Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2016

Dystans całkowity:2771.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:149:23
Średnia prędkość:18.55 km/h
Maksymalna prędkość:55.00 km/h
Maks. tętno maksymalne:169 (90 %)
Maks. tętno średnie:147 (79 %)
Suma kalorii:13952 kcal
Liczba aktywności:10
Średnio na aktywność:277.10 km i 14h 56m
Więcej statystyk

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - edycja X

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · Komentarze(12)
Kategoria maraton szosowy
Jubileuszowa edycja robiona jest raz na 1000 lat, więc okazja do zrobienia takiego dystansu była całkiem dobra.
Pewne zamieszanie na starcie było już od początku. Nie wiem czy za mało ludzi do obsługi, czy za mało sprzętu ale Robert zrobił szybką odprawę, sędzia nawoływał jeszcze wycofanych do zmiany decyzji (zadeklarowanych było 70 osób, przed startem było 35, ostatecznie wystartowało 45 osób) ale wystartowaliśmy z pół godzinnym opóźnieniem. W sumie to bez znaczenia, szczególnie, że dopiero zaczęło robić się ciepło.

Dzień I 23.08 wtorek, godz. 11:30

Jechałem w tych samych ciuchach od Iłży, gotowy na deszcz czyli: strój BBt, zimowe nogawki, letnie rękawki, potówka i kurtka p.deszcz. Już po chwili musiałem się zatrzymać aby się rozebrać. Poza tym na lekkich zjazdach rower zwalniał, coś mnie hamowało ale nie mogłem znaleźć przyczyny. Wytłumaczyłem sobie, że po prostu nie mam siły kręcić i raczej nic z tego nie będzie. Podjazdy pokonywałem po 10-12km/h pilnując przede wszystkim kadencji. Miała być min. 80. Tym razem pogodę mięliśmy mieć dobrą, ale wiatr..a jak w twarz. :)
Do Ustrzyk Dolnych wszyscy mi odjechali, nie wiem po co każdy się tak spieszył? Mocno się zdołowałem, byłem zły na brak mocy, złe ubranie (za grubo), znowu wmordewind, dodatkowo naładowałem nie ten telefon, który powinienem i jeszcze jechałem na środkach p.ból...
Pewną pociechą był Gąbin i niekończące się ilości ciasta:

Szwankował monitoring, albo kogoś nie było, albo był pod innym numerem. Myślę, że nie była to wina urządzeń, ale ok, piszę ludziom gdzie jestem i jadę dalej.
Znowu jedziemy w tym korku z tym, że teraz jest wtorek i normalne godziny dnia, to nie są drogi dla rowerów...Niby są pobocza, ale chyba tylko ja przybijam na nich dętkę:

22km do Rzeszowa. Wyprzedzają mnie chyba wszyscy. Soliści i grupy, strasznie to demotywuje. Została mi ostatnia dętka, bardzo uważnie wszystko robię, staram się dobić jak najmocniej oponę, ale z powodu bólu pleców decyduję się jechać na tym co mam do Majdanu (tam jest serwis).
Na 20km miałem kolejną historię, która tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że sam naprawiam swój rower albo mechanik rowerowy nikt inny ma go nie dotykać. Otóż, kiedy zakładałem lampkę do jazdy nocnej podszedł do mnie młody gość i zapytał w czym może pomóc, to ja wypaliłem, że może mi dopompować koło, bo mam mało powietrza...pompował...15 minut, po czym wykręcając wężyk wykręcił zaworek i w %$j poszła cała praca. Do tego nie można było wyciągnąć zaworka z wężyka...Poszliśmy do jego domu (już po zachodzie!) tam zardzewiałymi kombinerkami zamontowałem zawór a kolega dalej się upierał, że on będzie pompował...OK, znowu minęłą wieczność, ale udało się wszystko skręcić (chociaż ciśnienie było takie same jak przed całą operacją). Przynajmniej dał wody do bidonów. W Majdanie poprosiłem o 8,5 bara do obu kół i poszedłem coś zjeść.

Noc była ciepła i jechałem na krótko. Następnym punktem była Iłża, czyli odpoczynek, problem w tym że za 120km jazdy w nocy...
Oj namęczyłem się, dobrze po 3 ruch zamarł i czasem można było widzieć tylko to:

Nie pamiętałem jak długie są to odcinki. Najważniejsza dla mnie była właściwa kadencja, ale z powodu oszczędzania baterii w liczniku jechałem na wyczucie, czasem sprawdzałem co tam się wyświetla i za każdym razem był dół. Niby płasko to czemu 20km/h, niby z górki a ledwo 25...Do tego kiedy już myślałem, że siedzę wystarczająco długo, żeby to Iłża była za chwilę dojechałem do tablicy, że Iłża będzie, ale za 24km. Potrzebowałem stanąć i coś zjeść. Jakiś Orlen znalazł się dość szybko. Posiliłem się ciastkiem z kawą i już bez przygód dojechałem do motelu.
Tu znowu, zanim pójdę spać, pora zmienić ubranie, wziąć prysznic i w końcu zabrać lżejsze nogawki. Obiad/śniadanie poprosiłem o jutro rano. Padłem do łóżka jak trup.

Dzień II 24.08 środa
Pobódka o 6. Dzisiaj przede mną najtrudniejsza część maratonu: 400km. Martwiłem się, ale z pozytywnych rzeczy miało być płasko i nie być tylu pajaców na drogach.
Rower wyglądał okropnie, łańcuch był cały utytłany w smarze i wszystkim z drogi, część tego znalazła się na ramie, pył z klocków oblepił widełki, opony brudne, koła nierówno hamują, suport parę dni temu strzelał, później po deszczach ucichł, teraz strzelanie czuć już przez buty, biegi zmieniają się po kilku obrotach korby...Zajeżdżanie sprzętu trwa...

Wolnym tempem 22-25km/h zaliczam PK Grójec (którego nie ma, ale jest w książce) i po 120km PK Żyrardów do któego przyjeżdżam padnięty. Tu mam pierwsze myśli o wycofaniu. Czuję się zupełnie sam na trasie, zmęczony ruchem ulicznym i dokuczającym bólem pleców (co 3 godziny biorę APAP). Parę godzin temu zjadłem 2 ciastka z colą i teraz mam zjazd nastroju i sił. Na szczęście były tu jeszcze resztki drożdżówek. Jem 5, parę kaw i herbat, odpoczywam...Zamiast myśleć o kolejnym punkcie myślę ile jeszcze przede mną. Dystans przytłacza. Do DPK mam 250km, jest późne popłudnie, decyduję się skrócić dystans do Dębu Polskiego, gdzie jest możliwość noclegu i ciepły posiłek...

Ostatnie 2 dni miałem jechać w stroju Castelli. Dosyć szybko okazało się, że nie nadaje się na takie jazdy. Jego wkładka jest cienka i już po paru godzinach tyłek zaczął mi odpadać. Po paru godzinach...a ja miałe w tym wysiedzieć kilkadziesiąt...Wszystko już widziałem w czarnych barwach.
PK Żyrardów:

Zostaje ostatnie 130km na dzisiaj. Więcej nie dam rady, źle się odżywiałem i brak mi sił. Do Dębu przyjeżdżam po zachodzie słońca, na granicy wychłodzenia (jechałem z zaciśniętymi z zimna zębami), po zmroku temperatura bardzo szybko spada. Do tego punkt jest w okolicach Wisły, jedzie się wzdłuż rzeki co wysysa z przyrody resztki ciepła. Przyjechałem tam w ostatniej chwili...
Jeszcze 2 prochy i idę spać. Postanawiam wstać o świcie i jutro dojechać na metę.

Dzień III 25.08 czwartek
Tym razem zaczynam od odrabiania strat. Miałem być 120km dalej, ale akumulatory naładowane, szykuje się ciepły dzień. Mimo, że za mną jest są już tylko 3 osoby, ja nadal jadę według planu.
Teraz najważniejsze to dojechać do Bydgoszczy, umyć się i przebrać się z powrotem w strój BBt (który mam w przepaku). Dotarło do mnie również to, że Org już nie daje jedzenia na puntach, to są jakieś resztki, poza tym jest ich za mało aby tylko na nich jeść. Postanawiam robić sobie przerwę co 50-60km na małe jedzenie i rozprostowanie kości (czyli tak jak ćwiczyłem długie jazdy).

W Toruniu przydział zupki. Nie ma co ufać tej małej miseczce, dokupuję podwójną jajecznicę i surówkę. Dopiero teraz jadę dalej.
No i teraz można jechać. Jeszcze wielki zgrzyt i stres na krzyżówce S10 z 5 (pomogła nawigacja Googla w telefonie) i dojeżdżam do Chaty Skrzata. A tu...brak mojego przepaka...No i co teraz? Mówię sędziemu, że bez niego nie jadę dalej, mam w nim potrzebne na teraz i noc rzeczy i czekam na dostawę. Sędzia wykonuje parę telefonów i uspokaja, że za pół godziny przepaki (brakowało 3) będą. Ok, biorę kąpiel i czekam. Nie ma co się denerwować, raczej trzeba uspokoić myśli i się wyciszyć...
Ruszam o 15 na ostatnie 300km - od soboty mam w nogach 1700km i powiem Wam, że gdyby nie te ciągły ból w plecach mógłbym napisać, że czuję się dobrze. Nie mam żadnych otarć, kolana nie bolą, mięśnie nóg dopiero jak je dotykam to czuć, że stale pracują, tyłek dostanie porządną wkładkę...Wierzę, że mi się uda i nic mnie już nie pokona.

Zaczynam nawet żartować na stravie, dystanse poniżej 300km to już naprawdę  niewiele, już czuję zapach domu...
Na krajówce nr 10 pełno pracownic najstarszego zawodu świata i grzybiarzy...trzeba rozglądać się czy można w dany zjazd wjchewać wysikać się...
W Pile na Łukoilu robię sobie przerwę, mam dobry czas, jadę po 30km/h czuję się dobrze. Nawet mój patent na wiecznie wypinającą Dakotę fotografuję dla potomnych:

Jeszcze dlaczego Piła? Nie ma jej na śladzie X edycji. Otóż ma jej nie być, bo trasa została zmodyfikowana, by nie biec 10, która w tygodniu jest po prostu zapchana. Dziwne jest to, że ślad przez Piłę pobrałem ze strony forum BBt, a okazał się po prostu odwróconym śladem do Ustrzyk...Na szczęście org taki przejazd też honorował, o czym powiedział na odprawie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, którym jadę, ale zawsze to jeden kłopot mniej.
Tuż za Piłą zachodzi słońce co postanawiam uwiecznić:

Na tej łące strasznie pocięły mnie komary. Ponoć w samej Pile również innych. Dojeżdżam do krajówki 10, słońce się schowało więc staję z boku i przygotowuję się na ochłodzenie i zmrok.
Zostało do końca 200km...
I wtedy przy wsiadaniu następuje strzał w żebro: chrup-chrup, chrup-chrup, a ja się wyginam z bólu jakby mi ktoś śrubokręt wkładał. O fak, staję, oblewa mnie zimny pot, mam mdłości, a tu znowu chrup-chrup - no tak moje żebro składa się teraz z dwóch kawałków, które sobie radośnie trą...
To koniec. Dalej już nie pojadę. Żaden proszek, czy super hiper spodenki nie zmuszą mnie do wejścia na rower. Powiadamiam Roberta Janika, dzwonię do sędziego i mówię, że wycofuję się. Na stravie ogłaszam też zakończenie maratonu...Dzwoni Arek, czy po mnie nie przyjechać (145km!); tak proszę, nikt z orgów nie jest w stanie mi nic przysłać. Jestem zdany na siebie. Arek bez gadania wsiada w samochód i gna do mnie. Tymczasem u mnie robi się całkowicie ciemno i zimno. Zakładam kurtkę p. wiatr (biała), migające światełko i poboczem krajówki człapię 3,4km do Schella - szedłem 1,5godz. akurat na przybycie kolegi...

Jeszcze pożegnalna fota, była chyba 2 w nocy. Jedziemy do Szczecina do szpitala (na Piotra Skargi), tam budzę lekarz, robią mi prześwietlenie, nic nie widać, ale ugniatając żebra wyczuwa złamanie, jeszcze USG dla pewności, bo przy badaniu brzucha coś za bardzo się wyginam (nie mówię, że jadę od soboty mam 1800km w nogach i jestem bardzo zmęczony). Problem mały jest w tym, że lekarz od USG będzie rano, więc muszę na tej ławce w poczekalni te 5 godzin sobie poczekać...Ech, lepiej tak i mieć badanie, niż pojechać do domu, bo od chwili przyjęcia odpowiada już za mnie lekarz. Ok, dziękuję Arkowi, zasypiam "na dzięcioła" na ławce i czekam na przyjście lekarza. USG nic nie wykazało, szybko dostałem papiery,o 10 przyjechała żonka i wróciliśmy do domu.
Arek przywiózł rower (naprawdę dobry kolega), a my pojechaliśmy po rzeczy i oddać GPSa.
I to koniec mojej przygody z BBtx2. Czuję porażkę, brak satysfakcji i zmarnowany ogrom czasu i pieniędzy. Z drugiej strony sport (nawet ten  mocno amatorski) również jest nieprzewidywalny i wszystko może się zdarzyć.
Chociaż mam małą satysfakcję: wiem, że mogę. A to dużo.





Bałtyk Bieszczady Tour 2016 edycja IX

Sobota, 20 sierpnia 2016 · Komentarze(5)
Co dwa lata na mapie ultramaratonów pojawia się On - Święty Graal rowerzystów, którego każdy chce dotknąć, ale nie każdy ma odwagę bo sparzyć można się srodze...
Przejechałem go w 2014 z czasem 47:55 co do tej pory bardzo mnie satysfakcjonowało i nie czułem potrzeby ponownej rowerowej katorgi. Ale w tym roku było inaczej. Organizator 1008.pl postanowił zrobić 2 edycje jedna po drugiej. 2016km w 2016 roku. No i to zaczęło swędzieć. :)
Za jednym razem zmienić o numery cyferki na stroju, zdobyć spodenki z napisem "2016km non stop" i w ogóle pojechać w imprezie, która miała się już nigdy nie powtórzyć...o to warto było się starać.
Przygotowania zacząłem jeszcze w tamtym roku; rozszerzyłem zakres ćwiczeń, zacząłem biegać, machać hantlami, wzmacniać mięśnie głębokie...Od razu wiedziałem, że nie jadę po wynik. Chcę to po prostu zaliczyć i tak nikt nie ogarnie różnicy czasu przejazdu między 90 a 120 godzin. Będzie to wiedział tylko ten, kto to przejechał.
I tak zimę spędziłem na rolkach i orbitreku (to wszystko przed pracą czyli pobudki o 5 i 1-1,5h treningu), wieczorami ćwiczenia, na wiosnę zacząłem wychodzić na dwór oraz raz w miesiącu robić całodniową wycieczkę na rowerze w granicach dziennego dystansu BBt czyli ok. 350-400km. Lato zeszło na całkiem dobrym rozjeżdżeniu i bezproblemowej życiówce w bieganiu - 23km w 2h... oraz na przymusowej przerwie w wyniku wjechania samochodu w mój rower i lotu przez maskę (do tej pory mam ślady, a 29er niesprawny).
Ciężkie jest życie amatora kolarstwa, a jeszcze bez wsparcia finansowego i rodziny...czasem bardzo ciężkie.

Termin maratonu zbliżał się nieubłaganie, ostatnią pozycją na liście było...odchudzenie siebie do jak najlżejszej wagi. I tak przez kilka miesięcy zmieniłem (czy uzdrowiłem) dietę. Tłuszcz zaczął spadać z 15% (czyli nie tak źle) do 12% - tuż przez maratonem (to ok. 4kg mniej czyli tyle ile ważył mój bagaż - waga startowa 80kg przy 190cm). 
Po tym wszystkim czułem się dobrze przygotowany, rower dostał nowe kapcie, smar w łożyska, unowocześniłem część własnych "patentów". O kondycję się nie bałem, po tych kilku trasach wiedziałem, że jestem w stanie bez problemu je powtórzyć. Do tego logistyka zawsze się sprawdzała. W ogóle przestałem się obawiać wyjeżdżania poza zasięg wozu technicznego (a to też trzeba wyćwiczyć i przy tym nie brać góry sprzętu).

Pozostało jeszcze zrobić plan (i go  ładnie okleić):

W skrócie: odpoczywam 4 godziny na DPK, jadę 30km/h i jestem na mecie po 60h - czyli bez fajerwerków ale z luzem.

W przeddzień startu pojechałem do Świnoujścia na odprawę i po pakiet startowy:

Jeszcze masa krytyczna, którą odpuściłem:


Po miesiącach przygotowań wybił ten dzień, pora się spakować:

Opiszę pokrótce co i dlaczego coś wziąłem (może się to komuś przyda, a może powie, był to przerost formy nad treścią. Te rzeczy zostały wybrane przez moje doświadczenie):
Od góry z lewej:
1. mała, wąska torba na ramę (za mostkiem) - miała być na telefon i żelki. Ostatecznie z niej zrezygnowałem (utrudnia skręt kierownicą i zmieściłem się w pozostałych kieszonkach)
2. 2 ładowarki usb + kable do 2 telefonów, mp3 i przejściówka z akumulatora lampki do usb + ładowarka do akku lampki (Magicshine mj872, akumulator już słabszy i z trudem daje 8h prądu)
3. 5 dużych i 5 małych zipów - różne rozmiary bo nie zawsze nadmiar można obciąć, a może przeszkadzać.
4. gumka z hakami - nią do bagażnika mogę przytroczyć coś większego np. bluzę lub kurtkę
5. kask
6. 8 żeli aptonia wersja 700 ultra, czyli na długie wysiłki, bardziej jako ratunkowe pożywienie między odległymi punktami, niż coś na czym można jechać 5 dni. (jedna paczka do bagażnika, druga do przepaku)
7. kosmetyki (warto po drodze odświeżyć się), ja wziąłem: mały ręcznik, żel pod prysznic, antyperspirant, szczotka + pasta do zębów, żel przeciwbólowy, maść przeciw otarciom, leki przeciwbólowe, plastry na otarcia, wilgotne husteczki i kwasik BCAA - wszystko do przepaku.
8. kurtka p.deszcz
9. elektronika: smartfon, zwykły fon (samsung solid), nawigacja Dakota 20, licznik Edge 500, mały powerbank (Edge działa przez 14 godzin, na 2-3 potrzebuje tego małego powerbanku), lampka główna z akumulatorem i mały migacz (nie ma na zdjęciu)
10. Olej do łańcucha - miał być finischline ale zmieniłem na inny (mniejsza butelka) - do przepaku.
11. kamizelka p.wiatrowa
12. baterie AA x2 na dzień do dakoty + AAAx2 do tylnej lampki (gdyby coś) - para do bagażnika, reszta do worka
13. multitool - mi się nie przydał, ale kolega potrzebował poluzować śrubę w spdach i wtedy imbusik się znalazł.
14. okulary z wymiennymi szkłami (jasne/ciemne + ścierka)
15. karta płatnicza, dowód osobisty, 100 za nocleg, 50 na drobne wydatki - ostatecznie wszędzie płaciłem kartą
16. 3 świeże dętki (do stożków potrzebuję 60mm wentyla, nie każdy takie ma), łatek nie brałem, przebiłem 2 (2 stale miałem przy sobie).
17. 2 książki przejazdu (IX i X edycja)
18. pas do pulsu
19. potówka - dobra na upały jak i na wietrzne dni
20. mały buff - pamiętam 6 stopni w nocy w Bieszczadach - zakrycie szyi dużo wtedy daje - w przepak
21. zestaw base layer crafta - przyszedł na kilkagodzin przed wyjazdem ,rozmiar L ale chyba dla Amerykanów - gacie + krótki rękaw - na noc w Bieszczady - na razie w przepak
22. 3 stoje po 2 dni w jednym - uważam, że to rozsądne minimum, nie wyobrażam sobie przejechania 2000km w jednych gaciach, przy jakimkolwiek otarciu robi się nieciekawie. Moje stroje miały różne wkładki i grubość materiału, więc nawet ustaliłem kolejność zakładania.
23. bandanka - dobra na ciepłe i chłodne dni
24. spodenki biegowe (do normalnego chodzenia po kwaterze w Ustrzykach) doszła jeszcze firmowa koszulka 1008. - do bagażu (nie przepaku)
25. bluza Danielo - coś zimne dni, wadą było brak możliwości schowania (duża objętość) - ostatecznie nie założyłem - wiozłem w przepaku
26. rękawiczki biegowe (na chłodną noc w Bieszczadach) - nie używałem, rękawiczki rowerowe, skarpety na buty (Danielo takie robi - przy 10st zapewniają komfort nie wiania w stopy i buty są czyste - do max 15st wyżej robi się gorąco), 3 pary skarpetek rowerowych (jak się okazało nawet między nimi czułem różnicę wygody!)
27. plecak (nie ten na zdjęciu tylko większy) do bagażu, który dostępny był na mecie.
28. rękawki - letnie, nogawki letnie i zimowe (letnie wersje miałem przy sobie, zimowe na noc w góry i deszcze)
29. numer na rower, na koszulkę i na dole worek na przepak

Wszystko to miało mi starczyć na 6 dni jazdy rowerem non-stop z postojami co ok. 350km.

Rzeczy popakowałem bez problemu, miałem rozpisany plan, pogoda miała być nienajgorsza...pozostało wystartować liczniki i to przejechać.

Dzień I 20.08.2016 sobota:
Start o 7:05 (druga grupa tych co jadą dwie edycje)
Plan przewiduje dotarcie do Bydgoszczy (dokładnie Kryszyniec, zajazd Chata Skrzata) na 20:00. Czyli spokojne 300km.
Grupka oczywiście ciśnie 35km/h, jadę z nimi, czekając na sikustopa. Kiedy po godzinie zapala mi się lampka "gacie w dół!" odpuszczam, robię co trzeba i od tej pory jadę już samotnie swoim tempem.
No i teraz zaczyna się to czego oczekiwałem: samotna jazda z radiem w uszach.
Początkowe tempo było trochę za mocne (jak na ten dystnas), nie rozgrzałem dobrze ciała i zaczęły boleć plecy (krzyż) i boleć kolano. Ale po sikustopnie wszystko minęło. Pogodę tego dnia mieliśmy zmienną, tzn. był deszcz, było słońce ale jechaliśmy ciągle pod wiatr. 
Zaliczam punkt w Płotach:
Była telewizja i coś tam musiałem powiedzieć: wywiad.
Kolejne punkty w Drawsku Pomorskim, Pile (fota niżej), 

i Bydgoszczy, gdzie kończę na dzisiaj.
Świetnym pomysłem było stworzenie tematu na Stravie, gdzie każdy mógł skomentować moją jazdę, ja wrzucałem foty z trasy oraz komentarze jak się czuję itd. On line pełną gębą. :)
Chata Skrzata:

Koniec pierwszego dnia jazdy, przybyłem o 18 (2 godz. przed czasem) teraz miałem 4 godziny przerwy. Przyznam, że chciałem jechać dalej, kiedy widziałem jak inny się spieszą, walczą o każdą minutę ja...idę pod prysznic (cudowne uczucie) i świeżutki kładę się w pokoju. Jeszcze tylko podłączam wszystko do ładowania, nastawiam budzik za 3h, zapuszczam spokojną muzę i...leżę...leżę i smsuje z ludźmi. Nic nie pospałem, świadomość, że co chwilę odjeżdżają kolejni zawodnicy działała deprymująco, ale miałem plan i tego miałem się trzymać.

Dzień II 20/21.08 sob/niedziela
Startuję o 22 w sobotę. Czuję się wypoczęty, świeży, grupki nadal przyjeżdżają, ale widać, że walczą z trasą. Ubieram się na długo (ale letnio). Odpalam lampkę i lecę do Iłży. Na początku poniosło mnie bo jechałem 40km/h, dogoniłem kilku znajomych z innych maratonów, aż przez Toruń jechaliśmy przez chyba 2-3 godziny z kolegą Pawłem z Krakowa z którym jechałem Tour de Pomorze. W nocy rozstajemy się, bo chcę stanąć na rozprostowanie pleców. I znów samotnie, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. W ogóle noc była gorąca po wyżej 22 stopni, spokojnie można by jechać na krótko, gdyby nie wygrzane za dnia ciało.

Rafineria w Płocku (hałas niesamowity). Po kilkunastu godzinach jazdy pojawiły się pierwsze większe bóle stóp (piekły). Co mnie bardzo zaskoczyło to super wygodna kierownica, która okazała się tak komfortowa, że właściwie do końca całej wyrypy nie odczuwałem skutków opierania się na niej rękami (jak na taki dystans oczywiście). Zaczął też wychodzić brak snu w Bydgoszczy. Zacząłem mulić, aż do punktu w Gąbinie, gdzie strażacy stawiają namiot dla strudzonych.

Byłem tutaj o 5:30 a ponieważ i tak przed planowanym czasem, więc poszedłem się zdrzemnąć na pół godziny. To pozwoliło oddalić senność i pierwsze zmęczenie. Zjadłem coś ciepłego i dalej w drogę. Szkoda, że drugiego dnia też było ciągle pod wiatr, ale nie padało.  Środkowy odcinek maratonu to były moje przygody z awariami sprzętu na poprzedniej edycji i nawet rozpoznaję miejsca postojów. Tkwi to w pamięci bardzo mocno. :)
Spokojnie zaliczam PK: Toruń, Dąb Polski, Gąbin, Żyrardów

na którym trochę odpoczywam, Białobrzegi i w końcu Iłża (700km godz. 15:23 niedziela, wg planu miałem być o 18, więc luz)
Idę na porządny obiad i zajmuję całą dwójkę.
Ubranie po dwóch dniach jazdy wyglądało tak:

Na prawdę warto wtedy zmienić na świeże, lub co najmniej przeprać.

W pokoju byłem sam, więc spokojnie biorę prysznic, przepakowuję ciuchy na Bieszczady, robię małe pranie, smaruję się czym trzeba (łańcuch w rowerze też), nastawiam budzik (mp3 w ucho) i kładę się spać.
Od znajomych obserwujących moje zmagania dostaję info o wielkim deszczu idącym w naszym kierunku...cóż...gdzieś miało padać, niech będzie i tu. :)
Śpię 2 godziny, przez 3 dochodzę do żywych. Za oknem pada i to nie mżawka, doskonale wiem, że od Iłży zaczynają się pierwsze pagórki, zwiększa się ruch samochodowy i trochę inaczej tu jeżdżą...

Dzień III 21/22.08 niedziela/poniedziałek
Wyruszam coś około 20 w niedzielę. Na ostatni odcinek zarezerwowałem sobie 20 godzin, spieszyć się nie muszę. Najważniejsze to nie dać się zabić w tym nieprzerwanym sznurze Tirów.
Na 120km odcinka tuż przed PK Majdanem Królewskim w tym deszczu o 2 w nocy na wiadukcie przebijam oponę. A właśnie sprawdzałem, że za chwilę odpocznę. :/

Nie mam gdzie się schować, nie mam łyżek, opony nowe. Ale...zmieniam przebitą dętkę niczym Lance na tym filmie: mistrzu.
Pompkę montuję już trzęsącymi się z zimna rękami. Dojeżdżam do punktu, gdzie jest serwis, tam proszę o dobicie do 8,5bara a sam idę ogrzać się do środka. Okazuje się, że można się przespać. I tak też robię rozbieram się do samych gaci Crafta (któe i tak na mnie wiszą bo są mokre), rozwieszam wszystko na krzesłach i idę pod koc na materac. Zasypiam tym razem bez budzika. Chyba na 2 godziny. Ciuchy lekko przeschły, ale pada dalej, więc bez różnicy. Zapas czasu i tak mam spory, jadę dalej.
Wlotówka do Rzeszowa:

Poniedziałek rano, czas porannego szczytu. Jednym słowem - masakra. Ci ludzie jeszcze nie nauczyli się chociażby lekko zjechać kiedy wyprzedzają rowerzystę. Zajeżdżają, wyjeżdżają przed kołem, nikt nie czeka na wolne miejsce do wyprzedzenia - no dzicz (mieszkam w Szczecinie i tu takich sytuacji już się prawie nie spotyka, do tego każdy szosowiec z moich okolic jedzie do Niemiec, gdzie stwierdza, że to w Szczecinie jest dzicz, a u sąsiadów normalnie). Czułem stałe zagrożenie i niebezpieczeństwo, trochę pomagała muzyka w słuchawkach...
W takich warunkach zaliczam wszystkie punkty kontrolne: Majdan Królewski, Rzeszów, Brzozów, Ustrzyki Dolne.
Brzozów wymaga małego wyjaśnienia: otóż organizują go panie z Koła Gospodyń Wiejskich i nie spotkacie tu drożdżówek i wody ze sklepu. To co tam jest to legenda tego maratonu:

Ciasta w niezliczonej ilości, robione własnoręcznie i to takie pyszne, że...warto dla nich jechać. Oczywiście zupy,kanapki, picie też jest, ale ci co wiedzą przyjeżdżają najeść się ciasta. :) Ja biorę po 2 kawałki z każdego rodzaju, popijam colą. Wspaniałe uzupełnienie cukrów. :)
Nażarty jadę dalej, pojawiają się pierwsze widoki, zabudowy górskie, kapliczki, słowem udało się "rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady" :)

Na minutę przed prawdziwym oberwaniem chmury dojeżdżam do ostatniego PK w Ustrzykach Dolnych. Czekam z pół godziny na zmniejszenie opadu, ale nic to nie dało. Nie chcę dłużej czekać i w ten zalew (aż musiałem wypluwać wodę) i rzeki na drogach jadę ostatnie 40km...
Mniej więcej w połowie jest punkt widokowy, który kiedyś ominąłem a chciałem mieć tu fotę:

Tak to właśnie wyglądało, zimno i mokro, brak widoków.
Na ok. 20km przed metą przy którymś tam podjeździe postanawiam się zatrzymać na ostatniego sikustopa, robię to tak nieszczęśliwie, że zanim zdążam się wypiąć tracę równowagę i z całym impetem przewracam się na słup znaku drogowego. Walę się boleśnie w żebra...Powiem wam, że wyłem z bólu niczym zarzynane zwierzę. Dobrą chwilę zabrało mi ogarnięcie się i wstanie z tej mokrej trawy. Robię parę głębokich oddechów - boli ale nie kłuje, więc chyba tylko stłuczenie. A to mnie nie zatrzyma.
Wdrapuję się na rower i już powoli, hamując na zjazdach (ruchy ciała wzmagały ból) dotaczam się do mety.
Wita mnie Robert Janik, gratuluje, wręcza medal i zaprasza do karczmy:


Przyjechałem o 16:01 w poniedziałek, czyli w 57 godzin. 3 godziny przed planem. Co mnie bardzo ucieszyło, bo do kwatery miałem 23km dalej pod górę i chyba kilometr od głównej drogi. Byłem cały mokry, zziębnięty wolną jazdą i obity. No i tu wyszedł zgrzyt - nie było samochodu z naszymi rzeczami. Moim zdaniem to wielka wtopa, bo ani nie byłem pierwszy, raczej gdzieś dalej a ludzie czekali od rana. Dopiero po chyba 2 godzinach przyjeżdża, ja mam już dreszcze z zimna. Pamiętacie Pawła z którym jechałem kawałek w nocy? Okazało się, że przyjechał tutaj samochodem i może mnie podrzucić (dokładnie to jego przesympatyczna żona - co jak się okazało później, uratowało mi tyłek). Dojazd zabrał nam z 40 minut (w tym szukanie zjazdu), droga do domu okazała się szutrówką, rozmiękłą od całodziennego deszczu. Nie nadająca się w ogóle na jazdę szosówką ani nawet na człapanie w butach spd. :( (tak sobie zarezerwowałem). Widząc to Ania powiedziała, że przyśle rano Pawła. Uf, ulga niesamowita, szczególnie, że nie byłem już wtedy w stanie wyjąć roweru z samochodu ani z niego wysiąść...Ten cholerny ból w plecach.
Koniec? Nieeee, dopiero półmetek. Na starcie mam być o 9 rano, czyli jeszcze 12 godzin przede mną. Nie poddaję się i działam dalej według planu.
Pokój okazał się bardzo przytulny i ciepły. Obok wynajmowała pokój para, gdzie chłopak (Rafał) również startował w BBt ale struł się okrutnie i musiał się wycofać.

Ładny prawda? Tyle tylko, że gniazdka były pod skosami...5 minut do nich dochodziłem. Przygotowuję się na ranek, czyli ciuchy te same, ale trzeba je trochę wypłukać i wysuszyć (szczególnie buty), przepakowuję z bagażu rzeczy do przepaku, prysznic, 2 panadole, rower będę robił jutro, budzik i idę spać. Kładę się na plecach i rano w takiej pozycji się budzę. Jem małe śniadanie, pakuję się i podjeżdża Paweł, który odstawia mnie na start X edycji Bałtyk Bieszczady. I teraz zaczynam bić wszystkie swoje rekordy.


Niestety ślad podzielony bo wyskoczył błąd w Garminie (śmieszne, że w miejscu mojego uderzenia):



ostatni raz...

Środa, 17 sierpnia 2016 · Komentarze(1)
...w tym tygodniu wcześnie wstałem. Szkoda, że nie da się wyspać na zapas, ale chociaż nie będę zarywał snu przed maratonem.
Wyśpię się...za tydzień. :)



pobiegane

Wtorek, 16 sierpnia 2016 · Komentarze(1)
Kategoria bieganie
Ostatni tydzień przygotowań do maratonu.
Lista zrobiona, plan zrobiony, sprzęt przygotowany...a nie zaraz. Opony to kapcie zdatne tylko na setki.
Jeszcze na koniec wyrwane 2 stówki i można jechać. :)

Na kawę z Kuńmi

Poniedziałek, 15 sierpnia 2016 · Komentarze(1)
Jak kawka na rowerze to ze Szczecina tylko w Nowym Warpnie.
Szybki sms do kolegów i zmontowała się końska ekipa na szosach.

No i seta wyszła w 2:45.

spalić kfc i lody

Sobota, 13 sierpnia 2016 · Komentarze(0)
Kategoria 50-100km, wycieczka
Można jeść co się chce, ale później trzeba nadwyżkę kalorii gdzieś upłynnić. Najlepiej w ruchu.
Wystarczy kilka godzin :

fitnessowanie...tydzień 4/4 + staty

Czwartek, 11 sierpnia 2016 · Komentarze(3)
Koniec. Deadline nadszedł. Waga miała wyświetlić 80kg i...wyświetliła. :)
Tłuszcz 12%. Na tydzień przed BBt już nic więcej nie zrobię.
Nawiasem mówiąc: tak się martwiłem o brak odpowiednich przygotowań, wypadek na rowerze, mało kilometrów...Ale któregoś deszczowego ranka, kiedy jechałem jak co rano pętlę treningową uświadomiłem sobie, że już lepiej nie będzie, że to co mogłem zrobić zrobiłem i mimo przeciwności losu nie dałem się...No i umysł się rozjaśnił, czoło wygładziło a na twarz powrócił spokój.
Tak, zaakceptowałem swoje niedostatki. Jasne, że mogło być lepiej, ale poprawiać wszystko można w nieskończoność. Za tydzień maraton życia i...nawet za bardzo się tym nie stresuję. :)

Tymczasem w mojej samotni:

Przygotowania sprzętu trwają.

Misja: Wroclove

Sobota, 6 sierpnia 2016 · Komentarze(8)
Uczestnicy
Pojechać ze Szczecina do Wrocławia było kolejnym pomysłem na całodniową wycieczkę. Tym razem poszukałem po znajomych podobnych wariatów i znalazłem jednego, któremu pasował i termin i moje towarzystwo. :)
Czyli pierwszy krok zrobiony. Dalej ustalanie przebiegu trasy, planowanie przerw, rezerwacja miejsc w pociągu. Aż w piątek po pracy przygotowałem rower, jedzenie i po 21 położyłem się spać...żeby obejrzeć kolejny raz Mission Impossible.
Zasnąć się nie dało.
Nic to, jedną noc nie raz się zarywało dam radę i teraz.
Sobota, godz. 0:00, Szczecin - wycieczkę czas zacząć:


Do świtu mieliśmy 5 godzin jazdy po znanej trasie. Pierwsza setka Romkowi była doskonale znana, więc na bieżąco dokonywaliśmy skrótów wybierając te z lepszymi nawierzchniami. Pierwsze godziny minęły bez większych problemów. Jedynie co o mały włos zgubiłbym tylne koło, które nie było trzymane wystarczająco mocno przez zamykacz. Jakoś dziwnie mi się skręcało ale dopiero na sikustopie, kiedy przestawiałem rower koło zostało na ziemi.
Jazda jak to w nocy...puste ulice, tylko nasze światła rozcinały ciemność. A, że lampy mieliśmy silne, to mknęło się powyżej 30 i gadało o dupie Maryni. :)
Postój na 80km na Orlenie w Barlinku:

Uzupełniamy kalorie i w drogę.
Noc była ciepła (14), widoczność doskonała...do czasu okolic Drezdenka. Wjechaliśmy w taką mgłę, która w świetle lampy okazywała się jeszcze gęstsza, do tego ciągnęła się przez wiele kilometrów. Oczywiście cali byliśmy mokrzy, woda kapała z nosa, rąk, kasku...
Dodatkowo Drezdenko...ja cię zapamiętam. Drugi raz tamtędy jechałem i na przyszłość: główna droga jest wyłożona starym, krzywym brukiem. Następnym razem poszukam objazdu.

Mgły się skończyły, bruk też...zaczęło być klimatycznie jak to wczesnym rankiem. Jest taki moment, kiedy widać jak świat budzi się do kolejnego dnia: pierwsze promienie słońca, pierwsze głosy zwierząt, ktoś na 6 jedzie do pracy...
Dojechaliśmy do Międzychodu, w którym planowane było śniadanie (oczywiście na Orlenie):

Lubię te obecne stacje benzynowe. Nie było jeszcze 6 a można było kupić hotdoga w 10 smakach, kawę w 15 rodzajach i do tego posiedzieć w ciepłym pomieszczeniu (tak, jestem dinozaurem i pamiętam epokę CPNów :)).
To był 170km. Przyspieszę trochę akcję, bo przez następne 150km nic się więcej nie działo. Po prostu łykaliśmy kolejne kilometry z prędkością szosową. 30-35 - stale było na liczniku. Jechaliśmy raz na zmiany, raz obok siebie, w ciszy czy rozmawiając. Romek jak i ja, nie musi zatrzymywać się prze każdym kościele, czy rynku. Można powiedzieć, że cechuje go podobna "wrażliwość krajobrazowa". Wyciągałem kamerę dopiero jak zobaczyliśmy coś takiego:

Po 200km zaczęliśmy robić częściej postoje. Nieplanowane, ale krótkie dla rozprostowania pleców (szczególnie moich).

No ten był akurat dłuższy (300km, Góra):

Można powiedzieć, że czwarta setka była najtrudniejsza do wykonania. Czuliśmy już dystans, mi doskwierały plecy, pampers zaczął przeszkadzać i paliły stopy, a Romka łapały kurcze. Do tego jechaliśmy w porywistym wietrze. Przynajmniej było ciepło i słonecznie.

Po mokrej i zimnej nocy (w stosunku do dnia) nogawki i rękawki zdjęliśmy dopiero gdy temperatura sięgała 23 stopni. Na rynku we Wschowej. Dosyć ciekawa starówka, chodź zniszczona i długo nie odnawiana. Tutaj też, podczas posiłku starsza pani zaczęła do nas narzekać na wschowską służbę zdrowia. Mówiła z 10  minut (zahaczając o inne tematy), aż w końcu zauważyła, że chyba jesteśmy z innej planety bo nagle skończyła i sobie poszła. :)
Rejony przed Wrocławiem obfitowały w podjazdy. Niewielkie (coś jak na pojezierzu Drawskim) ale płaskiego już nie było (Park Krajobrazowy Dolina Jezierzycy, okolice Trzebnicy). Romek coś zwolnił, wiatr jakiś dziwnie w mordę wiał...Do ostatniego punktu przed Wrocławiem - Oborników Śląskich - strasznie nam się dłużyło. Mieliśmy tu już spóźnienie, więc postanawiamy nie jeść planowanego obiadu, tylko po uzupełnieniu bidonów jedziemy do Wrocławia (ostatnie 30km). Tutaj też dostaliśmy wiatr w żagle, trasa zaczęła być "opadająco-płaska" bo sporą część przejechaliśmy z 4 na liczniku...
Po długo wyczekiwaniach Oborników, Wrocław wręcz pojawił się znienacka (jeszcze trzeba było tylko wyhamować z 40km/h):

Już było pewne, że zdążyliśmy. Według planu było 30 minut spóźnienia, ale zapas był jeszcze spory i wystarczyło jechać 30.
Na początku tylko spore zaskoczenie: gwałtownie zwiększył się ruch samochodowy i pogorszyła jakość ulic. Do tego jakiś matoł w BMW wyprzedzał na czołówkę i zmusił nas do zjechania z ulicy (prawie do rowu) a chwilę dalej gość w Fordzie włączał się do ruchu bez sprawdzenia czy ma wolną drogę... Jeszcze tylko nie dać się zabić...
Nie daliśmy się i po krótkim kluczeniu nastała meta:

400km, godz. 16, Sukiennice we Wrocławiu. :)
Stare Miasto Wrocka jest bardzo ładne i tętniące życiem. Chwilę siedzimy i jedziemy na pobliski dworzec główny zjeść zasłużonego Macdona. :)
Tu kończy się nasza wycieczka. Pakujemy rowery do pociągu Intercity i w komfortowych warunkach wracamy do Szczecina.
Podsumowując: był ból, był śmiech i jest satysfakcja. Uznaję więc, że i ta wycieczka była udana. :)
Plan na sobotę wypełniony w 100%:


Dzięki Romek za towarzystwo.


fitnessowanie...tydzień 3/4

Środa, 3 sierpnia 2016 · Komentarze(1)
intensywny tydzień:
200km na rowerze
17km na nogach.
Poniedziałek, nogi zmasakrowane (po biegu) - 2 dni bolały. Teraz jest już spoko, chociaż ciągle boję się o kolana.
Waga bliska startowej: 80,8kg, tłuszcz 12,4%. Do 10% już nie mam szans, ale może w nocy na BBt będzie mi mniej zimno. :)

Rozbity rower powoli wraca do żywych.
W tygodniu zrobiłem to:

Ponieważ z odszkodowania nie odbuduję roweru to żenię lipę i robię to na starych gratach a nowe będzie to co niezbędne.
Obręcz miałem, więc tylko szprychy (DT Swissa), dętka i kółko już mam. :)