Wpisy archiwalne w kategorii

wycieczka

Dystans całkowity:15784.55 km (w terenie 989.00 km; 6.27%)
Czas w ruchu:605:53
Średnia prędkość:25.80 km/h
Maksymalna prędkość:67.70 km/h
Suma podjazdów:36035 m
Maks. tętno maksymalne:183 (98 %)
Maks. tętno średnie:166 (89 %)
Suma kalorii:117426 kcal
Liczba aktywności:168
Średnio na aktywność:93.96 km i 3h 38m
Więcej statystyk

Delikatnie jeszcze...

Sobota, 2 lipca 2016 · Komentarze(2)
Kategoria 0-50km, wycieczka
10 dni po wypadku. Nie jest źle, gorzej z rowerem.
Praktycznie zostaje rama, koło i trochę osprzętu.  
Pojechałem lekko się poruszać, bo chyba najgorsze mam za sobą.

Złapała mnie za to letnia burza. Aż się uśmiałem, 10 dni bez roweru, wychodzę na 2 godziny a tu lu, jak z cebra. Przy temperaturze 20 stopni takie coś to nie deszcz. Było zabawnie i mokro. :)


A rano było tak miło, nawet małą sesyjkę zrobiłem (ale taką tyci tyci). :)

Podobają mi się te kółka. Chociaż na mokrym potwierdza się to co czytałem: karbon bardzo słabo hamuje.

Licheń - omajgod

Sobota, 18 czerwca 2016 · Komentarze(5)
Czwarta całodniowa wycieczka w ramach przygotowań do BBt.
Tym razem dystans 370km postanowiłem pokonać do Bazyliki w Licheniu. Dlaczego tam? Bo w Koninie jest dobre połączenie PKP do domu. Reszta nieważna.
Po obraniu kierunku przygotowałem mapy do liczników i czekałem na datę wyjazdu.
Tak czekałem, że w piątek omal nie zapomniałem, że w nocy jadę. :) Samo przygotowanie i logistyka była taka sama jak do poprzedniej wycieczki.
Spałem godzinę. Wszystko miałem już naszykowane wcześniej i nawet wyjechałem 20 minut przed czasem czyli o 23:40 w piątek.
Koniec trasy miałem o 15 w Koninie (o 15:37 był pociąg). Teoretycznie dużo czasu (zaplanowane jak zwykle miałem 30 min. na śniadanie i godzinę przerwy na obiad) ale w praktyce różnie może być.
Jeszcze w samym mieście nastąpił pierwszy zgrzyt, bo ślad prowadził przez zamknięty na dniach most cłowy.

Kilka dni temu odpadł od niego element konstrukcji i cały most grozi (dokładnie jedno przęsło) złożeniem się. Na drodze postawiono barierki, zamknięto drogi, usypano z piasku wał...Ale i tak znalazł się baran co wszystko ominął i przejechał...I jeszcze zdjęcie zrobił...
Po tym ryzykownym manewrze nawet kierowcy wyprzedzający na gazetę nie byli już tacy straszni.
Noc minęła prawie spokojnie, bo za Choszcznem zjechałem z idealnie gładkiej i pustej 160tki by władować się na jakieś zapadłe i zapomniane przez drogowców i Boga wiochy. Nawet przejechałem przez las całkowicie piaszczystą drogą, kopiąc się w mokrym po ostatniej ulewie piasku...
Straciłem z godzinę (czyli odpoczynek na obiedzie poszedł właśnie w siną dal), trochę się nawkurzałem. Na szczęście dupsko uratowała mi dakota, bo na niej znalazłem drogę do Bierzwnika i dalej na 160.

O tu właśnie przenoszę rower przez powalone w lesie drzewo. A minutę wcześniej mówiłem sobie, że przejadę ten piach bez stawania...
O tej porze roku noce są bardzo krótkie, dobrze przed czwartą niebo zaczęło odcinać się od horyzontu. O 4 właściwie można było wyłączyć lampki. Do tego było ciepło ok 14-15 stopni. Tylko wiatr przeszkadzał. Wiał z zachodu, ale zmieniał kierunki, częściej był boczny.

Postoje jak zwykle co ok. 60km. Czyli co 2 godziny prostuję plecy, łażę i coś jem. Nawiasem mówiąc zabrałem do bagażnika 3 bułki, 4 żelki Aptonia a w kieszeń koszulki 200g mieszanki studenckiej. Bułkę zjadłem po 150km. Wcześniej tylko żelka i trochę bakalii. Skutek piątkowego obżarstwa w Mcdonie i gigantycznych lodów (8 gałek). No nie byłem głodny i już. :)

Po minięciu Choszczna które leży w pofałdowanej "dzielnicy" kraju wyjechałem na gigantyczny stół. Ciągle proste, wiochy i proste. W końcu podjazd...na most. :) Nawet zacząłem się zastanawiać czy jakiś szosowiec z tych okolic podejmuje się stravowych "climbing challenge" - chyba szybciej by je zrobił wnosząc rower po schodach. :)
W Czarnkowie (195km) przymusowy postój (oprócz sikustopów oczywiście) bo skończyła mi się woda w bidonach. Tego jeszcze nie było 1,5l wody starczyło mi na ponad 7 godzin jazdy. Bez problemu kupuję świeżą i jadę dalej.

Postoje zazwyczaj robiłem w takich miejscach. I tak z Lidla czy Biedry nie skorzystam, więc stawać mogę gdzie mi się podoba. Zresztą ta wycieczka różniła się od poprzedniej tym, że na niej miałem rozpiskę gdzie mam stawać i co jeść a teraz dosyć luźno się tego trzymałem.

Poprawiłem mocowanie liczników i lampki. Dakota 2 razy wypadała z uchwytu. Drogi nie były tak dobre jak do Gdańska, do niemieckich to już w ogóle. Oczywiście był też super asfalt, ale ilość słabego była bardzo zauważalna.

Po 10 niebo zaczynało się przejaśniać. Co się pokrywało z prognozą. Do końca dnia miało być coraz cieplej i słoneczniej. Na trasie mijałem kilka zadbanych kościółków, ten powyżej był najładniejszy, niestety nie wiem gdzie leży (i jak ma w środku, "zwiedzanie" trwało 10 sekund).

Gdzieś znowu pojawiła się wątpliwość o prawidłowo poprowadzonym śladzie, kiedy na skrzyżowaniu z krajówką zobaczyłem zakaz dla rowerów. Jednak dalej była całkiem fajna droga dla rowerów (ulica mocno zatłoczona), uff. Szkoda, że tylko kilka kilometrów. Zanim zdążyłem uruchomić kamerę zaczęła się kończyć i musiałem zrobić selfie. :)
Dalej już ulicą (od kolejnego skrzyżowania, więc na legalu).
Temperatura sięgała 25st. i mimo wiatru było mi gorąco. Nie chciałem robić dodatkowych postojów, ale skończyła mi się woda (tym razem po trzech godzinach) i zajechałem na stację.

Gniezno. 11 godz. (planowałem być o 10:30). Cholera spóźniony jestem, na tyle że zaczynam przeliczać czy nie spóźnię się na pociąg. Podstawowa różnica w wycieczkach po pętli a na przód - tu pół godziny obsuwy skutkuje koczowaniem na dworcu.
Samo Gniezno ładne, ale też z braku czasu nie zajechałem na pobliskie stare miasto. Cyknąłem fotę Chrobremu i kościołowi, zjadłem śniadanie i w dziwnych spojrzeniach turystów pognałem dalej...

Taki asfalt mocno spowalniał, nie dość że trzeba omijać dziury i uciekać przed samochodami to czasem wszystko się ze sobą "zgywa" i zaliczam "trzęsiawkę" całego roweru. To chyba był główny powód opóźnienia. Domyślnie miałem jechać 30-33, ale na odkrytych terenach nie zawsze się dało. Poza tym jakoś bardzo dokuczała mi samotność. Byłem znużony długimi nudnymi odcinkami i trochę przybity nocnymi przygodami. Nie czułem takiego podjarania jak do Gdańska. Licheń to nie moja bajka, no ale jak już wyjechałem to odwrotu nie ma. Mam się trzymać planu i być w Koninie o 15 (max o 15:15).

W Ślesinie trafiam na łuk triumfalny. Ju-huu! - na moją cześć. 350km w nogach. Zaraz Licheń. :)

Ostatni postój nad jeziorem Ślesińskim, na którym wyjadam już wszystko co miałem czyli żela i bułkę. Jest godzina 14, została mi godzina czasu i 26km do dworca, w tym przejazd przez miasto i chociaż rzut oka na Bazylikę. Stresik jest. :)

No i jest. Wiecie jak to się nazywa? Bazylika Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski w Licheniu Starym.
Powiem tak: rozmach robi wrażenie. To jest gigantyczny obiekt sakralny. Sama Bazylika to tylko część całego kompleksu. Obok są ogrody, domy pielgrzymów, sale konferencyjne... Full wypas. Pielgrzymów (głównie tych w podeszłym wieku) są całe autokary. Robię fotę na tyle daleko, żeby kamera mogła to objąć i gnam do Konina.
Co jeszcze mnie uderzyło to wrażenie, że Licheń żyje dzięki tej Bazylice. Nich tak i będzie, przynajmniej drogi równe. :)

I w końcu dojeżdżam. Jest godzina 14:58. Sprawdzam perony i kiedy już wszystko jest jasne że zdążyłem, to się nareszcie odprężam.
Na dworcu jem jakiegoś kurczaka od chińczyka i po 15 minutach mam pociąg. :)
Jak dobrze, że to Intercity. W porównaniu do TLK to jak jazda limuzyną do siedzenia na pace żuka. :) O 19 jestem na głównym w Szczecinie, skąd do domu zabiera mnie żonka.
I tyle. Pomęczyłem się, pospałem, podenerwowałem się, poznałem inne rejony, rozwiązałem napotkane problemy... Uznaję więc, że wycieczka się udała.
Następna taka w przyszłym miesiącu.

Niedzielna runda

Niedziela, 5 czerwca 2016 · Komentarze(2)
Kategoria 50-100km, wycieczka
Poprawione ułożenie klamek. Jest dobrze i rower wyrywa aż miło. :)
Pasewalk to niemieckie miasto godzinę jazdy od Szczecina. Miałem wolne dwie, więc na szybko skoczyłem zjeść tam batona i z ogniem wróciłem do domu.
A że fajnie tam pojechać, niech świadczy to zdjęcie niemieckiej DDRki:

Luzik

Sobota, 28 maja 2016 · Komentarze(3)
Kategoria 50-100km, wycieczka
Na spokojne tempo w okolicach 30 dał się nabrać Romek. Po lekkim naciągnięciu średniej wyszło fajne jeżdżenie z kawą w Nowym Warpnie. Jeszcze jak się Piotr skusił to już było jak za starych czasów. :)


Na wschód! Szukać cywilizacji. :)

Sobota, 21 maja 2016 · Komentarze(8)
Trzecia całodniowa wycieczka z cyklu pięciu w ramach przygotowań do BBt (tyle wywalczyłem u Trenerki).
Skoro tak do tych jazd podchodzę, to kierunek jest raczej obojętny, ale...wiadomo zawsze fajniej się kręci jak coś ciekawego będzie na trasie, albo będzie dobra ekipa. Z planów ogłoszonych na Stravie nic nie wyszło (zareklamowałem skok do Berlina), więc na 2 tygodnie przed terminem stanąłem przed wyborem albo tłukę ten Berlin jeszcze raz samemu (Trenerka się sprzeciwiała), albo wymyślę coś nowego. I wtedy przyszło oświecenie: jadę podobny dystans przed siebie po Polsce i wracam pociągiem (Trenerka sprzeciwiała się o jakieś 10% słabiej). W zasięgu znalazł się Gdańsk i to właśnie tam postanowiłem pojechać.
W czasie porannych jazd do pracy obmyślałem co i jak, rozwiewałem wątpliwości Trenerki (tak będę pisał, nie, nic mi się nie stanie, tak, będę miał 2 dętki i takie tam), oraz przygotowywałem się psychicznie na jazdę w nocy...
W czwartek wieczorem przygotowałem do trasy rower.
W piątek po pracy jak zwykle domowe zakupy, Kfc (uzależnienie od skrzydeł), kanapki na drogę i cały podjarany położyłem się o 21. ;)
Pobudka o 23. Wow, nawet pospałem. :)
Start zaplanowałem równo z pierwszą minutą soboty i to udało mi się zrobić. Włączam lampki, odpalam nawigację, licznik, radio, spoglądam na okno ciemnej sypialni...wciskam start i jadę po przygodę. :)
Zawsze przy planowaniu wycieczek jest ta niepewność, jaki będzie asfalt (do pominięcia przy mtb, na szosie jednak ważna rzecz), czy gdzieś nie ma remontu i są objazdy, ile będzie bruku (bo, że będzie to się spodziewałem). Przy wyznaczaniu tras korzystam z Gpsies.com a tam pojawiła się opcja planowania tras dla rowerów szosowych, więc kliknąłem początek na swoim domu, koniec na Westerplatte i wgrałem taki ślad do liczników (przejrzałem go oczywiście czy nie ma wpadek, ale nic nie znalazłem).


Po dwóch godzinach na 55km zaplanowany miałem pierwszy postój (przerwy wyznaczyłem co 2-3 godziny czyli 60-70km, na tym odcinku szukałem na mapie stacji - ta wypadła w Maszewie). Niestety stacja nieczynna (w końcu kto w Maszewie tankuje o 2 w nocy auto?). Miałem swoje zapasy, więc niezrażony piszę smsa do Trenerki i jem żela i pomykam dalej. To był chyba niezbyt fajny odcinek, raz, że trafiłem na bardzo słaby asfalt i jechałem slalomem (przy 30km/h trzeba być stale skupionym), to na odcinku leśnym przed rowerem przebiegł mi chyba jeleń bo głowę miał wyżej ode mnie. Na plus to po północy w sobotę w programie Trzecim grają świetną muzykę. Było ciepło. Ok 15st.

Mój kokpit, panel sterowniczy, centrum zarządzania w jednym. :) Ogarnąłem w końcu ślady dla Dakoty i Edga (2 różne formaty), udało mi się zamocować lampkę do płaskiej kierownicy...No po prostu to wszystko działało jak należy. Na zdjęciu coś przed 4 i widać, że zaczyna już świtać.

Co jest zaletą jazdy w nocy to praktycznie zerowy ruch. Samochodów miałem dosłownie kilka. Trochę to przerażało w lesie na tych dziurach. Miałem głupie myśli, co będzie jak złapię gumę i w tej ciemnicy będę musiał coś naprawiać. Ale, no kurdę, po co się martwić na zapas? Zły nawyk - do poprawy. :)
Powyżej nowy pomysł na dodatkowe oświetlenie; małe migające lampki (biała i czerwona), które można przełączyć w tryb stałego świecenia i wtedy nawet da się coś przeczytać. Lekkie, niewyczuwalne na głowie.
Przed godziną 5 zacząłem marznąc w stopy (miałem tylko lycrę na butach). Spodziewałem się tego, poza tym jak zwykle ubrany byłem na styk, żadnego zbędnego balastu. Od siódmej miało się ocieplać. 2 godziny spokojnie wytrzymam.

Świdwin, Orlen godz. 5:00, 120km. Stacja nieczynna. :/ Szkoda, bo zostało mi pół bidonu wody, byłem trochę wyziębiony i liczyłem na gorącą herbatę. Nie tracę więc czasu i piszę Trenerce gorącego smsa, jem coś więcej i ruszam dalej (wodę uzupełniłem na najbliżej większej stacji).
Obok żela widać mój nowy pomysł czyli "książka przejazdu". Wiem, że są ludzie którzy spojrzą w mapę i wszystko zapamiętają, ale ja muszę mieć to napisane. I tak napisałem sobie miejscowości w których mam stanąć (z informacją czy to Orlen, sklep itp), spodziewaną godziną przyjazdu, odległościami między punktami (czyli postój za 50, 60, czy 70km - cenne info), oraz całkowitym dystansem na postojach. Kartkę okleiłem taśmą, więc można ją było gnieść w kieszonce a i deszcz by jej nie zaszkodził. Taki patent. :)

Nastawiłem się na dojechanie do celu, nie planowałem żadnego zwiedzania, siedzenia nad jeziorem czy innych atrakcji. Po prostu zwykłe nawijanie kilometrów. Atrakcją miało być już sam nieznany teren...lub czołg na rogatkach Szczecinka. :)
Do miasta wjechałem o 6:30, według planu miałem o 7 zjeść gdzieś kupione śniadanie. Na rynku znalazłem otwartą cukiernię, kupiłem 2 ciastka i kawę. To był 190km, półmetek. Od tej pory robiło się cieplej. Zdjąłem lampkę (blokowała mi dostęp do przycisków licznika, poza tym zaburzała symetrię. :)) i pognałem dalej.
255km, godz. 10, (nie)Swornegacie:

Jak na mapie odkryłem, że będę przejeżdżał przez Swornegacie to wiedziałem, że zrobię taką fotę. :)
Postój przewidziany był nad pięknym jeziorem. I tam, kiedy jadłem bułkę zaczepił mnie lokals-żur (na rowerze był) i gadka:
- skąd jedzie?
- ze Szczecina.
-...
-.
-...
-.
- ale nie na tym?
- na tym rowerze jadę ze Szczecina.
-...
- (no zatkało dziada) - myślę
- od kiedy?
- od północy
-.
-...
-.
- a poratuje na piwo...2 złote chociaż
- (a tu Cię mam, gadka po browca), niestety, też nie mam drobnych. :))
Zawinąłem się do Kościeżyny.

310km w nogach, przed południem. Przyznam, że już czułem dystans, głownie w rękach. :)
Niestety plan miałem tak napięty, że w Kościeżynie tylko przepakowałem się, zjadłem, umyłem twarz na Orlenie (to najczęściej występujące stacje, poza tym na Google Maps zawsze są oznaczone) i pognałem dalej. Jechałem wg planu ale ciągle brakowało mi tej psychologicznej "godziny spokoju". Nie to, że się stresowałem, w razie czego obciąłbym Westerplatte i zaliczył tylko rynek (albo od razu na dworzec, ale to już przy katastrofie), ale chciałem sobie trochę przystanąć i zwyczajnie posiedzieć. Niestety, jedyny bezpośredni był o 16:04 z przyjazdem o 21:30, kolejne były z przesiadkami i przyjazdem rano w niedzielę! To zdecydowanie odpadało. Miałem być o 15:45 na dworcu głównym i już.

Kowale, 360km, wg planu miałem być o 14, ale była 14:30 i tu podejmuję decyzję o obcięciu Westerplatte. To godzina przebijania się przez miasto. Za duże ryzyko. Wyjadam ostatki, kupuję żarcie na pociąg, robię porządek w bagażniku. Popełniłem mały błąd, bo wyrzuciłem taśmę izolacyjną którą przykleiłem akumulator do ramy. Pozbawiłem się tym samym możliwości ponownego założenia oświetlenia w czasie powrotu z dworca (chyba będę musiał pakować go w ten fatalny pokrowiec). Kowale to miasteczko na wlotówce do Gdańska. Jechałem w bardzo dużym ruchu i przysięgam, że tylu baranów wyprzedzających mnie na gazetę to nie spotkałem. Najgorsi byli ci w dostawczakach.
W końcu o 15:00 po przejechaniu 380km (z małym błądzeniem w mieście) wjeżdżam na stare miasto w Gdańsku:




Jestem drugi raz w tym mieście (pierwszy raz w studenckich czasach) i powiem, że...starówka jest zarąbiasta. W porównaniu do Szczecina to...nie, nie ma porównania. Tego nie da się zrobić, inna skala, inne możliwości, inna historia. 
Pokrążyłem sobie trochę, klucząc między turystami i o 15:30 zacząłem szukać drogi do dworca. Planowałem na samym rynku zjeść coś w knajpce pod parasolami ale już nie miałem czasu, było tyle ludzi, że samo zamówienie zajęłoby pewnie 30 minut...Innym razem.
Aż w końcu docieram...o 15:45 (na 20 minut przed pociągiem). Wyłączam liczniki, dzwonię do Trenerki...i czekam na transport.

Nie, jeszcze nie koniec. Jeszcze trzeba przeżyć to: 

To osobna historia. PKP, podróżnicy, ten klimat...To trzeba przeżyć samemu. :)
2 godziny stałem i trzymałem (właściwie to pilnowałem) rower, ale później goście, którzy wyglądali bardzo dziwnie a siedzieli obok w przedziale powiedzieli że poszukają innego przedziału a ja mam wejść z rowerem i tam sobie siedzieć. No i tak ostatnie 2,5 godziny jazdy spędziłem sam na sam z Moserem. Pozory jednak mylą. :)
Z dworca odbiera mnie Trenerka, która sama, nie proszona przywiozła mi cywilne buty, upieczone dzisiaj ciasto i puszkę coli. :))))))
No Kochanie, brawo!

To tyle. Moc wrażeń, nowe doświadczenia, niektóre pomysły sprawdziły się, inne trochę mniej. Nowa kiera jest bardzo wygodna (owszem boli jeszcze krzyż, ale daję sobie z nim radę), rower chodzi bardzo dobrze.
Cieszę się z udanej wycieczki. Nie ujechałem się na 100% i czuję, że następnego dnia dystans mogę powtórzyć.
Cyborg?
Nieeee, na 2BBt będzie 6 takich dni. ;)






sobotnia runda

Sobota, 14 maja 2016 · Komentarze(3)
Kategoria 100-200km, wycieczka
Między "je%$#ym wiatrem" a "boskim powiewem" jest bardzo cienka granica. Wystarczy zawrócić. ;)
Sobotnia tułaczka po niemieckich drogach to jest coś co bardzo lubię w sobotę robić. Nic tak mnie nie relaksuje jak wgapianie się w licznik i pilnowanie tylko 4 paramerów: kadencji, tętna, prędkości i śladu. Po tygodniu chaosu te liczby to ukojenie dla umysłu. 
A jak jeszcze czasem się gdzieś zatrzymam i rozejrzę to z takiego relaksiku zostają fajne zdjęcia:
- typowa stacja trafo gdzieś na niemieckiej wsi:

-grajek w Ueckermunde:

-sławna ławka w Szuflandii


-starówka w Uecker... (jedna z ładniejszych w zasięgu 4 godzinnej wycieczki)

- rynek tamże

- któryś z przystanków w Nigdzie:


Super było. Trochę za dużo żarcia wziąłem, ale lepiej mieć coś niż nie mieć nic (szczególnie w Dojczach). Nowa kiera jest niższa od starej i póki co bolą plecy w krzyżu. Ponieważ nie mam możliwości regulacji, pozostaje się do nowej pozycji przyzwyczaić (albo nie).
Howk.

fitnessowanie - podsumowanie

Sobota, 30 kwietnia 2016 · Komentarze(0)
Miesiąc rewolucji minął, czas podsumować co mi wyszło:
waga: 80,4kg (1go kwietnia było 83,7)
tłuszcz: 12,9% (tu było 15%)
Czyli ok. 1kg/tydz co jest bardzo dobrym tempem, nie grożącym efektem jojo (oczywiście dalej robiąc to co robię).
Już pierwsze dni pokazały, że dieta była za mała i groziło mi odcięcie, wystarczyło wtedy zwiększyć porcje do takiego poziomu, żeby do kolejnego posiłku czuć było lekkie ssanie w żołądku (a nie wielki głód). Tym sposobem chudło się lekko a mi nie brakowało energii na treningach.
Nie wyszły wieczorne ćwiczenia, trochę szkoda, bo mógłbym już coś poczuć. A tak...mam plan na maj. :)
Ponieważ wagę 80kg i 10% tłuszczu chcę mieć na BBt...więc mam jeszcze trzy miesiące do wykonania planu. Podstawy mam, kierunek jest właściwy. Już widać, że przy 10% fatu waga będzie poniżej 80...ciekawe jak będę wyglądał, żonka już widzi różnicę (in plus). :)
Z pozytywnych rzeczy odchudzania...lepiej być szczupłym niż grubym.
I to jest potwierdzone info. :)



Zalew Szczeciński i znaleziony U-boot

Sobota, 23 kwietnia 2016 · Komentarze(8)
Objechać kolejny raz tylko Zalew Szczeciński to byłoby już nudne. Rozszerzyłem więc trasę o małą powojenną ciekawostkę, ogłosiłem na Stravie i czekałem na odzew. Dosyć szybko zebrało się 10 chętnych osób. Zostało mieć nadzieję, na połowę zdeklarowanych a wycieczka będzie udana. Wreszcie w pewną (mroźną) sobotę o 7 rano pod pomnikiem marynarza w Szczecinie stanęło do próby sześciu śmiałków:

Ultras, Świeży, Treneiro, Odważny, Ambitny i Błotniak. :)
Ekipa gwarantowała szybką jazdę, gotowość do poświęceń i chęć do jazdy.
Dosyć szybko, pustymi ulicami wyjechaliśmy z kraju do Locknitz i tam obraliśmy kierunek północny przez najbliższe 120km.

Na takie długie ekskursje ważnym czynnikiem jest wiatr. W sobotę był akurat północno-zachodni i mocno odczuwalny przez cały dzień. Dodatkowo zaczynaliśmy od ok. 5 stopni, by w ciągu dnia dojść do 14-16. Pogoda była więc wiosenna.
Każdy najbliższe niemieckie okolice znał jak własną kieszeń i nie opłacało się wyciągać kamery. Dopiero Ueckermunde, w którym był pierwszy przystanek na śniadanie - jak zwykle - przyciągało wzrok ładną starówką.
70km trasy, wg planu pora coś zjeść:

Ławka koksów, humory dopisują, przeszkadza wiatr i niska temperatura. Jak już zmarzliśmy to nastała odpowiednia pora aby ruszyć dalej na północ.

Zazwyczaj jazda po Niemczech sprowadza się do poginania po ichnich doskonałych drogach dla rowerów. Bez stresu. W zależności od kierunku wiatru jedziemy wachlarzem, gęsiego, dwójkami, po dłuższych zmianach i takich po minucie gdy jechało się centralnie pod wiatr.
Ponieważ ludzie byli doświadczeni, objechani, więc do następnego przystanku w Anklam (110km) dotarliśmy szybko i bezboleśnie:

Treneiro jak zwykle ćwiczył wszystkim przepony.
No nie można być przy tym człowieku poważnym:

Głupawka wszystkim się udziela. Yyyy, zaraz jedziemy gdzieś i tak dłużej śmiać się nie można. Ruszamy zadki i przekraczamy umowną granicę początku dłuższych wycieczek: drewniany most nad Pianą. Dalej zaczyna się ciekawie:

Kilometry lecą, niemieckie wioski mijamy z prędkością...szosowo-wycieczkową:30-35 (tak jak było w ogłoszeniu).
Czasem zdarzył się jakiś krótki bruk, wjazd na chodnik, czy przejazd po trawie lub szutrze. Swoje niesamowite umiejętności w tej materii ujawnił Mateusz, który przełaje wyssał z mlekiem matki. Lekkość i szybkość pokonywania przeszkód mówiła jedno: przełajowiec z krwi i kości - brawo:

Nie wiem, czy gdzieś dalej też tak jest, ale Niemcy często malują przystanki i stacje transformatorowe w realistyczne scenki:

Nie mogę się powstrzymać przed stwierdzeniem, że u nas by to nie przeszło...
Tymczasem dojeżdżamy do Wolgast, czyli kolejnego przystanku (135km trasy). W mieście jest ciekawy zwodzony most, którym Niemcy wjeżdżają na wyspę Uznam (po naszej stronie na wyspę wjeżdża się w Wolinie i Dziwnówku). Przedtem jednak musimy zaopatrzyć się w wodę i najróżniejsze cukierkobananosnikersy:

Przed popasem fota na moście:

Schodzimy na dół, gdzie osłonięci od wiatru i w lekkim słońcu jemy trzecie śniadanie. Nie wiem co koledzy mieli, ja miałem wszystko dokładnie wyliczone. Na każdy postój przeznaczoną miałem bułkę z serem i wędliną (dla koloru jeszcze ogór), kostkę energetycznego batonu własnej roboty i parę kabanosów do przegryzienia. Mniej więcej w połowie między przystankami jadłem żelka Aptonię i galaretkę z tej samej firmy. Do przełamania smaku zabrałem ulubioną przekąskę - mieszankę studencką (100g ma 500kcal). Trochę nie wyszło z jedzeniem, bo przystanki nie były równo rozłożone i w rezultacie 2 bułki wróciły, ale za to energii mi nie brakowało i mogłem stale napierać. ;)

Kiedy padła komenda: ruszamy...To ruszył się most.

Trochę musieliśmy na nim postać, ale za to ciekawe wrażenia mieliśmy, kiedy przęsło się opuszczało. W pewnym momencie przesłaniało pół świata. :)

Aż wreszcie po przejechaniu 160km docieramy do celu podróży. Starego, rosyjskiego okrętu podwodnego, którego teraz można zwiedzać. Okręt cumuje w Peenemunde, gdzie jest Muzeum Historyczno-Techniczne. Każdemu, kto interesuje się historią II WŚ polecam tu przyjechać (kręcił tu nawet swój odcinek Sensacji XX wieku Bogusław Wołoszański).

Wyspa Uznam ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć dróg dla rowerów. Często spotykamy sakwiarzy i turystów. Od Wolgast jedziemy już z wiatrem. Dodatkowo temperatura podniosła się powyżej 10stopni co sprawia, że niektórzy się rozbierają, a mi gotują się nogi w zimowych nogawkach.

W Polsce dopiero zaczyna się mówić o trasach dla rowerów na wałach przeciwpowodziowych. Tymczasem Niemcy znają ten wynalazek od bardzo dawna (ale jeszcze nie wpadli, żeby kłaść tam asfat ;)).

Jedziemy wzdłuż wybrzeża. Mijamy turystyczne, pięknie odrestaurowane wakacyjne miasteczka. Kilku z nas przeżywa kryzysy. Psychologiczną granicą jest Świnoujście (200km) w którym można się bezpiecznie ewakuować do domu. Ale zanim się padnie warto pokazać rodzinie, że nad może dojechało się rowerem:

Nie warto jechać ulicą, gdy Niemcy zbudowali coś takiego:

Dobre się kończy dokładnie na tej niebieskiej linii. Wjeżdżamy do kraju gdzie autostrada się kończy, a my wjeżdżamy na ścieżką z polbruku, a dalej na krzywy asfalt. ;)

W końcu jest McDonald. Który poleciłem jako "restaurację o wysokim standardzie sanitarnym". Właśnie wybiła 16 i każdy czekał na porządną wyżerkę. Według planu mieliśmy tu sobie spokojnie odpocząć, zjeść, umyć się a ci co umierali postanowić co robią dalej.

Pożegnaliśmy tylko jednego kolegę i dalej z wiatrem pognaliśmy trójką do Wolina:

Nie ma co ukrywać, 11 godzin na rowerze, każdy już odczuwa zmęczenie. Zostało 80km do mety i nic już ciekawego po drodze miało nas nie spotkać. To trochę dołowało, ale trzeba przez to przejechać. Poniżej Aleja Farm Wiatrowych. Jeszcze jeden dowód, że wszystko sprzyja odważnym - wiatr wiał centralnie w plecy. :)

Na 30km przed metą, gdzie musieliśmy założyć lampki, Mateusz łapie gumę. Słońce chowało się za horyzont i czuć było, że jak temperatura szybko spada. Romek wykazał się przytomnością umysłu i fachowo jak na Trenera przystało zmienił kapcia w minutę:

Dąbie, przedmieście Szczecina. Ostatnie krzaki, gdzie można się wysikać:

Wjeżdżamy do miasta po 300km. Droga jest raczej pusta, ale to jest wjazdówka do Szczecina i samochody szybko tu jeżdżą. Nie jest bezpiecznie, ale DDRka ma nawierzchnię dobrą dla traktorów. Przybywamy dosłownie w ostatnich promieniach dnia:

Szczęśliwie udało nam się uniknąć deszczu i jedziemy jedynie po mokrych ulicach.
Aż 14 godzinna wycieczka dobiegła końca. 

313,5km w nogach (+dojazd na start i do domu). Godzina 21:00. Stąd o 7 wyruszaliśmy.
Trzaskamy pożegnalną fotę, przybijamy piątki i szczęśliwi rozjeżdżamy się do domów.
Koniec
Pora na podsumowanie:
Dystans obliczony był jako jeden z etapów na BBt (tam jest podział 300, 400, 300). Przetestowałem parę rozwiązań, na które wpadłem jeżdżąc rano do pracy.
Żarcia zrobiłem za dużo, przywiozłem 2 bułki, ale odżywianie się sprawdziło. Przyjechałem zmęczony, ale nie zmasakrowany. Jak na trening do BBt to myślę, że zdałem egzamin. Drobne otarcia i bolące stopy miejscowo stopy to jedyne uszkodzenia. Stawy, mięśnie czy czego bardzo się obawiam mój odcinek lędźwiowy wszystko sprawne. :)
Do poprawy przede wszystkim nawigacja. Zdaję się na elektronikę, nie che mi się jeździć z mapą. Tymczasem Dakota ciągle mnie zaskakuje. Przydatnym odkryciem jest sprzęt Mateusza, który też ma taką samą lampkę jak ja i ma sprytną przejściówkę z gniazdka akku do usb. Dzięki czemu nie muszę na długie trasy zabierać ekstra powerbanka.
Zjadłem: śniadanie: podwójna owsianka, żel i galaretkę Aptonia (z Decathlonu). W czasie dnia: 100g mieszanki studenckiej, 4 żele i 4 galarteki A., 3 bułki z twarożkiem (masła nie jem), serem, wędliną i ogórkiem, paczkę kabanosów, 1 banana, puszkę coli, zestaw Mcdona - powiększonego wrapa. Kilka bidonów wody (stale dolewałem, więc nie wiem ile - ok. 6), pięć kawałków energy-batona własnej roboty.

To był dobrze spędzony dzień treningowy. Mam tylko czas na jeden w miesiącu, więc cieszę się, że wszystko się udało. W maju kolejny wypad. :)

Sudoł! K%$a!

Sobota, 19 marca 2016 · Komentarze(12)
Plan na BBt 2016 powoli się realizuje. W ramach przygotowań raz w miesiącu miałem obiecane pozwolenie żonki na całodniowy wypad rowerowy. W marcu trudno zmusić się gdzieś w te mrozy pojechać, ale już z ekipą to co innego. Prawie przypadkiem dowiedziałem się, że Adam potrzebuje roweru mtb na jakąś wyprawę i mają jeszcze wolne miejsce. Przypadkiem rower mtb stał u mnie a w samochodzie orga przypadkiem było jeszcze miejsce. Super. Dzień wcześniej zrobiłem podstawowy serwis fulla, kanapki na drogę i o 6:00 w sobotę razem z ekipą zameldowaliśmy się na parkingu Netto w Warzymicach.

Dopiero zaczęło świtać, było ok. 3 stopni, lekki wiatr i duża ochota do jazdy. Z grubsza widziałem o co chodzi i dlaczego tam jedziemy, nie znałem natomiast trasy (na dobrą sprawę znał ją tylko organizator) oraz możliwości pozostałych. A te były skrajnie różne. Jechanie w czymś takim było męczące dla tych szybkich i wolnych Siłą rzeczy potworzyły się grupki, które w ustalonych miejscach się zjeżdżały:

Nasza ekipa wzbudzała spore zainteresowanie tubylców (najczęściej zaczepiali nas pod spożywkami):

Ten np. opowiadał nam "rowerowe" dowcipy (evergreen żuli widzących rowerzystów: jak nazywają się koledzy kolarzy??? W podstawówce takie kawały sobie opowiadaliśmy. Na wsi to wciąż aktualny temat).
Poniżej czołówka na kolejnym popasie czekając na resztę ekipy. Był to stały temat wycieczki: "tył" dojeżdżał i prosi: jedźmy razem, "przód": ok, jedziemy wolniej. Pierwszy zakręt, zmarszczka, czy nawet zjazd i natychmiast znowu się peleton rwie. No nie dało się jechać tak wolno. Raz, że zimno i każdy był ubrany na swoje tempo. Dwa, że jak się jedzie 230km w 10 godzin (z postojami) to chyba nie 22km/h? Trzy, większość z nas zamierzała być w domu w tym samym dniu (załatwianie pozwoleń u Osobistych Trenerek sporo kosztują).

W jakimś większym mieście napadamy o 9-10 na cukiernię i wybieramy wszystkie drobne z kasy. Zajmujemy cały lokal, a ekspedientka przez 20 minut robi chyba wszystkie odmiany kawy z menu (pamiętam, że bardzo gorąco tam było). :)

Między przerwami jechaliśmy głównie po drogach asfaltowych, ale czasem org kierował nas przez jakieś pola, lasy, brukowane drogi, zapadłe dziury z jedną chatą czy jakieś inne dziwne miejsca. 
Po kilkudziesięciu takich kilometrch mój wypełniony bułkami bagażnik...załamał się. Pękł zaczep przy samej sztycy przez co dyndał się na lewo i prawo. Dobrze, że mam zipy i gumę na hakach więc go jakoś podwiązałem. Poniżej moja prowizorka w Kostrzynie nad Odrą, czyli 120 kilometrze trasy. Akurat tu mieliśmy dłuższy postój z przepakowaniem jedzenia i rzeczy.

Tu również niektórzy musieli powiedzieć sobie prawdę w oczy: to jest dopiero połowa trasy, jak teraz ledwo dojechali to co będzie za 50km? Dla szosowca to jeden banan i godzina trzydzieści, ale teraz na mtb, z widokiem na trochę terenu i kolejne 120km...Zbyszek i później jeszcze ktoś podejmują decyzję o wycofaniu. Ok, też się z tym zgadzam. Chłopaki namawiają na dalszą jazdę, ale...wiecie, nie dla wszystkich był ten dystans.
Jak na zawołanie wyszło słońce, wiatr nam wiał lekko w plecy, poziom się wyrównał i można było jechać:

Bardzo odpowiada mi tempo jazdy Piotra. Jedzie równo, bez szarpnięć, na hasło: "zwolnij" odpuszcza na 30 sekund 2km/h z prędkości i jest to jedyna szansa na ponowne złapanie koła. Żadnego brania jeńców: Ride or Die. Lubię to i...dlatego jeżdżę sam. :)

Na kolejnym popasie w Rzepinie wiele osób chciało sobie dobrze zjeść i zasiąść na wygodniej kanapie.  Trasa wydawała się prosta więc z Piotrem i Michałem urządziliśmy sobie wielokilometrową tempówkę pod 35-37km/h. Oczywiście w Rzepinie zgubiliśmy trasę i o mały włos byśmy zgubili jeszcze peleton. Takie akcje to był standard tej wycieczki więc zanim usiedliśmy w fotelach to jeszcze był ostry sprint za "tyłem". :)

Zupki, cola, hot dogi, kawa, kanapki, woda, wc wszystko co chcemy. :) Jednak trzeba jechać dalej:

Poniżej widać, że słońce już jest niżej. W okolicach 170-180km pierwsze stęknięcia, niektórzy zbliżają się do swoich granic możliwości, niektórzy je przekroczyli. Tylko Piotr...cyborg, stale podaje 30.

Rowerowo odwiedzam tylko Niemcy, więc na polskie wsie i miasteczka patrzę niejako z zaciekawieniem i wyszukuję różnice między sąsiadami (a jest ich sporo). Np. wydawało mi się, że już prawie wszyscy rolnicy mają takie wielkie traktory marki Fendt, Ferguson czy inne potwory na dwumetrowych kołach (w Niemczech tylko takie jeżdżą), ale na trasie spotykaliśmy tylko nasze poczciwe "ciapki" (zresztą, koledzy też to zauważyli):

Znowu postój. Chyba 200km. Wyjadamy ostatki, niektórzy chyba się zawiesili:

200km to mój psychologiczny dystans, który uważam, że "coś się pojechało". W tym roku jeszcze tyle nie jechałem, więc z ciekawości "przeglądam" swój stan...ok, lekko tyłek na wybojach przez tą badziewną wkładkę dostał, ale moc i chęć do jazdy nadal jest. Stawy nie bolą, żarcie jeszcze mam,bidon wody jest, bagażnik jakoś się trzyma. Ktoś daje żelki więc na sępa biorę ile się da. Jedziemy znowu w grupkach, ale nie tracimy się z oczu jak wcześniej.
Po iluś tam kilometrach przez las o piaszczystej ale NA SZCZĘŚCIE suchej drodze, jakimś krzywym bruku, dziurawym asfalcie (czuć było, że to jakieś głębokie zadupie) docieramy na miejsce ostatniego postoju.
Na ziemi tudzież na ławce siedzą zgony, tymczasem Piotr udziela lekcji prawidłowego odżywiania na takich wyrypach: 

Lekcja nie poszła w las, bo po minięciu 34 odcinka terenowo-brukowego poszedł ogień po asfalcie:

Aż dojechaliśmy do atrakcji tej wycieczki: starego mostu kolejowego na Odrze (między wsiami Nietków i Nietkowice). To był 215km, 12 godzina wycieczki. Ten most był również powodem szybszego tempa. Jest na nim przejście dla pieszych, ale idzie się po kratownicach i jak to u nas: niektórych już nie było. Przerwy sięgały 1-1,5m. Można było wpaść do rzeki.

Tak się złożyło, że trafiliśmy na sam koniec dnia, więc w czasie przeprawy mieliśmy bardzo ładne widoki:

Przemek poprosił mnie jeszcze o fotę "dla żony" (pobił swoją życiówkę o 100%!).

Dalej teoretycznie było już prosto. Ostatnie 20km miało być przez pole, później 2 wsie, jakiś fajny długi podjazd i wjazd polną drogą do wsi Sudoł (cel wycieczki) czyli godzina i zaraz będzie . Teoretycznie...bo po godzinie od zjechania z pola stoimy sami z Adamem z powrotem na tym polu i szukamy orga. :/

Nikt, nikt z nas nie myślał, że ostatnia godzina wydłuży się do trzech. Każdy w myślach już jadł to co wziął do samochodów, grzał się we wnętrzu, odpoczywał po trudach wycieczki...a tymczasem staliśmy z Adamem w polu i zastanawialiśmy się co takiego mogło się stać z Tomkiem i Piotrem S.
Ostatnie godziny nadają się na oddzielną wycieczkę. Dodam tylko, że z uroczystego obiadu w jakiejś knajpie wyszyły nici, każdy chciał dojechać do domu a jedynie co zjedliśmy to hot dogi na Orlenie popite dużą kawą...

Na ostatniej focie zrobionej o 0:30 widać dół dostawczaka, którym przyjechaliśmy do Szczecina.
Zabraliśmy rowery, przybiliśmy piątki na pożegnanie i o pierwszej w nocy przytuliłem się do śpiącej żonki.
I to był koniec, chociaż nie mogłem długo zasnąć (w niedzielę i tak wstałem o 6 rano)...


Wnioski:
- drugi dłuższy dystans zniosłem bez problemów fizyczno-psychicznych.
- patent z jazdą przed siebie w porównaniu do pętli jest lepszy
- ogarniam bez problemów całodniowe wycieczki, a jak się okazało ludziska różnie byli na tak długą jazdę gotowi (bądź przeładowani)
- zipy ratują świat
- lepiej się czuję jak ja jestem organizatorem bo czuję odpowiedzialność za udaną wycieczkę a wtedy staranniej się do niej przygotowuję
- w dobie GPSów w telefonach czy zegarkach udostępnienie trasy wycieczki to podstawa
- pamiętajmy tylko miłe chwile, a zgrzyty obróćmy w żart. Chociaż wspólne pokonywane problemów "zgrywa" lepiej niż miłe i słoneczne "sety"
- oprócz zipa, dętki, czy imbusa warto mieć jeszcze awaryjnego żela lub galaretkę (np. Aptonia z Decathlonu)
- kabanosy! Zapomniałem je kupić, a chłopaki mieli i mówili, że to u mnie wyczytali jaka to super przekąska. :)
- pierwszy raz w życiu pożyczyłem komuś rower. Nie wiem, sprzedawać go czy nie?
- moja forma jeszcze nie jest taka zła.