Licheń - omajgod
Tym razem dystans 370km postanowiłem pokonać do Bazyliki w Licheniu. Dlaczego tam? Bo w Koninie jest dobre połączenie PKP do domu. Reszta nieważna.
Po obraniu kierunku przygotowałem mapy do liczników i czekałem na datę wyjazdu.
Tak czekałem, że w piątek omal nie zapomniałem, że w nocy jadę. :) Samo przygotowanie i logistyka była taka sama jak do poprzedniej wycieczki.
Spałem godzinę. Wszystko miałem już naszykowane wcześniej i nawet wyjechałem 20 minut przed czasem czyli o 23:40 w piątek.
Koniec trasy miałem o 15 w Koninie (o 15:37 był pociąg). Teoretycznie dużo czasu (zaplanowane jak zwykle miałem 30 min. na śniadanie i godzinę przerwy na obiad) ale w praktyce różnie może być.
Jeszcze w samym mieście nastąpił pierwszy zgrzyt, bo ślad prowadził przez zamknięty na dniach most cłowy.
Kilka dni temu odpadł od niego element konstrukcji i cały most grozi (dokładnie jedno przęsło) złożeniem się. Na drodze postawiono barierki, zamknięto drogi, usypano z piasku wał...Ale i tak znalazł się baran co wszystko ominął i przejechał...I jeszcze zdjęcie zrobił...
Po tym ryzykownym manewrze nawet kierowcy wyprzedzający na gazetę nie byli już tacy straszni.
Noc minęła prawie spokojnie, bo za Choszcznem zjechałem z idealnie gładkiej i pustej 160tki by władować się na jakieś zapadłe i zapomniane przez drogowców i Boga wiochy. Nawet przejechałem przez las całkowicie piaszczystą drogą, kopiąc się w mokrym po ostatniej ulewie piasku...
Straciłem z godzinę (czyli odpoczynek na obiedzie poszedł właśnie w siną dal), trochę się nawkurzałem. Na szczęście dupsko uratowała mi dakota, bo na niej znalazłem drogę do Bierzwnika i dalej na 160.
O tu właśnie przenoszę rower przez powalone w lesie drzewo. A minutę wcześniej mówiłem sobie, że przejadę ten piach bez stawania...
O tej porze roku noce są bardzo krótkie, dobrze przed czwartą niebo zaczęło odcinać się od horyzontu. O 4 właściwie można było wyłączyć lampki. Do tego było ciepło ok 14-15 stopni. Tylko wiatr przeszkadzał. Wiał z zachodu, ale zmieniał kierunki, częściej był boczny.
Postoje jak zwykle co ok. 60km. Czyli co 2 godziny prostuję plecy, łażę i coś jem. Nawiasem mówiąc zabrałem do bagażnika 3 bułki, 4 żelki Aptonia a w kieszeń koszulki 200g mieszanki studenckiej. Bułkę zjadłem po 150km. Wcześniej tylko żelka i trochę bakalii. Skutek piątkowego obżarstwa w Mcdonie i gigantycznych lodów (8 gałek). No nie byłem głodny i już. :)
Po minięciu Choszczna które leży w pofałdowanej "dzielnicy" kraju wyjechałem na gigantyczny stół. Ciągle proste, wiochy i proste. W końcu podjazd...na most. :) Nawet zacząłem się zastanawiać czy jakiś szosowiec z tych okolic podejmuje się stravowych "climbing challenge" - chyba szybciej by je zrobił wnosząc rower po schodach. :)
W Czarnkowie (195km) przymusowy postój (oprócz sikustopów oczywiście) bo skończyła mi się woda w bidonach. Tego jeszcze nie było 1,5l wody starczyło mi na ponad 7 godzin jazdy. Bez problemu kupuję świeżą i jadę dalej.
Postoje zazwyczaj robiłem w takich miejscach. I tak z Lidla czy Biedry nie skorzystam, więc stawać mogę gdzie mi się podoba. Zresztą ta wycieczka różniła się od poprzedniej tym, że na niej miałem rozpiskę gdzie mam stawać i co jeść a teraz dosyć luźno się tego trzymałem.
Poprawiłem mocowanie liczników i lampki. Dakota 2 razy wypadała z uchwytu. Drogi nie były tak dobre jak do Gdańska, do niemieckich to już w ogóle. Oczywiście był też super asfalt, ale ilość słabego była bardzo zauważalna.
Po 10 niebo zaczynało się przejaśniać. Co się pokrywało z prognozą. Do końca dnia miało być coraz cieplej i słoneczniej. Na trasie mijałem kilka zadbanych kościółków, ten powyżej był najładniejszy, niestety nie wiem gdzie leży (i jak ma w środku, "zwiedzanie" trwało 10 sekund).
Gdzieś znowu pojawiła się wątpliwość o prawidłowo poprowadzonym śladzie, kiedy na skrzyżowaniu z krajówką zobaczyłem zakaz dla rowerów. Jednak dalej była całkiem fajna droga dla rowerów (ulica mocno zatłoczona), uff. Szkoda, że tylko kilka kilometrów. Zanim zdążyłem uruchomić kamerę zaczęła się kończyć i musiałem zrobić selfie. :)
Dalej już ulicą (od kolejnego skrzyżowania, więc na legalu).
Temperatura sięgała 25st. i mimo wiatru było mi gorąco. Nie chciałem robić dodatkowych postojów, ale skończyła mi się woda (tym razem po trzech godzinach) i zajechałem na stację.
Gniezno. 11 godz. (planowałem być o 10:30). Cholera spóźniony jestem, na tyle że zaczynam przeliczać czy nie spóźnię się na pociąg. Podstawowa różnica w wycieczkach po pętli a na przód - tu pół godziny obsuwy skutkuje koczowaniem na dworcu.
Samo Gniezno ładne, ale też z braku czasu nie zajechałem na pobliskie stare miasto. Cyknąłem fotę Chrobremu i kościołowi, zjadłem śniadanie i w dziwnych spojrzeniach turystów pognałem dalej...
Taki asfalt mocno spowalniał, nie dość że trzeba omijać dziury i uciekać przed samochodami to czasem wszystko się ze sobą "zgywa" i zaliczam "trzęsiawkę" całego roweru. To chyba był główny powód opóźnienia. Domyślnie miałem jechać 30-33, ale na odkrytych terenach nie zawsze się dało. Poza tym jakoś bardzo dokuczała mi samotność. Byłem znużony długimi nudnymi odcinkami i trochę przybity nocnymi przygodami. Nie czułem takiego podjarania jak do Gdańska. Licheń to nie moja bajka, no ale jak już wyjechałem to odwrotu nie ma. Mam się trzymać planu i być w Koninie o 15 (max o 15:15).
W Ślesinie trafiam na łuk triumfalny. Ju-huu! - na moją cześć. 350km w nogach. Zaraz Licheń. :)
Ostatni postój nad jeziorem Ślesińskim, na którym wyjadam już wszystko co miałem czyli żela i bułkę. Jest godzina 14, została mi godzina czasu i 26km do dworca, w tym przejazd przez miasto i chociaż rzut oka na Bazylikę. Stresik jest. :)
No i jest. Wiecie jak to się nazywa? Bazylika Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski w Licheniu Starym.
Powiem tak: rozmach robi wrażenie. To jest gigantyczny obiekt sakralny. Sama Bazylika to tylko część całego kompleksu. Obok są ogrody, domy pielgrzymów, sale konferencyjne... Full wypas. Pielgrzymów (głównie tych w podeszłym wieku) są całe autokary. Robię fotę na tyle daleko, żeby kamera mogła to objąć i gnam do Konina.
Co jeszcze mnie uderzyło to wrażenie, że Licheń żyje dzięki tej Bazylice. Nich tak i będzie, przynajmniej drogi równe. :)
I w końcu dojeżdżam. Jest godzina 14:58. Sprawdzam perony i kiedy już wszystko jest jasne że zdążyłem, to się nareszcie odprężam.
Na dworcu jem jakiegoś kurczaka od chińczyka i po 15 minutach mam pociąg. :)
Jak dobrze, że to Intercity. W porównaniu do TLK to jak jazda limuzyną do siedzenia na pace żuka. :) O 19 jestem na głównym w Szczecinie, skąd do domu zabiera mnie żonka.
I tyle. Pomęczyłem się, pospałem, podenerwowałem się, poznałem inne rejony, rozwiązałem napotkane problemy... Uznaję więc, że wycieczka się udała.
Następna taka w przyszłym miesiącu.