Das Boot
Cóż o 5tej nie było mowy o marudzeniu. Wsypałem żarcie do bagażnika, szybko przetarłem rower, dałem świeżą oliwę na łańcuch i pojechałem.
To miało mi starczyć na cały dzień jazdy:
Start o 6:30, jak zwykle: kierunek Niemcy. Kładę się na kierownicy i lecę 35 po super gładkich i pustych drogach:
Tym razem przestudiowałem drogę i oznaczyłem sobie trasę co ciekawszymi miejscówkami. Poniżej miały być ruiny zamku - ale wyszedł mój rower (zamek jest w tle - tzn. fosa):
No dobra, okazało się że to zarośnięte ruiny i można tylko pocałować klamkę - której i tak nie ma (a w Googlach były fajne zdjęcia):
To była ok. 3 godzina jazdy, więc pora na drugie śniadanie - oczywiście - moje ulubione wycieczkowe żarcie: kabanosy :)
Po kolejnych paru godzinach, w których nic ciekawego, oprócz urokliwych niemieckich wiosek nie było do zobaczenia wjechałem do Wolgast. Ładne i dobre do sfocenia Anklam tym razem ominąłem. Wolgast też jest fajne, ale mnie interesował gigantyczny zwodzony most (przed którym było dobrych kilka km korka):
Wiem, kiepskie zdjęcie, ale byłem tu przejazdem i przez pół godziny przebijałem się w korku, więc chciałem stąd jak najszybciej uciec. Jeszcze jedna fota mostu (dla niego można tu się jeszcze wybrać) - oprócz dwóch pasów dla samochodów, jest jeszcze linia kolejowa i droga dla rowerów:
Przekraczając przeprawę wjeżdżam na wyspę Uznam (Usedom po sąsiedzku). Tam Niemiaszki pobudowały kilometry takich dróg rowerowych:
Jest to ważne, bo ruch samochodowy jest bardzo duży a taka droga pozwala na swobodną jazdę 35km/h bez stresu, że coś tam może wyjść.
A to już cel wycieczki - stary, rosyjski okręt podwodny, na którym teraz zarabiają Niemcy. Nazywa się U-Boot Juliett U-461 (ma nawet swoją stronę). Wstęp 6 euro, ale sobie darowałem.
Kolejne kiepskie zdjęcie, więc jeszcze jeden strzał:
160km od domu. Miałem tylko 2 bidony wody i 2 oschee. Powoli brakowało mi napojów. Trzecie śniadanie pod U-bootem:
Po zaliczeniu pierwotnego punktu wycieczki, miałem się skierować do Świnoujścia aby kupić wodę i żarcie. Czyli jakieś 50km bez picia w 30sto stopniowym upale. Chory pomysł, ale wtedy wierzyłem, że mi się uda. :)
Trasa prowadziła wzdłuż wybrzeża, lasem, ścieżką rowerową. Wspomnę tylko, że wyprzedzanie turystów na niej to była loteria - parę razy było gorąco, stąd dałem sobie spokój i jechałem ulicą. Co jakiś czas były fajne zjazdy na plażę. Nie mogłem sobie odmówić zobaczenia wody:
A to kolejny zjazd. Byłem zszokowany ilością rowerów. Na zdjęciu widoczna jest zaledwie połowa. Jak to tak - zostawiam rower w stojaku i idę się plażować? Nikt nie kradnie, nie niszczy? Nie-mo-żli-we. A jednak. Witamy w cywilizowanym kraju.:
Na 180km zabrakło mi już wody, usta zaczęły zasychać, a ręce lepić do kierownicy. Zły znak. Zacząłem się zastanawiać, ile wody mam w żelach ;) Ale to był głupi pomysł. W końcu oświeciło mnie, że po co jechać do Świnoujścia, do kraju gdzie potrafią ukraść gumę do żucia z samochodu, jak tu ludzie zostawiają rower przed sklepem i normalnie idą na zakupy?
Szukam jakiegoś Netto. No cóż muszę złamać swoją żelazną zasadę: Nigdy, ale to przenigdy nie trać z oczu swojego roweru. Przypinam go cieniutką linką za przednie koło i trochę nerwowym krokiem idę do sklepu.
To były najbardziej stresujące 5 minut wycieczki:
1,5l wody, jakieś 3 wygniecione bułki, ajskaffe... Miodzio. Zmieniam plan, olewam Świnoujście i szukam drugiej drogi wyjazdowej z wyspy:
Stale jadę po takich drogach. 0 stresu, przyjemnie mi się jedzie (nawet wyprzedzam ciągnik, za którym ciągnął się sznur samochodów).
200km, drugi most. Tu sobie trochę przystanąłem. Wiatr był właściwie znikomy. Odwoniłem się trochę, to teraz woda idzie o wiele szybciej. Przełamałem się i już nie odmawiałem sobie łyka - co więcej zamierzałem powtórzyć numer ze sklepem jeszcze raz. :)
Tak zachwalam super drogi, że pewnie już nie możecie tego czytać. Ale jak ktoś by chciał ze mną jechać to też są takie drogi:
Selfie musi byyyć :D. Dobrze jest, nawadniam się trochę i chce mi się mocniej jechać. To był jedyny szutrowy odcinek. Miałem jeszcze trochę bruku i "polskiego" asfaltu, ale może z kilometr, dwa się męczyłem.
Poniżej dobrze widać skalę inwestycji w ścieżki rowerowe Niemców. Robią to z rozmysłem i jeżeli jest obok drogi taka ścieżka to naprawdę warto po niej jechać. W tym miejscu spotkały się ślady z rana i wieczora. Zatoczyłem pętlę i pora kierować się do domu.
Po dobrej godzinie jestem w Ueckermunde. Jeden z ostatnich przystanków (w Anklam w Netto kupiłem wodę i red bulla - o dziwo roweru nie ukradli!). Nie chciałem się na nią wdrapywać w obawie, że nie będzie mi się chciało dalej jechać. Odczuwałem już trudy wycieczki.
Od ławki miałem 60km do domu. Postanowiłem przejechać to w dwie godziny. Aby się nie zniechęcić nakręcałem się niemieckim browarem chłodzącym się w lodówce... Po godzinie doszło jeszcze Grande Qurrito w zestawie powiększonym :D
No i po 12 godzinach od startu najedzony i nasączony snuję sobie tą opowieść.
Teraz trochę "cyfrów":
waga rano: 81,5kg, wieczorem 77,5!
Wypite 6 bidonów 0,7l, 2 małe oschee, puszka coli, red bull.
Zjedzone: 6 żeli, 4 galaretki, 3 słodkie bułki, paczka cukierków-żelków, paczka kabanosów, 3 wafelki Knoppers
Największą porażką wycieczki był Garmin Edge 500. No takiej lipy nawigacyjnej to nie widziałem. Według mnie nie da się jechać po śladzie bo go ciągle gubi, znika z ekranu, coś przelicza i %uj widać (przez pomyłki i cofania nadłożyłem z 10km). Pomylony zakup. Stary F305 jest nie do zdarcia.
Mimo tego to fajna wycieczka. Plan zrealizowany, trochę stopy pieką i bolą ramiona (niepotrzebnie je napinam). 500km jest do ogarnięcia bez problemu. Ale 1000? Zobaczymy :)