Zalew Szczeciński z Cubica Racing Team
Trasa wszystkim była znana i to niejednokrotnie, więc spokojny o ślad, do bagażnika wrzuciłem kilka bułek, żeli, bananów i trochę sprzętu. Start też ze standardowej szczecińskiej, rowerowej miejscówki: kąpieliska Głębokie, czyli po prostu jazda na 265km...
Ekipa Cubicy była naprawdę mocna, w tym jedna dziewczyna, która daje zmiany po 35km/h. Nie ma lipy, nogi ogolone, łańcuchy nasmarowane, tylko ja jakiś amatorsko zarośnięty...
Start o 7 rano, kierunek jak zwykle: nach Deutschland (inaczej nikt chyba nie jeździ), jeszcze fota startowa i w nogi:
Na początku spokojnie po 35-38 w parach, rozmowy, śmiechy, kto co wygrał, kto gdzie się ścigał... Jechało nas 7 osób, więc na końcu peletonu była "ośla ławka" na której można było sobie dłużej odpocząć (jak ktoś chciał, dzięki czemu pary ciągle się zmieniały).
Pierwszy postój to oczywiście ławka w Ueckermunde na 60km trasy. Ekipa zgrana tylko ja coś odstaję... ale ok, nie mam takiego fajnego stroju, więc jem w odosobnieniu bułkę, robię cichaczem fotę i jedziemy dalej. :)
Po chwili, 90km trasy czyli magiczny most przez Pianę w Anklam. Magiczny dlatego, że za chwilę będziemy jechać przez 100km z wiatrem po bajecznych drogach wyspy Uznam. :) Kończy się zaginanie, zaczyna się...zaginanie z wiatrem. :)
Oczywiście jeszcze trzeba uzupełnić paliwo i zrobić foty.
Od jakiegoś czasu przesiadłem się na szytki. Na początku treningowe tanie Tufo, co by nie "popłynąć" w razie większej awarii. Niestety gdzieś najechałem na ostry kamyczek, który wbił się w oponę i ją przebił. Na dętkach byłoby to samo, kamyczek w kształcie ostrza z całą pewnością przebiłby i dętkę. To co się działo później to była walka o zaklejenie dziurki w gumie. Zeszło całe mleko do uszczelniania, jeden nabój CO2. Przeżyliśmy śmierć pompki, w użyciu były "zapasowe" 3, kompresor wulkanizatora, z 5,6 dobijań po milion pięćset ruchu tłokiem...ale się udało. :) Chociaż 20km przed Świnoujściem, gdzieś na wiejskiej niemieckiej drodze myślałem, żeby zostawić ekipę a samemu dokulać się do najbliższej stacji PKP (czyli do Świnoujścia).
Jakoś żeśmy dotarli "na kawkę" czyli na bigmaki, ciasta i inne frytki. Każdy kto przejechał dłuższy dystans podkreślał, że te buły smakują inaczej, kiedy jest się ujechanym. A frytki to można garściami jeść (to akurat ja mówiłem). Żarcie na maksa, Ela i Piotr trzymają fason i wzięli kulturalnie ciasto i kawę, ale kto by się tam nimi przejmował... Jest wycieczka - jest wyżerka. :)
Przy okazji uzupełniliśmy wodę w bidonach a ja powietrze u wulkanizatora.
Ilość przyjętych kalorii była taka, że ze Świnoujścia do Wolina poszedł gaz po 40 i więcej. Jechaliśmy gęsiego poboczem Trójki. Prowadził nas Michał, który pechowo zgubił w lesie (część trasy prowadziła szutrem) licznik i jechał nie wiem...na wyczucie? Jechałem jako drugi i modliłem się, żeby nie miał ochoty zejść ze zmiany. :)
W Wolinie (180km) postój na lody i oczywiście dymanie szytki. Na postojach schodziło powietrze i trzeba było pompować. Ale jak się okazało było to już ostatni raz. Tym samym problem szytkowy po 60 kilosach został załatwiony.
Lody po takim sprincie też dobrze smakowały. Pani z budki cieszyła się, że może na kimś oko zawiesić a przy okazji sprzedać 15 gałek po 2,5 (w Szczecinie wołają 3 zeta). :)
Przed nami ostanie 90 kilometrów, na których będzie już tyko jeden przystanek w Goleniowie. I właściwie nie wiem co napisać. Że znowu ostry sprint, że znowu wgapianie się w koło kolegi (albo koleżanki), że nie ma to tamto, tylko po odpoczynku twoja kolej i przez te parę kilosów dać z siebie wszystko...
Do Goleniowa (225km) przyjechaliśmy z takim czasem, że ustanowiliśmy jakiegoś godzinnego KOMa na tej trasie.
Całe szczęście, że miałem jeszcze trochę żarcia, bo po macdonie nie było śladu. :)
Nie wiem co oni biorą, ale mocne to. Czuję się trochę jak turysta w bolidzie. Chyba zbyt długo jeździłem samotnie i odzwyczaiłem się od takich ekspresów. Na plus to naprawdę super się jedzie w okolicach 4 na liczniku, do tego kiedy ma się zmianę za 20 minut, a każdy jedzie jak po sznurku to wrażenia są super (chociaż puls ciągle był powyżej 150).
Symboliczna meta, czyli wlot do miasta. Chyba przed 19, dwójka odczepiła się wcześniej. Powymienialiśmy się wrażeniami z całego dnia i każdy po swojemu poturlał się do domu.
Kończąc: to nie była super wycieczka to był super dzień. Dawno tak się nie ujechałem, ale wrażenia niezapomniane. :) Z tą ekipą nie ma lekko, ale jak ktoś utrzyma im koło to będzie zadowolony.
Jeszcze moje podsumowanie:
zjadłem: 2 bułki, 2 banany, 3 wafelki, 2 galaretki Aptonia i 3 żele, powiększony zestaw Macdona, 5 gałek lodów. Wypiłem 6 bidonów 0,75l wody, litr coli.
Koszty: mleko do szytek, nabój CO2 dla Piotra (dzięki!). Już sobie zamówiłem taki zestawik.
Nowe doświadczenie: przeżyłem przebicie szytki w "dziczy" i mimo pewnych problemów udało się ją naprawić. Jestem pewien, że uszczelniło by się to szybciej, gdyby wlać całą butelkę płynu. Całe szczęście, że chłopaki mieli z tym doświadczenie i widzieli co robić (również dzięki!).
Do kosztów zaliczę jeszcze bolące kolana. Niestety tydzień przerwy zrobił swoje i teraz nieźle bolą (czuję dokładnie te miejsca, które ucierpiały w wypadku). Do BBt się zagoi, więc strachu dużego nie ma. Gorzej z formą. Ale..coś jeszcze pojeżdżę. :)