam, że wyłem z bólu niczym zarzynane zwierzę. Dobrą chwilę zabrało mi ogarnięcie się i wstanie z tej mokrej trawy. Robię parę głębokich oddechów - boli ale nie kłuje, więc chyba tylko stłuczenie. A to mnie nie zatrzyma.
Wdrapuję się na rower i już powoli, hamując na zjazdach (ruchy ciała wzmagały ból) dotaczam się do mety.
Wita mnie Robert Janik, gratuluje, wręcza medal i zaprasza do karczmy:


Przyjechałem o 16:01 w poniedziałek, czyli w 57 godzin. 3 godziny przed planem. Co mnie bardzo ucieszyło, bo do kwatery miałem 23km dalej pod górę i chyba kilometr od głównej drogi. Byłem cały mokry, zziębnięty wolną jazdą i obity. No i tu wyszedł zgrzyt - nie było samochodu z naszymi rzeczami. Moim zdaniem to wielka wtopa, bo ani nie byłem pierwszy, raczej gdzieś dalej a ludzie czekali od rana. Dopiero po chyba 2 godzinach przyjeżdża, ja mam już dreszcze z zimna. Pamiętacie Pawła z którym jechałem kawałek w nocy? Okazało się, że przyjechał tutaj samochodem i może mnie podrzucić (dokładnie to jego przesympatyczna żona - co jak się okazało później, uratowało mi tyłek). Dojazd zabrał nam z 40 minut (w tym szukanie zjazdu), droga do domu okazała się szutrówką, rozmiękłą od całodziennego deszczu. Nie nadająca się w ogóle na jazdę szosówką ani nawet na człapanie w butach spd. :( (tak sobie zarezerwowałem). Widząc to Ania powiedziała, że przyśle rano Pawła. Uf, ulga niesamowita, szczególnie, że nie byłem już wtedy w stanie wyjąć roweru z samochodu ani z niego wysiąść...Ten cholerny ból w plecach.
Koniec? Nieeee, dopiero półmetek. Na starcie mam być o 9 rano, czyli jeszcze 12 godzin przede mną. Nie poddaję się i działam dalej według planu.
Pokój okazał się bardzo przytulny i ciepły. Obok wynajmowała pokój para, gdzie chłopak (Rafał) również startował w BBt ale struł się okrutnie i musiał się wycofać.

Ładny prawda? Tyle tylko, że gniazdka były pod skosami...5 minut do nich dochodziłem. Przygotowuję się na ranek, czyli ciuchy te same, ale trzeba je trochę wypłukać i wysuszyć (szczególnie buty), przepakowuję z bagażu rzeczy do przepaku, prysznic, 2 panadole, rower będę robił jutro, budzik i idę spać. Kładę się na plecach i rano w takiej pozycji się budzę. Jem małe śniadanie, pakuję się i podjeżdża Paweł, który odstawia mnie na start X edycji Bałtyk Bieszczady. I teraz zaczynam bić wszystkie swoje rekordy.


Niestety ślad podzielony bo wyskoczył błąd w Garminie (śmieszne, że w miejscu mojego uderzenia):



Pętla Drawska 2016

Sobota, 11 czerwca 2016 · Komentarze(15)
Mój ogór sezonu 2016 - czyli maraton w Choszcznie.
Ponieważ jest to chyba piąty start na tej pętli (na 11) to pokuszę się o spojrzenie na te kilka imprez.
- Wydaje mi się, że ludzi jest coraz mniej. Jest stała gwardia, która jeździ wszystkie puchary w każdym sezonie, ale mało widać nowych. W mojej kategorii jechało 9 osób, ogólem 65 (mężczyzn). Chociaż wg statystyk było 429 osób (jakoś nie widziałem).
- Elektroniczy pomiar czasu to już standard, ale firma Ultimasport mogłaby zainwestować trochę w swój sprzęt i wymienić te wielkie plastikowe tabliczki z numerami na bardziej "pro"  montowane do sztycy. W końcu wydajemy ciężkie pieniądze na to, żeby rowery były jak najlżejsze, a tu Org montuje nam na kierownicy hamulec aero (moim zdaniem wystarczy nalepka na kask, numer na plecy i chip na sztycę. Do tego strona www jest bardzo dziwna i raczej nie działająca (np. fotometa).
- O ile na starcie był policjant wypuszczający nas na główną drogę, to przy skręcie na metę trzeba było skakać między samochodami (a przy ostrym finiszu to wiadomo jak jest). Co roku tak jest, raz trafiłem jak ktoś wjechał pod samochód. Nic to nie dało. :/
Reszta na plus czyli:
- fajna, pofałdowana trasa.
- dobry i bardzo dobry asfalt.
- jak zawszy silny wmordewind
- starzy znajomi
- dobre żarcie i wieczorne ognisko
- miłe podarki
- dobra organizacja, pomiar czasu, zaplecze itp.

Sam wyścig...
Nie ma o czym pisać, to nie jest start wspólny, nie ma peletonów, ucieczek, skoków tego wszystkiego co oglądamy w Eurosporcie z zapartym tchem (no chyba, że długi etap to śpimy) :)
To inna impreza, coś bardziej jak wyścig 10cio osobowych pociągów na czas (w dodatku z losowo dobranymi lokomotywami i wagonami). Tak patrząc to załapałem się do osobowego TLK z kilkoma małymi silniczkami. Pierwszy większy podjazd w Kaliszu Pomorskim (40km trasy) rozwalił wszystko i już tylko z kolegą Michałem Miazgą lecieliśmy do mety. On wywalczył 2 miejsce w kategorii (9 w open) a ja zająłem 8 w open co dało 5 w kat. Pendolino było w pierwszej grupie za co gratuluję chłopakom bo wykręcili dobry czas (4:07:38), ale ja w 2014 miałem lepszy (4:02). ;)

Czas przejazdu 4:12:06 wykręcony we dwójkę. Z trzecim urwałoby się 5 minut, z czwartym kolejne 5. Ale...to tematy do opowiadań przy piwie i kiełbasce na pomaratońskim ognisku. :)
Ogólnie polecam, warto spróbować takiego ścigania zanim pojedzie się na start wspólny z harpaganami.
Ponieważ nie ma żadnych zdjęć to wklejam oficjalny plakat organizatora:

Obrazek z mety (ostry finisz):

Tour De PoMorze 2015

Sobota, 26 września 2015 · Komentarze(16)
W roku 2015 pojawił się na mapie ultramaratonów kolejny, świetnie zorganizowany wyścig na jakże słusznym dystansie 700km.
Ponieważ Orgowie TdPm i BBt to starzy znajomi, więc siłą rzeczy formuła maratonu jest taka sama w obu przypadkach. I dobrze, bo nie trzeba wymyślać koła na nowo, a stosuje się sprawdzone i rozwijane przez lata rozwiązania. Dzięki czemu wszystko jest na wysokim poziomie (+ parę usprawnień o czym później).
O moim starcie zadecydował prawie przypadek, nie miałem go w swoim kalendarzu ale wiecie…to są moje tereny. Spokojnie mogę napisać, że więcej niż połowę trasy przejechałem wcześniej, to był wręcz maraton wokół domu. :)
Nie będę Was zanudzał o przebiegu każdej godziny, czy jak się czułem na PK (Punktach Kontrolnych). Opiszę ważne moim zdaniem sprawy na takich maratonach i tak:

Organizacja

Maraton odbywa się w formule BBt, tzn. jest książka przejazdu z mapkami strategicznych miejsc (i miejsca na pieczątki), 2 przepaki, miejsce do spania, odpoczynku, żywność na PK, monitoring wszystkich uczestników, prasa. Każdy PK miał swoją flagę, dzięki czemu łatwo można było znaleźć punkt (w nocy migały na nich lampki). Na ok. 300 i 500km była możliwość odpoczynku, zjedzenia dużego obiadu i przepaki. Zaangażowanie obsługi w pomoc uczestnikom było wzorowe. Faktem jest, że najczęściej byłem pierwszy na PK (lub drugi) i ludzie się starali ale jestem pewny, że byli tak samo uczynni dla tych z dalszych miejsc.
Cała impreza rozpisana została na 4 dni i raczej nic się z tego nie urwie. Tzn. 1 dzień (piątek) - rejestracja, odprawa i start honorowy (z masą krytyczną) razem z legendarnym wystrzałem z armaty :)
2-3 dzień (+ poranek poniedziałku) - maraton
4 dzień - zakończenie
Teoretycznie jedzenie było obliczone i rozdysponowane po jednej racji żywnościowej na głowę. Praktycznie można było zagadać z miłymi paniami o dodatkową miskę ryżu czy jeszcze jeden baton do kieszonki (na którymś punkcie spytałem o dodatkową bułkę, to najmilsza ze wszystkich pań swoją mi oddała :)). Swojego jedzenia nie trzeba było ze sobą brać, bo oprócz dwóch pierwszych PK ustawionych co 90km (czyli ok. 3 godzin jazdy) reszta była co ok 60km, więc zgłodnieć się nie dało (ja co godzinę coś jadłem). Wody też nie brakowało.

Przygotowania

Wrześniowe noce są coraz chłodniejsze, dni krótkie…co ze sobą zabrać?
Pewną nowością były 2 przepaki (jednak nie połączone ze sobą, tzn. były 2 niezależne paczki), to daje całkiem nowe możliwości…ale jak się okazało zabrałem na 2PK…sudokrem i puszkę Oschee.
Obawiałem się deszczu, który by bardzo utrudniał jazdę (pamiętam jeszcze z BBt kilkanaście godzin jazdy w takich warunkach) na szczęście pogodę mieliśmy wczesnojesienną.

Co tam widać:
Po lewej na dole mój bagażnik (wszystkimi rękami i nogami bronię się przed plecakiem na 24 godziny jazdy, poza tym…stylówa :D ), do którego włożyłem to co widać obok: 2 dętki z łyżką, 2 awaryjne żele/galaretki Aptonia, powerbank do licznika i mp3, książka przejazdu, drugie szkła do okularów. Czego nie widać to: łatki, guma z haczykami (do obwiązania czegoś do bagażnika, parę zipów, mini apteczkę z kocem), 2 imbusy nr 5 i 6 (wszystkie moje narzędzia).
Z prawej ciuchy które miałem w dzień: strój kolarski + letnie nogawki i rękawki, bandanka, potówka, skarpety na buty. Wiatrówkę wsadziłem do bagażnika.
Na noc (1DPK - niebieska torba):
Zimowe nogawki, grubsze skarpety (nie założyłem), bluza, koszula termo z długim rękawem, jesienne rękawiczki i owiewy na buty. Ze sprzętu: 2 akumulatory, nocna lampka, drugi zestaw baterii do Dakoty, smar do łańcucha (nie używałem), taśma izol. do przyklejenia akumulatorów do ramy (mają swój pokrowiec, ale tak mi wygodniej), puszka oschee z magnezem (gdyby coś się działo ale oddałem koledze).
Na drugi DPK (szara torba):
Oschee z magnezem (wróciła do domu), sudokrem (wiadomo do czego - nie użyłem, bo trzeba było wejść i zejść po schodach, a wtedy już bardzo bolały mnie kolana)
Do roweru:
Licznik, Dakota, lampka-migacz (na noc się nie nadaje), 2 bidony 0,7l, bagażnik.
W kieszeń:
Kamera, mp3, trzecią kieszeń wykorzystywałem do chowania banana/batona na posiłek w czasie jazdy.
Po spakowaniu wyszło to całkiem zgrabnie i najważniejsze, że było lekkie. Całkowicie zrezygnowałem z ochrony przed deszczem, na wiatr miałem tylko lekką kamizelkę, całe dostępne miejsce przeznaczyłem na ochronę przed zimnem. Jak się okazało system się świetnie sprawdził (miałem mały zapas na nieprzewidziane wypadki - wiatrówkę, wszystkie ciuchy używałem więc nic nie wiozłem na darmo).
Po tym wszystkim ze spokojną głową mogłem pójść spać. :)

Drogi, ulice, i inni wariaci

Czy 700km można wytyczyć bez bruku, krzywego asfaltu, czy ciężkiego ruchu samochodowego? No nie. Moje siedzenie jest wypieszczone na gładkich niemieckich drogach, z normalnymi ich użytkownikami a tutaj było…tak polsko ;)
Akurat w tym samym roku jechałem P1000J (600km po Mazurach) więc mam świetne porównanie dróg w różnych rejonach kraju (a przynajmniej tam gdzie odbywają się ultramaratony) i muszę powiedzieć, że na Mazurach jest jednak gorzej. Jednak nasze drogi w zach-pomie miejscami były baaardzo zmęczone.

Głównie były dobre i bardzo dobre nawierzchnie i to bardzo długo (nie było znanych z Mazur dróg składających się z… samych łat).
Sporo było jazdy przez las, szczególnie jak się zjechało z wybrzeża.

Za to kierowcy…to u nas chyba jest inny stan umysłu.
Na takie wycieczki to jednak trzeba być odpornym i bardzo dobrze objeżdżonym w ruchu ulicznym.
Okolice Koszalia i Szczecina - masakra - bardzo duży ruch.
Odcinek wzdłuż wybrzeża znośny (ale gdyby to był sezon wakacyjny to trzeba by dołożyć matołów w kadetach, golfach czy innych calibrach).
Miałem kilka zdarzeń drogowych gdzie musiałem uciekać bądź hamować bo leciał gość na czołówkę (czyli klasyka polskiego wyprzedzania). Hitem okazała się pewna eLka, która na jakieś pustej drodze uczyła się wyprzedzać rowerzystę (za każdym razem źle jej to wychodziło i maksymalne oddalenie od brzegu jezdni było jakieś 10-15m po fakcie… 3 razy tak mnie wyprzedzała). W nocy ruch był minimalny, a zdarzały się odcinki, że przez godzinę z 3 samochody widziałem.
Z wyprzedzonych pojazdów:
Skuter - dogoniłem gościa, ale tak dymił, że bym chyba umarł z tego smrodu - tu wystarczyło trzymać tempo -35-37 i go urwałem.
Wielki traktor z jeszcze większą przyczepą ze słomą z obory (kawałki tego czegoś leciały mi na kask) jechał ok. 35 i tu już łatwo nie było. Zaczekałem aż ukształtowanie terenu będzie odpowiednie i za wyprzedzającym samochodem skoczyłem na 45, wypracowałem przewagę i dalej już poszło. :)

Pogoda

Ha, najważniejsza. Bo to właściwie na nią się przygotowujemy i z nią mierzymy.
Pognozy się sprawdziły - zapowiadane w dzień było 16-19 stopni a w nocy 5. Było słonecznie, w nocy świecił księżyc.
Wiatr jak na 24 godziny jazdy więcej jednak pomagał, bo od rana wiał z nad morza, i lekko z tyłu. Cały odcinek na wschód walczyłem z podmuchami (mam stożkowe koła i często musiałem korygować tor jazdy). Za to jazda na południe była super, wiatr pomagał, i do tego trochę cieplej się zrobiło. Wieczorem zelżało, akurat na kierunek zachodni i w nocy walczyłem z temperaturą. Bo jednak szybko spadła do 10 aż w okolicach Dębna - Mieszkowic (środek nocy, lewy dolny "róg" trasy) było ok. 4-5. Czułem, że to jest dolna granica ubrania. Bardzo dobrym pomysłem było ubranie dwóch nogawek letnich i zimowych na raz. W nocy miałem na sobie 4 warstwy odzieży (nic z dziennych ciuchów nie zdjąłem), na nogach 2. Lekkie ocieplacze na nogach dawały radę, chyba tylko dlatego, że było mi ciepło w całe nogi. Świetnym pomysłem (żonki!) było wzięcie buffa (zwykła mała szmatka), zakrycie szyi aż do ust też zatrzymywało sporo ciepła.

Wyścig


Tak to był wyścig. Nastawiłem się na walkę o czołowe lokaty (nawet przez chwilę myślałem o zwycięstwie). Czołówka zawsze się ściga obojętnie jaka to impreza. ;)
Dzięki monitoringowi (co uważam za największą zaletę tego maratonu) można było śledzić innych nie tylko przez kibiców, ale i przez samych zawodników. To zdecydowanie pozwala ustalić strategię. Moja była bardzo prosta - to samo co na P1000J - jechać samemu (- brak zmian i odpoczynków, + własne tempo, mniej stresu na kole, krótkie postoje na punktach) ile się da. 2 pierwsze PK były co 90km i te chciałem zaliczyć jak najszybciej. Przeskakiwałem między grupkami, jechałem przez chwilę z jakąś parą, goniłem ile wlezie bez oglądania się za siebie. Od PK1 (91km) już samotnie. Na laptopach obsługi sprawdzałem co się dzieje ze stawką i już po drugim PK widziałem, że wszystko jest mocno naciągnięte a mnie goni dwójka (później 4) zawodników. Za 2PK zacząłem jednak się oszczędzać i jechać z maksymalną prędkością przy której czułem, że się nie spalam (akurat tu było z wiatrem więc było sporo powyżej 30). Na PK4 (296km) gdzie był przepak spotykam się pierwszy raz z koleżkami. Jednak ja właśnie zbieram się do wyjazdu a oni za jedzenie… Na kolejnych kilometrach (już na lampkach) wyprzedzają mnie 2 soliści (oczywiście osobno), jednego później doganiam i urywam a za drugim w odległości ok. 10-15m jadę bo tempo ma takie jak ja, a nie ma przedniej lampki (tylko jakiś migacz!) więc mój "szperacz" sporo mu pomaga. Zresztą przez jakiś czas jechał obok niego jakiś koleżka więc takie to solo na 90%. Nie wiózł go na kole więc niech będzie. ;)

Mijają kolejne punkty, na których zostawiam ślepego solistę, drugi robi się pierwszym (minimalny czas na postojach) i dalej samotnie prę ile wlezie.
Na drugim DPK w Myśliborzu jestem 2:12, gdzie jem duży obiad (kucharz z wojska).
Tzn: żur, schabowy w ziemniakami i kapustą.
Punkt był w ośrodku harcerskim i jak żywo przypominał wystrojem moje kolonie w ubiegłym wieku. :D

W Mieszkowicach (ok 520km coś koło 3:30 w nocy) kończy się akumulator. O jak dobrze, że miałem zapas (znowu polecenie żonki: "weź na wszelki wypadek!"), zmieniam na świeżynkę, wcinam zimnego banana i jadę do Chojny. Tam straciłem z 10 minut z powodu złego oznaczenia PK na Dakocie (moja wina) i krążę szukając punktu. Praktycznie kiedy podbijam książkę wjeżdża mój team pościgowy. Cóż, to było do przewidzenia.
Od Chojny do Szczecina są hopki, na szczęście zaczynają się znane tereny więc mam chociaż psychologiczną nad nimi przewagę.
Około 4-5 robi się jaśniej i mglisto.

W Szczecinie wpadam na 2 minuty przed pościgiem, z pośpiechu popełniam strategiczny błąd, biorę jedzenie do kieszonek i bez chwili wytchnienia jadę dalej. Jadłem w biegu co zemściło się w Stepnicy na ostanim PK, do którego dojeżdżałem 20km/h.
Koledzy mnie dogonili (wcześniej jeden z nich zaatakował i samotnie pojechał po zwycięstwo w kategorii) ale na szczęście nie zostawili.

Trójka okazała się całkiem zgraną ekipą i nie robili problemu, gdy ciągle jechałem na kole (prędkość ok 25-27km/h). Na "alei farm wiatrowych" przed Wolinem, kiedy jedzie się centralnie pod wiatr dałem mocną (25km/h) i jedyną zmianę jako podziękowanie za hol, po czym znowu spłynąłem na koło. :)
Dalej już spokojnie razem dojechaliśmy do mety.
Uff wybiła 12:07.
Jechałem 27 godzin i 36minut. Według planu "max" o 7 minut za długo (przy dobrym układzie planowałem być o 10:30). :)

Statystyka

Samej jazdy było 24:41 godzin, przerw niecałe 3 godziny (mimo pilnowania stopów da się dużo z tego urwać).
Podjazdów 3200m, skromnie, na P1000J było więcej, ale mi wystarczy.
14,500 spalonych kalorii czyli około 6 normalnych dniówek (przyjmuje się 2500 dla mężczyzny).
Trzy trasy Szczecin-Świnoujście samochodem (w sumie 600km).
Zakupy: koszula termo, jesienne owiewy (miałem tylko grube zimowe).
Koszty imprezy: 380zł + moje wydatki.
Wywalczyłem 4 pozycję w kategorii (ale zobaczcie, że są 2 drugie i 2 trzecie miejsca, więc czasowo…jestem trzeci). :)
W kategorii Open nasza 5 gnała jak wariaci (ja uciekałem przez 500km oni gonili), następni dojechali kilka godzin po nas.
Pierwszy czas Open 26:55, Solo 26:30. Moim zdaniem bariera 24 godzin zostanie szybko złamana.

Podsumowanie

Z maratonu jestem zadowolony. Pierwsza edycja stała na wysokim poziomie organizacyjnym (kolejna edycja za 2 lata). Jakość obsługi na punktach była bardzo dobra. Trochę szwankował monitoring ("zamrażał" zawodników), przez co tracił na wiarygodności - to powinno zostać poprawione.
Po maratonie nie mogłem zginać kolan (bolały ścięgna) do samochodu "ześlizgiwałem" się po oparciu fotela. :) Po schodach prawie nie chodziłem. Po trzech dniach zostało może z 10% bólu, są jeszcze otarcia od siodełka i silikonowych pasków nogawek wokół ud. Mrowią mi też palce dłoni. Ból ramion minął po dwóch dniach, mięśni nóg właściwie też. Widać jak organizm szybko się regeneruje.
Powiedzenie, że: "Ból jest przemijający a chwała wieczna" jest w 100% prawdziwe. :)

Polecam to przeżycie.




Organizator: ksuznam, wyniki, trasa, 2 tony zdjęć
Relacja portalu Ewyspiarz.pl: relacja, która całkiem dobrze oddaje walkę w czołówce. :)
Honorowy start maratończyków razem ze świnoujską masą krytyczną  poprzedzony był wystrzałem z armaty film.


Pierścień 1000 Jezior 2015

Sobota, 4 lipca 2015 · Komentarze(12)
Ultramaraton Pierścień 1000 Jezior oficjalnie robiony jest jako kwalifikacja do kultowego Bałtyk-Bieszczady Touru. Frekwencja z roku na rok rośnie i wydawać by się mogło, że ultrasów jest coraz więcej. Jednak jak się przyjrzeć bliżej okazuje się, że ludzików w strojach BBt jest chyba więcej niż innych. ;)
Jak to możliwe?
Może ta relacja powie co nieco o atmosferze tego maratonu.

Na początku o co tu chodzi:
Trzeba przejechać 610km rowerem i zmieścić się w limicie 40 godzin. Co jakiś czas trzeba się zatrzymać aby wbić pieczątkę do "książki przejazdu", zalać bidony i chwycić bułkę.
W skrócie to tyle. :)

Był to mój "gwóźdź sezonu". Mimo przejechania BBt w 2014, ale niespecjalnie ultradystansowego 2015 czułem respekt przed Pierścieniem. Dodatkowo wszystkie prognozy zapowiadały gigantyczne upały. Myśląc o dobrym wyniku nie można było popełnić błędu...
Dzień przed wyruszeniem zrobiłem przegląd roweru, założyłem nowe opony, sprawdziłem czy nie mam dziur w stroju i wrzuciłem do skrzynek mój standardowy "zestaw maratonowy".
Satysfakcjonujący mnie czas przejazdu pętli wynosił 24 godziny, co oznaczało jazdę z Vśr 30km/h. Zostawały wtedy niecałe 4 godziny na odpoczynek, awarie, czy podjazdy, których miało być sporo.
Utrzymać tempo miał mi pomóc Virtual Partner w liczniku, któremu poleciłem stale jechać 3 dychy. Tym sposobem miałem dobre rozeznanie co do tempa. Skoro wszystko zaplanowałem, pozostało już tylko przez 24 godziny kręcić nogami. :)

Pyanko: Na jakim maratonie organizator przyjmuje uczestników na swojej ziemi?
Na P1000J:
- Można tam pod drzewkiem namiot postawić?
- Ależ proszę bardzo, wybierz sobie które chcesz.
- A prysznic jest?
- A w domku lub za górką w rzece.
- A sklep jakiś?
- A po co? Ognisko, kiełbaski, piwo i co tam jeszcze chcesz upiec możesz to zrobić. Kuchnia jest w domku.
- O, to bosko. :)

No dobra, drzewko wybrane (dla cienia), namiot stoi. Piątkowa impreza integracyjna wcale szybko się nie kończy. Na szczęście kultura i pamięć o innych była, więc noc minęła łagodnie. 
Następnego dnia (sobota), pobudka o 5 i pora zacząć się pakować.
Na zdjęciu poniżej są moje "teoretycznie" niezbędne rzeczy na cały dzień jazdy. Jednak wszystko jest za ciężkie i za duże. Wyrzucam folię, kamerę (do koszulki bez stojaka), łatki, portfel (wziąłem dowód, kartę bankomatową i 50zł), zapięcie.
Biorę niezbędne (wg mnie) minimum: 2 dętki, 4 galaretki/żele, mini apteczkę, 2 baterie do gpsa, jasne szkła do okularów, telefon, powerbank do elektroniki (cegła, ale ma 7800mAh), 2 kable usb do podłączenia tego razem, małą lampkę na zmierzch, miniklucze, książkę przejazdu.
Na przepak (który nie wracał, tzn. nic nie można było zostawić): nogawki, rękawki, potówkę, kamizelkę p.wiatr., lampkę i akku na nocną jazdę, 2 puszki oschee (Magnez), 4 żele Aptonia.
Do koszulki zapakowałem: kamerę, mp3
Do roweru: 2 bidony wody 0,7l, licznik, gps, tylna lampka i bagażnik.

Uff, trochę tego było, ale jechałem na całą dobę i wydaje mi się, że to jest optymalny wybór. Ludzie też różnie się pakowali; byli z plecakami, albo tylko z małą podsiodłówką...każdy ma swój system.

Dystans liczony był już od bazy, gdzie odbył się delikatny start za wozem strażackim. W Lubominie już na ostro, w grupach co 5 minut. Odczekałem na swoją kolej i o 8:49 machnąłem pożegnalną fotę mojej grupy, minutę później na liczniku było 30km/h...
Miałem swój plan, więc dobrze się stało, że nikt się nie podłączył. Od początku jechałem sam i tego oczekiwałem. Temperatura od rana była wysoka: 26 o 8 a później już tylko rosła...

Pierwszy PK w Reszlu na Rynku był łatwy do odnalezienia, a nie wszystkie punkty były takie oczywiste. Dla lepszego rozeznania odległości między postojami (a tym samym sprawniejszym dysponowaniem wodą) spisałem sobie dystanse między nimi. W taki upał powinienem pić jeden bidon na godzinę, ale wydłużałem do 1,5 (czyli zapas na 60-70km), więc tylko w dwóch miejscach musiałem uzupełniać w sklepie. Na PK jedzenia sporo; dla każdego kanapki, bułki, jabłka, pomidory, arbuzy, batoniki, nawet gdzieś były gumisie :)

No właśnie. Jakie na Mazurach mają drogi: 600 km...musiał być gdzieś bruk. ;) Był w sumie przez kilometr. Zdecydowanie więcej było spękanego, krzywego, łatanego setki razy asfaltu. Można chyba szacować na 30-40% całego dystansu. Reszta to takie fajne drogi jak wyżej. Ruch na trasie był mały, jak dla mnie całkowicie do zaakceptowania. Miałem tylko jedną sytuację wyprzedzania Tira, gdzie musiałem uciekać do rowu, ale tak się jeździ w Polsce i z daleka widziałem, że tak będzie.

Kolejny PK. Lampa świeci, jestem przed ustalonym czasem, wody starcza idealnie na styk. Wlewam w siebie pół litra, kanapka, banan, bidony, fota i dalej w drogę. :)

Taka jest specyfika długich dystansów - przez całe godziny kręci się i nic się nie dzieje. ;) Na liczniku 6 godzina jazdy i prawie 37st. Wiatr był lekki z południowego wschodu. Trochę odczuwalny, ale na moich szczecińskich terenach jeżdżę zazwyczaj w silniejszym, więc nie przeszkadzał. Ważne, że dawał lekką ulgę.

Czy trasa była płaska?
He, he tu się można zdziwić. Są ciągłe pagórki, hopki, nawet górskie serpentyny. Przez to trasa się nie nudzi. Na każdym zjeździe dokręcam, na każdym podjeździe walczę o górskie premie. ;) Przewyższeń licznik pokazał prawie 4000m. Można to porównać do Pętli Drawskiej w Choszcznie...robionej 3 razy. :)

Full lampa. Jestem na Mazurach i nie widzę jezior. :D
Do drugiego PK (czyli ok. 140km) podochodziłem sporo grupek, później już byli samotni ultrasi. Pewną satysfakcję sprawiało mi wyprzedzanie kolegów w strojach BBt, motywowało to do ciągłego utrzymywania wysokiego tempa.

Z czasem zacząłem się rozglądać i chciałem trochę pofocić dla porobienia czegoś innego. W mojej okolicy jestem przyzwyczajany do wielkich pastwisk i stad krów. Tu też wszędzie były...pojedyncze sztuki. Ten pan mi nawet pokibicował. Vive le Tour!

Cały dzień w drodze, nawet wieczorem temperatura nie schodzi poniżej 30. Wody wypiłem już pół cysterny. Najważniejsze, że udaje mi się utrzymywać założone tempo. 300km w 10 godzin x2 - taki plan -  pij wodę, jedz bułki i pamiętaj o tym.

- Cześć kolego, daleko do mety?
Trafiłem na gościa, który jechał prawie tak samo jak ja (nie cisnął tylko na podjazdach), więc do późnej nocy spotykaliśmy się na PK.
W samą porę go spotkałem, bo akurat razem szukaliśmy PK w Sejnach (294km)...którego nie było. I co zrobić? Fotka miejsca i w drogę.
To był mniej więcej półmetek, na następnym punkcie (za 40km) był obiad, przepak i zaplanowany 30 minutowy odpoczynek. Stanąłem tylko na stacji uzupełnić wodę i zjeść bułkę z colą (zimna cola na taki upał - to było coś:)).
Wybuchowa atmosfera - siedzę przy gazie a gość z obsługi pali papierosa - więc trochę się spieszyłem ;):


Poniżej droga krajowa nr 16 z Litwy. Widać sól z potu na koszulce. ;)
Mimo kierowców z innymi tablicami jazda była bezpieczna. Przepisowe wyprzedzanie, bez spychania, bez Tirów. Do tego droga prowadziła przez las. Mniej więcej tu temperatura zeszła poniżej 30 (późne popołudnie).



I jest Augustów. Na miejscu jest Robert Janik (komandor), paru innych uczestników, przepaki, obiad. 
Trochę chodzę, opłukuję się, przygotowuję rower do nocnej jazdy, zakładam potówkę (dobrze chroni przed zimnym wiatrem w okolicy 15st), udzielam wywiadu dla miejscowej gazety ;) (relacja i zdjęcia) i pora w drogę.

Ze mną zabiera się starszy gościu, który narzeka na wycieńczenie, skurcze, brak znajomości trasy...Pyta się, czy mogę go wyprowadzić z miasta. Ok, chociaż wiem, że na tym się nie skończy i będziemy jechać razem. Daję mu jeszcze zapasową puszkę oschee z magnezem i ruszamy.
W sumie kompan się przydaje, chociaż nie daje zmian, nie gada zbyt dużo i mogę skupić się na drodze. Nawierzchnia była bardzo dobra. Lecimy na lampie MJ875 po 40 na zjazdach, a 30-35 po płaskim. Temperatura spada poniżej 20 i na PK w Wydminach (421km) ubieram nogawki i rękawki.
W nocy było najwięcej przygód.
Trafiliśmy na gości, którzy przed chwilą wpadli samochodem do rowu i rozbili przód (prosta droga), stali przed nim i myśleli co robić. Później od innych uczestników dowiedziałem się, że była policja, laweta, aż kolejni już nic nie zauważyli. ;)
W jakiejś wsi trafiliśmy na cholernego cywila na rowerze, który w momencie wyprzedzania postanowił skręcić bez ostrzeżenia w lewo. Ja zdążyłem krzyknąć i odbić mocniej na drugi pas, ale kompan zahaczył  i przy 35 zaliczył szlifa i wywrotkę na chodnik.
No pięknie, tego mi brakowało. Koleżka w lekkim szoku próbuje się podnosić, cywil patrzy na wszystko, ja wkurzony używam mocno nieparlamentarnych słów na czyn jakiego się dopuścił.
Szybko sprawdzam rower; koła równe, przerzutki działają, kolega kolana zgina, krew leci...jest dobrze. Wsiadamy i jedziemy dalej... W Hicie uzupełniamy bidony (kolega płacił).
O 3 zaczęło być jasno:

W Mrągowie oznaczenie punktu to katastrofa. Słyszałem, że jest ciężki do znalezienia, ale że nie aż tak. Kolega się zniechęcił i pojechał dalej. Ja zaryzykowałem cały swój dotychczasowy wysiłek i przez pół godziny...jeździłem wokół niego. Zmarnowałem cały zapas odpoczynku do końca maratonu, więc podbijam tylko książkę i w drogę (został mi bidon wody i awaryjne 2 żele).
Poranki na rowerze są zawsze...zjawiskowe :) :

Kolejny PK był za 50km, na którym też tylko podbijam książkę i daję dalej. Z czasów przejazdu wynika, że 2 ostatnie 50 jechałem ze średnią 25km/h i to tylko dlatego, że były zjazdy. Podjeżdżałem już po 16-20km/h na małej tarczy z przodu. Zły byłem na stacony czas w Mrągowie, bo jak liczyłem w głowie mogę być na styk...Dosłownie co do minuty poniżej 24h. I znowu powodzenie całego maratonu waży się na ostatnich kilometrach. Na zmianę wychodzi mi, że zdążę, to znów że nie...Stawiam, że się uda i nie odpuszczam aż do mety (doganiam i zostawiam nawet nocnego kompana).
Przyjechałem...o 7:44. Okazuje się, że ciągle gubiłem gdzieś godzinę w obliczeniach.
Jestem bardzo zadowolony z wyniku. Godzinę jeszcze urwać, tego się nie spodziewałem.
Na mecie jem gotowane kiełbaski, wcinam arbuzy, piję wodę...napięcie schodzi, zaczynam odczuwać jak bardzo bolą mnie ramiona, krzyż, tyłek, nogi, pieką stopy. Odkrywam brak czucia w połowie lewej dłoni, słoną twarz... Jestem wykończony (ale zadowolony).
Na mecie kręciła się ekipa z TVP i wiecie co? Nie było nikogo innego pod ręką to mnie poprosili o występ przed kamerą!
O ja pierniczę... po 24 godzinach jazdy  ubieram kask, wpinam się w bloki i nagrywamy ponowny wjazd na metę i krótki wywiad.
Oj, jaki byłem ęłlokwętny :D
Pytań nie pamiętam...odpowiedzi też :D

Dobra, po odpoczynku turlam się na kwaterę pod drzewko.
Była dopiero 9 rano i może z 5-6 osób. Odsypiam z godzinę, gadam z harpaganami z czołówki, uzupełniam wodę...
Wieczorem pora na wielkie święto, prosiak z ogniska:


Dojechał kolega Artur ze szczecińskiej Stravy. Na łonie natury prawie na leżąco powymienialiśmy się wrażeniami, uwieczniłem jeszcze to wiekopomne spotkanie i pojechaliśmy na rozdanie medali:


Uczestników było ok 105, dojechało 92. Połowa z tych ludzi BBt miało zaliczony. BBt 2014 należał do najszybszych w historii, ten P1000J również. Akurat tam gdzie jadę bije się rekordy.
Przypadek?
Nie sądzę. :D


Jeden z cenniejszych trofeów mojej kolarskiej kariery:


Trochę liczb dla zainteresowanych:
wypite płyny: maraton - ok. 17l wody, piątek (dojazd) - 6 litrów, niedziela ok. 3 + 2 browary.
zjedzone: na PK głównie bułki i obiad, trochę batoników (ale później już nie brałem), 6-8 żelków Aptonia (łagodne dla żołądka z Decathlonu), puszka coli, obiad, żurek, jabłka, pomidor, arbuzy
Na mecie niezliczoną ilość kiełbasek z ogniska i jakąś część świniaka :)
Wyniki: 10/92 z czasem 22:54. 12 osób pokonało granicę 24 godzin. Ostatni jechał 37:10 - szacun za drugi dzień w tym upale.
Koszty: 130zł uczestnictwo (w porównaniu do supermaratonów...to jak za darmo), 450zł paliwo, 30zł wydane na baterie, picie, jedzenie, nowe opony 200zł. Razem 810zł. Dużo? Cały dzień jazdy, impreza sezonu, 3 dni zabawy...Ja bym wybrał się jeszcze raz.

Strona orga: 1008.pl


Polecam. :)

Pętla Drawska 2015

Sobota, 20 czerwca 2015 · Komentarze(18)
Nie tak miał wyglądać ten wyścig.
Ze względu na specyfikę tych maratonów (całego cyklu supermaratonów) nie nastawiałem się na żadną walkę. Rozbicie zawodników na losowo (są teorie, że nie do końca tak jest) dobrane 10 osobowe grupy niweczy jakąś sensowną taktykę. Postawiłem na turystykę i focenie. :)
Plany trochę pokrzyżował mi Daniel, który zapowiedział walkę o podium, a startował w grupie przede mną. Pojawiła się więc ochota na walkę i chęć zmierzenia się z kolegą na wyścigu (czyli Spalara Mode ON).
Na starcie okazało się, że...Daniel jest w mojej grupie a do tego mamy jeszcze mega wycinaka ze szczecińskich ustawek Tadeusza Przybylaka (M5) oraz Tomasza Maciasia (M4) z Opola, który też łydę ma nie od parady. Przypadek? Niech każdy sam sobie odpowie. Grupa trafiła się mega mocna i skora do walki. Od startu uformował się czteroosobowy pociąg, który już na pierwszym zakręcie zostawił resztę kolegów.
Nie ma chyba sensu pisać o przebiegu całego wyścigu. Koledzy byli bardzo doświadczeni. Nie miałem żadnych obaw jadąc 40-45km/h 5-10cm za kołem Tadeusza czy Tomka (w swojej historii startów jechałem za paroma różnymi wycinako-fikołkami i bywało groźnie). Z wiekiem zwracam większą uwagę na bezpieczeństwo a tu było "perfekt". Dogoniliśmy wszystkich (przed nami była tylko jedna grupa) paru się doczepiło i dawało zmiany, część nie, gdzieś odpadł Daniel... No typowe historie na takich wyścigach. Gdzieś za drawskimi hopkami, kiedy jechaliśmy już w trójkę zwróciliśmy uwagę na świetny czas (100km w 2:40) i szansę na podium w Open. Tym samym nasza współpraca jeszcze bardziej się zacieśniła i kiedy ktoś słabł na podjazdach to zwalnialiśmy, czy dawało się odpocząć na kole kolegów dając krótszą zmianę.
Na mecie był ostry finisz z wyprzedzaniem tirów pod prąd za podwójną ciągłą, wjeżdżaniem na gazetę przed samochody i wystające wysepki dla pieszych. Zgroza, w żyłach płynęła czysta adrenalina i tu przydało się doświadczenie jazdy rowerem do pracy (nigdzie nie ryzykowałem życia - bez obaw). 
Wygrałem...o 2 sekundy (pewnie na zdjęciach wyjdzie jaką miałem zarzyganą twarz w chwili sprintu do mety. :))
Oficjalny czas: 4:03:53 co daje I w Open i M3 (koledzy zwyciężyli w swoich kategoriach).
Fajnie.

Po wszystkim medal na szyję i można w końcu usiąść, uspokoić puls oraz pomyśleć, że jednak Pętla Drawska to całkiem fajny maraton ;)



Aktualizacja

Meta z Ultimasport.pl:



Wyniki zwycięzców:


Reklama maratonu:

Z kolekcji Czesławy Kruczkowskiej na stronie orgów jeszcze siebie znalazłem (nasza trójka):


Bomba w Rewalu

Sobota, 20 września 2014 · Komentarze(6)
Pojechałem do Rewala po strój BBt a przy okazji zaliczyć sobie ostatni ścig w cyklu Maratonów Szosowych.
Jak chyba wszyscy, którzy przyjechali na rozdanie ciuchów wybrałem dystans Giga ;)
Miała to być czysta zabawa, ale chyba poniosły mnie emocje i rywalizacja bo było trochę "inaczej".

Do przejechania były trzy okrążenia najmniejszego dystansu.
Pierwsze okrążenie - stały gaz na maksa - 37-45 - w trójkę przejeżdżamy je w równo 2 godziny.
Drugie - stabilizacja szaleństwa - 35 na budziku i czas kółka - 2:08.
Trzecie - dogania nas Remigiusz Ornowski (do którego należy najlepszy czas na BBt w historii) ze swoim 10cio osobowym pociągiem, w którym były same koksy zebrane przez dwa okrążenia. Wsiadamy z kolegami do niego, ale prędkości 37-40 nie pozwoliły mi na dłuższą zabawę. Po kilku zmianach niestety odłącza mi prąd, gaśnie światło (nawet mp3 zdechło) i dziękuję za ekspres. Trafiam na bombę życia podczas której nie daję rady jechać szybciej niż...25km/h. Masakra trwa godzinę. Na 30km do mety odżywam i końcówkę pod wiatr jadę "marną" trzydziestką.

Miejsca:
M3 6/7 ;)
w generalce 16/58 - wygrał oczywiście Remik i wszyscy, którzy z nim jechali (z mojej kat. 4 osoby), piąty Robert, który chyba dojechał do końca samotnie - jak ja.

Postuluję, aby Org dawał puchar albo chociaż uścisk dłoni za zdobycie takiego zgona. Przypomniały się wszystkie kontuzje z BBt, ledwo zszedłem z roweru. Dobrze, że przygotowując się na ten tour nie ćwiczyłem takich dystansów na maratonach bo jednak to zupełnie inna jazda.

Co do organizacji - oczywiście najwięcej robi trasa - a ta jest moim zdaniem fajna - najgorszy odcinek jest między Świerznem a Cerkwicą ok. 10km, reszta to gładziuchne asfalty jak w Niemczech, kilka dłuższych podjazdów i szybkie zjazdy. Meta jak zwykle bez możliwości ostrego finiszu - trzeba skręcić z ulicy o 180st na kostkę. Obiad - widziałem - chyba spory - zgubiłem talon i nic nie zjadłem. Medal za uczestnictwo z pleksi więc raczej budżetowy. Ogólnie polecam - strona orga.

Aaa, jeszcze strój edycji BBt 2014...zobaczycie na ustawkach ;)

Mimo wszystko był to udany łikend i miłe zakończenie sezonu oraz pożegnanie lata:





W gigantycznej kolekcji kolarzy Czesławy Kruczkowskiej odnalazłem i siebie (dzięki!):

Bałtyk-Bieszczady Tour 2014

Sobota, 23 sierpnia 2014 · Komentarze(18)
No i jestem..."po drugiej stronie". Jeszcze kilka lat temu wydawało mi się to absolutnie nieosiągalne, jednak przeczytane (chyba wszystkie w necie) relacje gdzieś w głowie zostawiały z czasem przekonanie, że nie jest to takie straszne...
Aż w końcu, kiedy żonka 1 stycznia spytała się przy szampanie - "a jaki masz plan na ten rok?", wypaliłem - "przejechać BBtour". Klamka zapadła, zaczęły się przygotowania...
Powoli gromadziłem sprzęt "wyprawowy" (w sensie na 2 doby :)), zmieniłem samochód na rower, zimę spędziłem na rolkach a wiosną i latem odkrywałem dalsze rejony Niemiec na całodniowych wycieczkach. Generalnie ćwiczyłem wytrzymałość, wytrzymałość i jeszcze raz odporność na warunki atmosferyczne.
 Nie jestem podróżnikiem, który tygodniami, czy miesiącami potrafi jeździć rowerem po świecie, moje doświadczenie rowerowe ograniczało się do maratonów szosowych i wycieczek 100-300km. Stąd, cały dystans podzieliłem sobie na ćwiartki 250km (na 11-12 godzin) jako podstawową jednostkę, którą ogarniam swoim rowerowym doświadczeniem (wiem czy nie za szybko jadę, ile jeść, pić, odpoczywać, jakie tętno itp.).
W końcu po wydaniu góry pieniędzy i przejechaniu 10kkm nastał "ten" dzień.


Prolog

W piątek w Świnoujściu odbył się przejazd uczestników razem z masą krytyczną po centrum miasta. Na odprawie technicznej dowiedziałem się kilka szczegółów o których nie było mowy w regulaminie i na forum maratonu. Sędzia główny udzielił swoich rad (wszyscy orgowie to ultrasi) jak mamy jechać...i pora wracać do domu przygotować się na jutro.

Właśnie w tym miejscu ważą się losy niejednego bbtourowca ;). Teraz wiem co mogłem jeszcze wziąć (ta różowa torba to na przepak), plusem jest to, że prawie wszystko co wziąłem używałem ("na górkę" wrzuciłem tylko zapasowe klocki hamulcowe i baterie do lampki). 


Pierwsza ćwiartka - kozakowanie

Startowałem o 9, więc snu miałem odpowiednią ilość (noc przed startem z reguły jest nieprzespana - dlatego spałem w domu, mimo dodatkowego dojazdu 100km samochodem). Ranek zimny i wietrzny ubieram się "na długo". Na promie telewizja (internetowa), widzowie, lekkie przedstartowe zamieszanie. 

Równo o 9:00 dźwięk syreny promu ogłasza start grupy. Ruszamy razem i spokojnie. Pierwsze kilometry mijają na różnych zmianach, jechał ze mną kolega z kwalifikacji we Włocławku, reszty ludzi nie znałem. Tu wychodzi różny sposób jazdy, inne tempa, całkowicie odmienne sposoby pakowania (kolega miał zwykły plecak na bagażniku)...
Przed startem długo zastanawiałem się jak jechać. Samotnie, czy w grupie? Chciałem zrobić pewien wynik i samo dotarcie do mety w regulaminowym czasie trochę mnie nie interesowało (ze wszystkich celów był to ostatni na liście). Na szczęście na pierwszych podjazdach (falbanki na krajowej 3 i podjazd do Wolina) sytuacja się klaruje i już swoim tempem gnam do mety :)

Lecę lekko z wiatrem, "łykam" innych i słucham muzyki. Luzik :)
Zaliczam 3 punkty: Płoty (76km), Drawsko Pomorskie(130km), Piła (227). Jest ciepło, jadę na krótko i jednak trochę za szybko. W Pile jestem o 16:10 - czyli pierwszą ćwiartkę robię w 7 godzin (plan był na 11). Nic to, dobrze się czuję, będzie na poczet górskich kilometrów - myślę. Na punktach dolewam tylko wody i wcinam bułki (na całym BBt zaopatrzenie na PK było różne od dwóch skrzynek drożdżówek i kilku zgrzewek wody po możliwość zjedzenia śniadania, obiadu, kolacji z podwieczorkiem na raz). 
Kolejny PK to tzw. D(uży)PK1 z obiadem i naszymi rzeczami. Utrzymywanie całkiem niezłego tempa schodzi mi na oglądaniu takich krajobrazów:

Po zjechaniu z krajówki natężenie samochodów mocno zmalało. Co więcej jakość dróg jest bardzo dobra. Tuż za Piłą dochodzą mnie dwaj mocarze, którzy lecą jak po złoto. Kolega mówi, abym wsiadał do nich. OK, trochę odmiany też się przyda.
Dystans między Piłą a Kruszyńcem (90km) pokonujemy w tempie jak dla mnie wyścigowym. Dajemy zmiany po 40-42, do tego świetna jazda na kole. No trafił mi się pociąg idealny na wyścig, ale na ten maraton to chyba za mocno. Tętno mam wyścigowe. Studzę sobie głowę, że na DPK odpocznę, a tym czasem pora na moją zmianę...

366 to Dariusz Bulanda...który zwyciężył tego BBt w kategorii Open. No kosmos z jakim tempem jechali do mety...


Druga ćwiartka - jazda wg planu

DPK1 - Zajazd "Chata Skrzata" - 306km - godz. 18:45 (niecałe 10 godz. jazdy)
Pierwszy mały kroczek przybliżający mnie do mety zrobiony. Tu odpoczywam, czyli spokojnie jem dwudaniowy obiad, oraz przygotowuję rower i siebie do jazdy nocnej.
Do tej pory toczyłem się tak obładowany:

Na sztycy jest doczepiony bagażnik, w którym mam zapasowy sprzęt (czyli dętkę i klucze) i ściągnięte ubranie. Po drugiej stronie jest monitoring maratonu (właśnie to urządzenie widzieliście jako przesuwający się punkt na mapie), za mostkiem (za)duża torba w której miałem power bank do liczników, telefony i kable. Telefon miałem stale na widoku, więc jak dostawałem od Was smsa to praktycznie od razu go odczytywałem (za te teksty każdemu z Was wiszę po dobrym browcu :)).

Nie dotykać, urządzenie pod napięciem:

Rower maksymalnie doładowany (miał chyba z 7kg sprzętu) ledwo go podnoszę. Na siebie ubieram cieplejszą warstwę, oraz wszystko co miałem na sobie rano.
Jeszcze puszka Oschee z magnezem i druga z witaminami i w drogę. Tu już mam się trzymać tego co sobie zaplanowałem. Kręcę okolice 30km/h, tętno niskie, trochę mocniej bolą ramiona i lekka pieką stopy, ale jest ok. Co jakiś czas kogoś doganiam. Na następnym PK (Toruń, 21:40) jadę już na głównej lampie. W nocy na krajówce pierwsza awaria - guma w tylnym kole! No fak! Czemu teraz? Miałem jeden zapas - zmieniam go w miarę sprawnie, znajduję w oponie przyczynę dziury - 3 mm ostrego drucika - chwilę trwa zanim wypycham go z opony. Mijają mnie kolejni kolarze, w końcu wdrapuję się na siodło i gonię kolegę, który mnie niedawno minął. Mija sporo czasu zanim go dochodzę, tętno wysokie, ale spoko - odpocznę na jego kole. Jak już się z nim zrównałem to koleżka mówi, że jedzie solo i nie mogę z nim jechać... (nr 102 Remigiusz Ornowski, który wygrał...generalkę BBt!). Ok, uspokajam tempo, tętno i jadę 30 samotnie...
Przed kolejnym PK w nocy dochodzi mnie grupka chyba 5-6 ludzi, którzy całkiem fajnie jadą. Podczepiam się i wspólnie zaliczamy Włocławek (00:07), Gąbin (2:32) (w tych okolicach przeżywam krótki sen na jawie) i prawie Żyrardów (5:45 - 558km).
Prawie, bo tuż przed PK wpadamy po kolei w dziurę w asfalcie (było nas już tylko trzech) i tylko ja dobijam na maksa tylną oponę, słyszę syk... No i teraz mam kłopot. Drugi zapas jest 150km przede mną, a mi zostało łatanie dętek. Łatam pierwszą gumę, pompuję na oko do 6 barów i już o wschodzie dojeżdżam do Żyrardowa. Mimo, że jedzenia jest full wypas, to nie mają dętki ani nawet stacjonarnej pompki. Jednak ludzie pomagają mi dopompować "ile się da", tam odkrywam luz na piaście taki, że koło czasem obetrze o hamulce... 

Tu dygresja - na kilku PK byli ludzie z Włocławka, którzy rozpoznali mnie z kwalifikacji, jako tego który ją wygrał. Nawet poznałem zdetronizowanego króla. Fajne uczucie, jak ktoś mówi: "no mówiłem Ci, że to on" :)

Trzecia ćwiartka - dzień próby

Tak, "pińcet" przejechane, odtąd z każdym kilometrem poprawiam sobie życiówkę. Na liczniku pojawiają się już duże liczby. Trzecia ćwiartka miała być najtrudniejsza...I była, więc zaskoczenia nie było :)
Poprzedniej nocy jechaliśmy w deszczu, do tego temperatura oscylowała wokół 13st. - ale strój dawał radę i bez większego wyziębienia jechałem dalej. Niestety główny licznik stale się wieszał, do tego zablokował się z kadencją i tętnem (stale pokazywał to samo). Z tylnego koła powoli uchodziło powietrze, bałem się o dobicie no i ten luz na piaście...

Padało...ciągle padało, wszystko było mokre, ale dopóki jechałem podgrzewałem sobie ciuchy i minimalny komfort miałem zapewniony. Za Mszczonowem był jakiś nawigacyjny koszmar, oficjalny ślad prowadzi na krajówkę, po której jest zakaz jazdy rowerem. Jeździłem po okolicach szukając jakieś bocznej drogi ale nic nie było (nawet jechałem z 500m szutrówką), nikogo nie widziałem, w końcu decyduję się jechać wg śladu (za jazdę ekspresówką była kara 12 godzin). Co godzinę staję dopompowując koło, wilgoć i temperatura sprawia, że zaczynam odczuwać zimno, do tego niepewność czy dobrze robię podwyższały hormon stresu...
W końcu trafiam na innych, tu się lekko uspokajam i dojeżdżam do Grójca, przed którą ekspresówką ostrzegał sędzia. Tu sprawnie nawiguję i wjeżdżam w najciekawszą okolicę całego BBt (oprócz gór). Do tej pory jechałem przez lasy, pola, nijakie wioski i miasteczka. A teraz mijam sady z okazałymi domami (chyba ich właścicieli?). Ciekawa odmiana, szczególnie że jest to boczna droga i ruch mam niewielki (postoje robię "tylko" na dopompowanie koła - niestety już teraz co pół godziny).
Zaliczam PK Białobrzegi (631km, brak wpisanego czasu, coś koło 8-10), najsłabiej wyposażony punkt - tylko drożdżówki i woda. Z obsługi tylko jedna pani, więc sam wszystko ogarniam. Tu rozmawiam z treneiro Romano - wypowiadam chyba najwięcej słów od ostatnich kilkudziesięciu godzin. Wsiadam na rower i pokrzepiony słowami Romka prę na DPK2 (za 67km).
Krajówka nr 7 - bardzo duży ruch, ciągle pada, mijam przysypiającego na przystanku Waxmunda, pozdrawiamy się, powoli zbliżam się do Radomia...
Tuż przed wjazdem do miasta następuje apogeum kryzysu - pompowanie nic nie daje - widzę jak przez kilka dziurek w oponie tworzą się bąble uciekającego powietrza, dodatkowo pada licznik od nawigacji, został mi garmin E500, który ma buga w sofcie i częściej śladu nie pokazuje niż widać jak mam jechać. Mam jeszcze mapki od orga, ale nie mogę ogarnąć co na nich widać. Stoję jak głupi z 15 minut na przystanku i próbuje coś wymyślić, ale morale leci na łep na szyje (nawet jak ktoś poratuje dętką, to musi mieć długi wentyl do stożkowych kół). Pojawia się widmo rezygnacji....Mija mnie Wax, krzyczy czy w porządku? "NIE!" rozpaczliwie wrzeszczę (chyba już przez łzy). Mówię jaki mam problem, po czym kolega wyciąga dętkę taką jaką mi potrzeba :) Ocieram łzy, wycieram gluty w rękawy i nawet się uśmiecham. ;) Stokroć dziękuję i naprawiam sprzęt. Za Radomiem dochodzę dobrego kolegę i prawie razem wjeżdżamy na DPK2 (Iłża, 698km, 12:48).
Uff!

Czwarta ćwiartka - zwycięstwo

Plan minimum zrealizowany. Jem obiad, biorę gorący prysznic i kładę się do łóżka na 2 godziny. Zasypiam natychmiast.
Trochę wypoczęty ogarniam sprzęt - stacjonarną pompką dobijam koło do 8 atm., kasuję luz na piaście (tylko odkręcona pokrywa łożyska), ubieram jesienne rękawice i suche skarpetki. Ciuchy też lekko przeschły (drugich nie zabrałem - duży błąd), czuję się całkiem nieźle.
Jak i ja do wyjazdu przygotowują się dwaj kolarze (na oko ok. 6 na karku), pytam się czy mogę się z nimi zabrać (jak się okazuje jednym z nich był kolejny gość z czołówki BSa - Pawsol ).
Przed nami druga noc, ponoć w tych okolicach jest  już bardzo chłodna - 5-6st. Moje wdzianko jest na 10st...hmm przynajmniej przestało padać.

Trafiłem na doświadczonych kolarzy, Mieczysław jedzie to czwarty raz, kolega drugi. Toczymy się spokojnym tempem po 27-30, na podjazdach też bez pośpiechu... Zaczynam częściej korzystać z mniejszego blatu...
Kolejny PK - Nowa Dęba (800km, 21:02), dalej już przy lampach - Rzeszów (860km, 00:22). Tam już ledwo wytrzymuję z zimna. Sytuację na stopach i splocie słonecznym ratują chemiczne ogrzewacze. Jednak na zjazdach mam tak silne dreszcze, że główka ramy chodzi po 5cm na boki. Zgrzytam zębami, siedzę skulony ale nie ma opcji - nie poddam się już i jadę wspólnie dalej. 
W Rzeszowie postanawiamy 25min. się zdrzemnąć, bo każdemu rozjeżdża się obraz i dalej jest niebezpiecznie. Kładę się na krzesłach...po czym Mieczysław mówi, że już pora jechać :/
Widząc moje problemy termiczne, poleca worek foliowy. Zgadzam się, inaczej padnę.

Pieprzyć stylówę, jest 1 w nocy - nikogo nie ma :D
Nooo inna jazda, nie myślałem że jeszcze poczuję ciepło. Przemy dalej.
Pojawiają się pierwsze większe podjazdy. Od dłuższego czasu palą ramiona, kolana przy mocniejszym naciśnięciu też. Sprężyny w spdach jakby mocniejsze... Kolejny błąd to nienasmarowanie łańcucha. Kiedy miałem możliwość był zupełnie cichy i za Rzeszowem zaczyna domagać się oleju. Mozolnie pokonujemy kolejne kilometry trafiając na różne grupki, temperatura dalej spada i na kolejnym PK w Brzozowie o 3:34 lekka załamka - worek jest już za cienki. Mówię, że ja chyba poczekam do rana, ale znów Waxmund mówi, że wiezie niepotrzebną kurtkę goretexową i może mi ją oddać (wcześniej ja mu dałem swoją małą lampkę). No teraz to już mam prawdziwy komfort termiczny. Na zjazdach rower odzyskuje prowadzenie - znowu idzie jak po sznurku, a mi się robi prawdziwie ciepło...
Przed nami ostatni punkt i meta. O 5 zaczyna świtać i ukazywać się cudowny, górski wschód słońca. Już wiem, że do mety dojadę, że teraz będzie już tylko łatwiej (co tam podjazdy), że w końcu jestem w utęsknionych górach i to na rowerze...
Euforia nie ma końca, daje to olbrzymią motywację. Mieczysław mówi, żebym jechał sam po dobry czas (nad ranem jechaliśmy we dwójkę, mała grupka za nami), żegnamy się i jadę po to, po co tu przyjechałem.
Rano Romek wysyła info, że jak się zepnę, to zdążę na 9 na metę (czyli mój podstawowy cel - przejechać to w 48godz.). Ok, jeszcze na tyle się zdobywam i przez góry przejeżdżam w tempie ekspresowym (po drodze PK Ustrzyki Dolne o 7:01, na którym biorę banana i wpycham w siebie śniadanie - kromkę chleba - byłem tam chyba 1min.). Z ostatnich 100km pamiętam nareszcie słońce (rozebrałem się do koszulki), super fajne podjazdy, zjazdy po 60-70km/h, dodatkową motywację w postaci dochodzenia kolejnych zawodników, wyprzedzenia na podjeździe traktora ;), smsa Romka (i innych) "wszystkoooooo!!! Grzesiu wszystkooooo". Na płaskim wypluwam płuca, nie zważam na ból kolan, kręcę ile fabryka dała: 25km/h :D
Ostatnie kilometry dłużą się jak flaki z olejem; zaraz, to po Ustrzykach Dolnych nie ma od razu Górnych? Z tablic informacyjnych wynikało 40km, obliczam i co widzę: Smolnik, Procisne, Bereżki...w końcu jest! Flaga BBt że do mety 5km! No kurde już bym chciał zejść z roweru, ale nie ma lekko, kolejna tablica 2km, jeszcze chwila. Odwracam się (z dużym trudem) co jakiś czas, czy ktoś mnie nie dochodzi, ale nikogo nie widać. Po (długiej) chwili widzę metę, przejeżdżam nią - nikogo nie ma - zostawiam rower, wyszarpuję książeczkę i biegnę do gospody - tam zaskoczoną obsługę punktu pytam się gdzie jest obsługa punktu :) Wręcz żądam podania aktualnej godziny i jak słyszę 8:52 to napięcie całkowicie schodzi. Jest, cel numer jeden osiągnięty. Po tym wszystkim, po tylu trudach przejechałem 1000km, poniżej dwóch dób...

Epilog

Ja już skończyłem, ale wyścig trwa jeszcze przez 25 godzin.
Dalsza część mija już na regeneracji:

Po dotarciu do pokoju biorę szybki prysznic i zasypiam snem kamiennym :)
Reszta dnia to witanie kolejnych uczestników, wymiana wrażeń i doświadczeń z innymi. Sala pełna osobnych historii maratonu, fajne miejsce na pogawędki przy piwie.
Wieczorem przyjeżdża kompan z pokoju ale tak zmęczony, że nie gadamy za wiele i od razu zasypiamy.
Wtorek - 10 godz. zamknięcie trasy i o 12 ceremonia zakończenia.
Później już czekam na wyjazd (następnego dnia), pogoda się popsuła i zaczęło padać, więc w najbliższe góry nie mam ochoty iść.
Zapoznaję się za to z miejscowym koten-banditen, któremu musiałem odpalić kawałek konserwy żeby przestał po mnie łazić:


Czas na ceremonię zakończenia.
Po to tu jechałem:


Król BBt Zdzisław Kalinowski (x7) wręcza medal za pierwsze miejsce w generalce Remigiuszowi Ornowskiemu (jechałem chwilę za nim):

oraz medal Dariuszowi Bulandzie za pierwsze miejsce w open (też z nim jechałem :)) Obaj panowie pobili rekord trasy Zdzisława  Kalinowskiego - niesamowite!
Wieczorem odbyła się impreza integracyjna w której siedziałem obok Roberta Janika (komandor wyścigu) i dowiedziałem się całej kuchni maratonu. Olbrzymi wysiłek organizacyjny, miliard spraw do załatwienia, milion telefonów do wykonania. Co chwilę też podchodzą do niego ludzie i pytają; kiedy stroje, a jak tam należało jechać, a dlaczego mapki taki małe itp...


Powrót.

Wydostanie się z Ustrzyk to kolejne wyzwanie logistyczne. Generalnie sprawę powrotu zostawiłem swojemu biegowi, licząc na to, że ktoś będzie potrzebował kogoś do pełnego składu. Udało się wynająć busa z przyczepką do Przemyśla, a tam zarezerwować kuszetkę do Szczecina (oczywiście wszystko odpowiednio wcześniej).
Tu miałem największy zgrzyt, bo "busiarz" przyjechał ze zwykłą przyczepą, w której nie było żadnych koców ani nawet kartonów do osłony rowerów. Mimo starannego ułożenia sprzętu fatalnie zarysowałem ramę (tak, że aż serce się pokroiło). Rower zresztą ucierpiał od torby z monitoringiem, bo porysowała i zmatowiła lakier... No cóż, warunki nie były łatwe i z pewnymi szkodami trzeba się liczyć (licznik do tej pory nie odzyskał sprawności).
Ciekawy był powrót kuszetką: 6 miejsc z czego 2 przeznaczyliśmy na rowery (do Szczecina jechały 4 osoby).
Na dworcu wstępnie rozebraliśmy rowery i okryliśmy wszystko folią malarską. Przyznam, że sposób złożenia i pomysł świetny. Konduktor w ogóle się nie czepiał (oczywiście mieliśmy rezerwację na 6 miejsc i wykupiony nadbagaż).

W przedziale czas szybko minął, a przy okazji trafił się mały kwiatek PKP:

Następnego dnia (czyli już w czwartek) rano wjeżdżamy na Szczecin Główny, skąd odbiera mnie żonka i odwozi szybko do domu.
O 11:00 w czwartek zakończyłem swój maraton BBt 2014.

Wnioski

Z dystansem dawno się oswoiłem i wiedziałem, że pierwsze 500km przejadę dobrze, odcinek 600-700 będzie kryzysowy, a końcówka dobra. Trzeba być w miarę odpornym na warunki atmosferyczne, nie poddawać się przy jakiś bólach (bo boleć coś będzie na pewno) i umieć ogarnąć różne awarie sprzętu. Myślę, że całość może przejechać średnio zaawansowany kolarz (bez presji na wynik), śpiąc po kilka godzin na DPK i jadąc 22-25km/h. Maraton nie jest tak trudny jak się początkowo zdaje i raczej premiuje sakwiarzy, niż ścigantów (jednak ci drudzy prowadzą w generalce). Nawet podjazdy w górach nie są jakieś masakryczne (chociaż jak jechałem busem to kręciłem głową z niedowierzaniem).
Popełniłem kilka błędów, których można było łatwo uniknąć: minimum 2-3 dętki, koniecznie drugi stój i ciepła kurtka na noc w górach.
Na koniec pragnę podziękować za Wasze smsy, Romano za dzielenie się na gorąco wrażeniami (budżet tego numeru starczył tylko na jedną rozmowę i kilka smsów zwrotnych), Waxmundowi za dętkę i kurkę, oraz Pawsolowi za właściwe tempo w górach i polecenie nałożenie na siebie worka na śmieci ;)

Ślad, niestety niepełny i podzielony na dwie części (w Iłży - więc I cz. płaska, II cz. góry). Przez te ciągłe resety licznik wypadł chyba z kursu, brakuje też przejazdu przez Rzeszów, bo nie zorientowałem się, że nie włączyłem startu. Dodatkowe kilometry to błądzenia.

height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="http://www.strava.com/activities/186556175/embed/58b99101c34c8f343b1618633ee8ceb725e75bd8"> height="405" width="590" frameborder="0" allowtransparency="true" scrolling="no" src="http://www.strava.com/activities/186555948/embed/24aec4c5b7063c5fa2d2c6f29f210370d83f47ca"> Monitoring online na trasie był strzałem w 10. Świadomość, że są ludzie którzy śledzą mój wysiłek dodawał watów. Z drugiej strony emocje mają również "widzowie". Jak wspomniałem, była też telewizja. Filmy, które nagrali można obejrzeć tu:

Dzień pierwszy:
Jestem na filmie:
0:17:15 - start (pełne skupienie)
2:06:20 - PK Płoty (szybka bułka, bidony)
3:32:19 - parcie na szkło (szkoda, że przycinał się transfer.  6 min. z przebitką na PK)
3:42:00 - PK Drawsko Pomorskie (niby tylko bułka, sms i zdjęcie, ale ile czasu zeszło!)

Dzień drugi: Widziałem się w 3:28:40 - medal (pierwsze wrażenie - ciężki) i uścisk dłoni Zbigniewa Kalinowskiego


 To wszystko. :)


A i nie wykluczam startu za dwa lata, bo jak powiedział Mieczysław: BBt wciąga. :)



aktualizacja:
wzmianka z portalu DSI.net.pl i zdjęcie: link


 Na portalu Resko24.pl notka o BBt ze zdjęciami: link

Maraton Włocławek-Stegna-Włocławek 2014

Piątek, 20 czerwca 2014 · Komentarze(13)
20go czerwca o godz. 22:10 wystartowałem w pierwszym w życiu maratonie 24h.
Trasę Włocławek-Stegna-Włocławek należało pokonać poniżej doby aby uzyskać kwalifikację do kolejnego maratonu: Bałtyk-Bieszczady Touru.
Do startu przygotowywałem się właściwie od zimy. To właśnie mrozy, śnieg i deszcz miały mnie uodpornić na trudy jazdy. A dziesiątki "setek" i dłuższych jazd wyuczyły pewnych rozwiązań na bardzo długie jazdy.
Ten maraton ostatecznie miał zweryfikować kondycję, ubiór, sprzęt a przede wszystkim psychikę (bo zazwyczaj siła kończy się wcześniej niż wola jazdy i dalej jedzie się "siłą umysłu").

I to właśnie odporność na warunki atmosferyczne była kluczem do przejechania tego dystansu. Już w czasie dojazdu na start złapały mnie 2 mega ulewy (rower wożę na dachu), więc całe pucowanie i smarowanie poszło na marne...
W piątek deszcz nie odpuszczał - praktycznie - w ogóle. Zdążyłem w przerwie między opadami uzbroić rower i dać kolejny smar na łańcuch gdy od 22 zaczęło znowu lać. Padało z przerwami przez całą noc i dopiero o świcie zacząłem trafiać na suchy asfalt. Ale czy wtedy zrobiło się łatwiej? Ależ nie - zaczęło bardzo mocno wiać. Wiatr niby zachodni, ale miałem wrażenie że wieje ze wszystkich stron. Tak, zdecydowanie deszcz i wiatr rozdawał karty.

Startowało 8 grup po 10 osób, ja byłem w szóstej i bardzo nierównej. Zgodnie z przewidywaniami bardzo szybko to się porwało i jechałem z lokalnym koksem, który leciał jakby ktoś go gonił a jednocześnie znał bardzo dobrze trasę. W nocy stale dochodziliśmy samotników i jakieś małe grupki. W końcu i do nas dolepiło się kilka osób, którym pasowało tempo. W Grudziądzu (ok 120km i 1-2 w nocy) zarządzam postój: szybki sikustop, przegrupowanie kieszeni, uzupełnienie bidonów i gnamy dalej (tempo ok. 35h/km). To był jedyny postój w tamtą stronę. Z czasem tempo "siada" do 30 i jedziemy w piątkę bo różnych jakościowo zmianach. Na około 200km właśnie z powodu ryzykownej jazdy kilku gości, podkręcam na 35km/h, urywam grupę i gnam sobie to Stegny (Żuławy - płasko jak stół, świta), już po kilkunastu minutach koledzy całkowicie zniknęli.
Po ok. siedmiu godzinach docieram na półmetek. Jem dwa talerze makaronu (korzystam z sytuacji, że obsługa nie panuje nad wydawaniem a jedna porcja była dla mnie za mała), piję herbatę - nie zamawiana - za 4 złote! Zmieniam skarpety na suche (najlepsza decyzja na maratonie), lampkę z zasilaniem oddaję do samochodu i po ok 40 minutach jadę na...start.
W drodze powrotnej postanawiam jechać wg. planu - czyli spokojnie kręcić 30. Wyruszam samotnie, ale doganiam dwójkę, później dochodzi mnie wymieszana z nocy grupka i zlepiamy się w jedno. Tu znowu nie da się jechać za kilkoma (właściwie na 8 osób - 2 jechały "kolarsko"), irytuje mnie to na tyle, że odpuszczam i jadę ok. 20m za ostatnim - swoim tempem (właśnie zaczyna wiać).
Tempomat ustawiony, w uszach gra radio, tętno niskie, najedzony...spać się chce :) parę razy głowa mi opada, co więcej zaczynam wyprzedzać swoją grupę. Nie no, podkręcam o 2km i zaczynam prowadzić. Wyjeżdżamy z Żuław i zaczynają się nocne hopki. Tu, aby całkowicie nie zasnąć robię sobie parę mocniejszych zaciągów, skokenów (czekam później na resztę). Na którymś długim podjeździe zabrał się ze mną kolega (nota bene Grzesiek). Widać, że ma ochotę jechać (ok. 150km do mety),  z wozu technicznego dostajemy informację, że przed nami jest tylko jeden kolega ok. 5km przed nami. Szybkie spojrzenie - gonimy! 35-37 i go mamy. Na ok. 100km do mety na chyba 150 podjeździe Grzesiek zostaje a ja samotnie jadę w tym cholernym silnym wietrze... Jestem w zasięgu pierwszego wozu technicznego (były 3), więc często jedzie za mną, ochraniając mnie przed innymi samochodami. Czasem org pytał się, czy czegoś nie chcę (brałem tylko wodę, miałem...jeden bidon 0,7l).
Ostatnie 100km przejechałem sam, przyjeżdżając o 13:58. Orgowie i sędzia mówią, że nikt jeszcze tak wcześnie tego maratonu nie skończył i ziemniaków na obiad nie zdążyli wstawić :D.

Ustanawiam nowy rekord trasy, uściski, zdjęcia, wywiady...

No i koniec. Kwalifikacja zdobyta.

Napiszę trochę o organizacji, bo jednak maraton jest inny od tych, w których zazwyczaj biorę udział.
Na całej trasie były trzy wozy techniczne z żywnością i naszymi rzeczami na przepaku w Stegnie. Tu nie trafiłem z wozem bo dałem do trzeciego, który zabezpieczał tyły (a ja szybko znalazłem się w strefie pierwszego) i w Stegnie nie miałem rzeczy które miałem zabrać wracając do Włocławka. Głównie to jedzenie, miałem sobie nasmarować napęd, więc od połowy trasy jechałem z niemiłosiernie świerszczącym łańcuchem.
Cała impreza odbyła się przed startem, więc na mecie było już tylko wręczenie medalu i obiad.
Bardzo fajne były nagrody (nawigacje samochodowe, jakieś dobre lampki rowerowe i parę innych gadżetów) z nagrodą główną - rower mtb.
Każdy dostał imienny medal, certyfikat ukończenia (i to nie jakiś druk na laserze), numer startowy (imienny, z materiału).
Można było wziąć prysznic. Bułek, bananów i wody było do oporu. Były nawet redbulle - ile kto chciał.
Imprezę prowadzili konferansjerzy, a w przerwach były hinduskie tańce :)

Był jeden zgrzyt, przez który dopiero po 20 mogłem się całkowicie spakować. Orgowie nie przewidzieli, że część ludzi "z tyłów" mogą przyjechać wcześniej a ich rzeczy są w trzecim wozie, który jako ostatni miał przyjechać (czyli do maks. 22). Na nasze sugestie, że czekamy już kilka godzin, gdzieś na trasie przepakowali wszystko do jednego wozu i o 20 dopiero dostałem wszystkie swoje rzeczy. Ale za to mogłem przekimać trochę w samochodzie. Największe bóle ciała minęły, poczułem się tak dobrze, że odmówiłem rezerację hotelową i w nocy wróciłem do domu.

Co zjadłem:
2 żele opto... te z Decathlonu, 3 galaretki żelowe (super sprawa, też z D), 3 drożdżówki (suche), 2 talerze makaronu z mięsem, paczkę żelków, 2 wafle Wasa (z jakimś smakiem), obiad z kompotem (na mecie), banana, 3 łyki coli (z wozu techniczego), 4 redbulle, 3 puszki oshee (witaminy i magnez).
Ponieważ miałem tylko jeden bidon (drugi koszyk zajęty był przez akumulatory lampki), to na postojach go dolewałem. Szacuję, że wypiłem 4.
Po maratonie (już za swoją gotówkę), zjadłem jeszcze zestaw mcdona (był obok), 3 kawy, w nocy na stacji hotdoga. Na stacjach również kimałem: 2 razy po 40 minut.

Ubiór:
zestaw Danielo z zimowymi nogawkami i rękawkami (grubsze od zwykłej lajkry), potówka + warstwa bezrękawnika (z Lidla). Na to wiatrówka bez rękawów (Danielo). Na butach skarpety (nie wieje w nich w stopy i syf z ulic nie włazi w buty), pod kaskiem bandana  - czyli mój zestaw na 10st.

Podsumowując: super impreza. Nie był to wyścig, więc pewnego typu ludzi tu się nie spotka. Byli za to ultrasi, ludzie którzy przejechali BBtour po kilka razy i inni tego typu koledzy. Bardzo przyjaźnie wszyscy nastawieni, wszystkich łączył ból zdobycia dystansu. Nie wykluczam, że jeszcze się tu pojawię. :)

Strona organizatora: WTR

Apartatu nie brałem z powodów powyższych.
Rower po wszystkim wyglądał tak:


Przed startem (na zdjęciu widać lampę "główną", pod nią mały awaryjny błyskacz - widać pasek, wisi do góry nogami, licznik "główny", i czerwony który robił za nawigację. Z niego wychodzi kabel zasilający do powerbanku, który jest schowany w torbie na ramie, mam tam jeszcze 3 galaretki, w koszyku "akkubidon", na sztycy mały bagażnik):


Pokaz tańca:


Dzień później wyszło słońce, a rower znów odzyskał blask:


W Stegnie dla zaoszczędzenia baterii wyłączyłem licznik (ok. 40min. postoju). Wpisałem sam czas jazdy.


Pojawiły się zdjęcia na fejsbukowym profilu WTRa:
-meta:

-ceremonia dekoracji:

Pętla Drawska 2014

Sobota, 14 czerwca 2014 · Komentarze(18)
Uczestnicy
No i udała się zabawa.
Nareszcie wszystko co musiało zadziałało i zdobyłem upragnione trofeum.
Kolarstwo to sport zespołowy i to właśnie dzięki świetnej ekipie wykręciliśmy super czas.
Co tu dużo pisać...
Romek, Mateusz, Darek (i tak tego nie przeczytasz :)) dziękuję za świetną jazdę - każdy czuł, że o to w tym wszystkim chodzi.

Nareszcie następuje odwrót od losowania zawodników do grup - co całkowicie wypaczało ideę wyścigu szosowego. Oczywiście nadal jest losowanie, bo jakoś porozdzielać ludzi trzeba, ale można też tworzyć swoje ekipy i tu organizator robi się elastyczny.

Cieszę się, że kondycyjnie nie było problemu, psycha trochę siadała - miejscami zaczynałem wątpić w sukces, ale starałem się szybko te myśli zagłuszać.
Założenia mieliśmy ambitne - celem było wygranie open. Tydzień przed jeszcze pojechaliśmy na szybką setę, celem dogrania szczegółów i omówienia strategii.

Ponieważ na tym maratonie nie ma startu wspólnego to pewną ciekawostką była motywacja zawodników. Jak się okazało z rozmów każdy inaczej siebie dopingował:
Darek - ucieczka w grupie przed peletonem
Ja - pogoń za pierwszą grupą (my byliśmy 6tą)
Romek - zawieźć mnie jak najszybciej do mety
Mateusz - po prostu napierał :)

Po maratonie rowerowym przyszedł czas na maraton...jedzeniowy. O matko...ile ja zjadłem - chyba równowartość 5 obiadów - na tydzień się najadłem. :) 
Dzięki Romkowi i Magdzie mogliśmy z Mateuszem umyć się, przechować rowery, zjeść pyszne ciasta z kawą i w ogóle odpocząć.
Później jeszcze kiełbaski z grila u orga do oporu i można było iść na dekorację zwycięzców. 
Powiem wam, że jeszcze nigdy nie miałem tylu wycelowanych we mnie aparatów. :) Sławo przybywaj :-D


Zdjęcia ukradzione od Arka - dzięki :)
Pogromcy Szos:



Ostry finisz:



Nasz czteroosobowy pociąg miał czas 4:01, piąty w open miał...10min. straty. Piękna przewaga tym bardziej, że tam też jechała zgrana ekipa (z pierwszej grupy). Przed samym Choszcznem (czyli metą) zaczęliśmy ich dochodzić, dogoniliśmy jednego, który odpadł, ale reszta  dojechała już przed nami.
Na końcu oczywiście ostry finisz, Darek (stary wyjadacz z masterów z Głębokiego) skoczył, ja za nim, poprawiłem i na mecie miałem przewagę o długość roweru (czasy mamy identyczne).
Wyniki: Mega


Każdy kto jeszcze nie jechał Pętli Drawskiej to polecam ten maraton, bo trasa świetna, asfalty dobre a i jest kogo ścigać :)