Zalew Szczeciński na rowerze...znowu :)
Sobota, 16 maja 2015
· Komentarze(7)
Kategoria 200-więcej, wycieczka
Objechać Zalew Szczeciński rowerem w jeden dzień to wciąż wyzwanie. I nie chodzi tu nawet o dystans, bo ok. 300km jest do wysiedzenia ale o to, że całodniowa wycieczka wymaga już podstawowej logistyki.
Na mój apel o wspólną jazdę odpowiedzieli Daniel i Arek, z którymi spotkałem się o 8 rano na starcie w centrum miasta.
Plan zakładał przybycie o 20 w to samo miejsce, więc od razu ruszyliśmy w drogę.
Plan również zakładał jazdę według nawigacji Dakoty (trasę wszyscy znali, ale było parę "smaczków), więc siłą rzeczy prowadziłem nasz peletonik.
W Locknitz startowa fota przy kocie:
Ładne niebo prawda?
W rzeczywistości było ok. 10st. Mimo, zapowiadanych 16 stopni ubrałem się na długo, bo jednak wiatr i morze potrafi wychłodzić. Największym hardkorem okazał się Daniel, który w maju jeździ na krótko, bez względu co widać za oknem. ;)
Zimno było naszym największym problemem, bo jeżeli ja czasem traciłem czucie w palcach i lekko mną telepało to Daniel...zamarzał?
O tak właśnie było przez cały czas; pochmurno i z silnym zachodnim wiatrem. Most w Anklam na który wszyscy czekali. 100km udręki miało się zamienić na 100km lżejszej jazdy z wiatrem w plecy. W Usedom na 130 kilometrze Arek zabiera nas na ciasto i coś ciepłego do picia. Zamawiam herbatę, drożdżówkę i pączka - same "proste" kalorie mające mnie napędzać na następne kilometry. :)
Druga setka to była najprzyjemniejsza część wycieczki. Niemcy mają na swojej części wyspy Uznam mocno rozwiniętą sieć dróg dla rowerów. Jazda tam to czysta przyjemność. Drogi są asfaltowe, szerokie, wiodą z dala od dróg samochodowych. Jedzie się przez pola, lasy, nad wodą, zahacza o małe wioski i tylko czasem przemknie zgraja niemieckich harleyowców (ale to na ulicy). ;)
Ponosi nas ułańska fantazja, jedziemy szybciej, skaczemy na hopkach, gadamy (mimo zimna)...
Daniela ponosi najbardziej, bo na którejś hopie urywa nas, rozpędem wjeżdża na szczyt...po czym ląduje w krzakach - okazuje się że to był ten jeden, jedyny zakręt za szczytem, w który można "wejść" max. 30. Na szczęście nic się nie stało i po oględzinach jedziemy dalej.
A to już pizzeria w Świnoujściu. W tym mieście był półmetek i zaplanowany odpoczynek z obiadem. Arek znowu nas poprowadził (i sfinansował!) do jadłodajni. Niestety musieliśmy siedzieć w namiocie, by mieć rowery pod okiem. Przynajmniej nie wiało, no i trochę odpocząć można było. Z powodu zimna, niewiele pijemy wody, ja przez 150km wypiłem 1 bidon, z zapasów zjadłem banana i batonika. Ponieważ Daniel na postojach trzęsie się z zimna, następny postój zarządzam w Międzyzdrojach w hali targowej a przy okazji zrobimy fotę Bałtyku.
No i jest...wietrznie :) Koledzy nie dali się zaciągnąć na molo, więc tylko tu weszliśmy.
Nie wiem jak w innych nadmorskich kurortach, ale nawet w taką pogodę Niemców było zatrzęsienie! Pizzerie, lodziarnie, kawiarnie wszystko oblegane. Ludzie opatuleni w kurtki, z kapturami na głowach...a tu my...chłopaczki w samych lajkrach jak w jakimś Calpe. :)
Odcinek Międzyzdroje - Międzywodzie to creme de la creme całej wycieczki. Nadmorskie hopki. Arek od razu zapowiada, że będzie walczył po swojemu, a my z Danielem testujemy gicze.
Arek:
Daniel:
No tak, górskie premie przejechane, segmenty porejestrowane...dojeżdżamy do Międzywodzia, gdzie następuje tankowanie bidonów i mozolny powrót do domu (ostatnie 100km).
Wiatr znowu zaczyna przeszkadzać (boczny), pojawiają się pierwsze bóle różnych części ciała...
Nie lubię trzecich setek (na innych wycieczkach też tak mnie trafia). Jeżeli wyprawy można podzielić na dojazdy/zabawy/powroty to ostatnie części są najnudniejsze i najtrudniejsze. Kiedy człowiek już zmęczony, zmarznięty, znużony całodniowym kręceniem ma jeszcze do zrobienia 100km...nie zostaje nic innego jak się zaciąć i kręcić 30km/h :)
W końcu zaliczyłem BBt wyćwiczone to mam, biorę chłopaków na hol i spokojnym tempem wracamy do Szczecina.
Meta: 21:00 - godzina spóźnienia wg planu. Żegnamy się i rozjeżdżamy do domów.
Podsumowując:
Wycieczka jest tak udana jak dobrze wspominają ją jej uczestnicy.
Z pogodą nie trafiliśmy i doskwierało nam zimno ale ekipa do kręcenie była dobra.
Arek - mistrz przygotowany na wszystko (nawet na potrójny atak głodomorów i brak prądu we wsi :))
Daniel - ciągnie zmiany i hopy... raz mnie odcięło (ale tylko raz ;)).
Moja skromna osoba - gubię się jadąc po śladzie...polecam się na przyszłość. :)
Dzięki!
Na mój apel o wspólną jazdę odpowiedzieli Daniel i Arek, z którymi spotkałem się o 8 rano na starcie w centrum miasta.
Plan zakładał przybycie o 20 w to samo miejsce, więc od razu ruszyliśmy w drogę.
Plan również zakładał jazdę według nawigacji Dakoty (trasę wszyscy znali, ale było parę "smaczków), więc siłą rzeczy prowadziłem nasz peletonik.
W Locknitz startowa fota przy kocie:
Ładne niebo prawda?
W rzeczywistości było ok. 10st. Mimo, zapowiadanych 16 stopni ubrałem się na długo, bo jednak wiatr i morze potrafi wychłodzić. Największym hardkorem okazał się Daniel, który w maju jeździ na krótko, bez względu co widać za oknem. ;)
Zimno było naszym największym problemem, bo jeżeli ja czasem traciłem czucie w palcach i lekko mną telepało to Daniel...zamarzał?
O tak właśnie było przez cały czas; pochmurno i z silnym zachodnim wiatrem. Most w Anklam na który wszyscy czekali. 100km udręki miało się zamienić na 100km lżejszej jazdy z wiatrem w plecy. W Usedom na 130 kilometrze Arek zabiera nas na ciasto i coś ciepłego do picia. Zamawiam herbatę, drożdżówkę i pączka - same "proste" kalorie mające mnie napędzać na następne kilometry. :)
Druga setka to była najprzyjemniejsza część wycieczki. Niemcy mają na swojej części wyspy Uznam mocno rozwiniętą sieć dróg dla rowerów. Jazda tam to czysta przyjemność. Drogi są asfaltowe, szerokie, wiodą z dala od dróg samochodowych. Jedzie się przez pola, lasy, nad wodą, zahacza o małe wioski i tylko czasem przemknie zgraja niemieckich harleyowców (ale to na ulicy). ;)
Ponosi nas ułańska fantazja, jedziemy szybciej, skaczemy na hopkach, gadamy (mimo zimna)...
Daniela ponosi najbardziej, bo na którejś hopie urywa nas, rozpędem wjeżdża na szczyt...po czym ląduje w krzakach - okazuje się że to był ten jeden, jedyny zakręt za szczytem, w który można "wejść" max. 30. Na szczęście nic się nie stało i po oględzinach jedziemy dalej.
A to już pizzeria w Świnoujściu. W tym mieście był półmetek i zaplanowany odpoczynek z obiadem. Arek znowu nas poprowadził (i sfinansował!) do jadłodajni. Niestety musieliśmy siedzieć w namiocie, by mieć rowery pod okiem. Przynajmniej nie wiało, no i trochę odpocząć można było. Z powodu zimna, niewiele pijemy wody, ja przez 150km wypiłem 1 bidon, z zapasów zjadłem banana i batonika. Ponieważ Daniel na postojach trzęsie się z zimna, następny postój zarządzam w Międzyzdrojach w hali targowej a przy okazji zrobimy fotę Bałtyku.
No i jest...wietrznie :) Koledzy nie dali się zaciągnąć na molo, więc tylko tu weszliśmy.
Nie wiem jak w innych nadmorskich kurortach, ale nawet w taką pogodę Niemców było zatrzęsienie! Pizzerie, lodziarnie, kawiarnie wszystko oblegane. Ludzie opatuleni w kurtki, z kapturami na głowach...a tu my...chłopaczki w samych lajkrach jak w jakimś Calpe. :)
Odcinek Międzyzdroje - Międzywodzie to creme de la creme całej wycieczki. Nadmorskie hopki. Arek od razu zapowiada, że będzie walczył po swojemu, a my z Danielem testujemy gicze.
Arek:
Daniel:
No tak, górskie premie przejechane, segmenty porejestrowane...dojeżdżamy do Międzywodzia, gdzie następuje tankowanie bidonów i mozolny powrót do domu (ostatnie 100km).
Wiatr znowu zaczyna przeszkadzać (boczny), pojawiają się pierwsze bóle różnych części ciała...
Nie lubię trzecich setek (na innych wycieczkach też tak mnie trafia). Jeżeli wyprawy można podzielić na dojazdy/zabawy/powroty to ostatnie części są najnudniejsze i najtrudniejsze. Kiedy człowiek już zmęczony, zmarznięty, znużony całodniowym kręceniem ma jeszcze do zrobienia 100km...nie zostaje nic innego jak się zaciąć i kręcić 30km/h :)
W końcu zaliczyłem BBt wyćwiczone to mam, biorę chłopaków na hol i spokojnym tempem wracamy do Szczecina.
Meta: 21:00 - godzina spóźnienia wg planu. Żegnamy się i rozjeżdżamy do domów.
Podsumowując:
Wycieczka jest tak udana jak dobrze wspominają ją jej uczestnicy.
Z pogodą nie trafiliśmy i doskwierało nam zimno ale ekipa do kręcenie była dobra.
Arek - mistrz przygotowany na wszystko (nawet na potrójny atak głodomorów i brak prądu we wsi :))
Daniel - ciągnie zmiany i hopy... raz mnie odcięło (ale tylko raz ;)).
Moja skromna osoba - gubię się jadąc po śladzie...polecam się na przyszłość. :)
Dzięki!