rano - dojazd 23min. Bez przygód wieczorem - puszcza Wkrzańska. Jadąc do Wołczkowa kierowca ciężarówki z przeciwka postanowił nie zwalniać, kiedy wyprzedzał rowerzystę. W skutek czego jej lusterko przemknęło mi nad kaskiem, a ja lewą rękę i nogę maksymalnie przytuliłem do ciała bo inaczej otarłbym się o burtę samochodu.... Kurna jego mać, w Niemczech tego nie ma...
rano - ogień jak zwykle. Chwila nieuwagi a na skrzyżowaniu wjechałbym w drzwi samochodu. Na szczęście hamulce mam bardzo dobre i zdążyłem go w ostatniej chwili ominąć. wieczorem - z racji wolnego wieczoru zaplanowałem sobie krótką wycieczkę nad jezioro Świdwie. Dojazd był całkowicie spontaniczny i prawie że "na azymut", kilka razy musiałem odpalać mapę by zorientować się gdzie jestem (komary w tym czasie miały ucztę). Trasa była bardzo piaszczysta co w połączeniu z moimi mocno startymi oponami i wysokim w nich ciśnieniem powodowało stałe zakopywanie się kół. W końcu znalazłem:
Dalej, już do Bolkowa, gdzie był skręt na singletrack oznaczony czarnym szlakiem. Jeździ tam chyba jeden rowerzysta na miesiąc, bo ścieżka prawie znika w wysokiej trawie. Tak sobie jadąc (jak dobrze, że mam fulla) trafiam na kanał:
Chwila nieuwagi a mógłbym rower już tylko nieść (nie miałem łatek). Dojeżdżam w końcu do asfaltu, a dalej do Rzędzin, gdzie chciałem się przejechać nową ścieżką rowerową. Ostatecznie wjeżdżam na nią w Łęgach:
Nawet fajnie się jechało, w okolicy nie ma chyba lepszej. Dalej już prosto do domu, gdzie ostatni fragment z hopkami pokonywałem pod wiatr. W sumie miło się przejechałem. Pomimo piachu i wiatru jestem zadowolony a przy okazji odświeżyłem sobie stare miejsca.
rano - padało, więc szosa została w domu, a na rower wsiadłem dopiero jadąc do pracy. Dojazd standard - ogień w nogach: 10km w 23min - samochodem jestem w 30. wieczorem - standard przez wkrzańską z zapier$#@m pod gubałówkę ( drugi raz z rzędu na mecie 30km/h), do tego jeden z moich ulubionych fragmentów; długi podjazd Wołczkowo-Bezrzecze ze stromym finiszem też na 30... Normalnie nie poznaję kolegi ;)
p.s. prawie codziennie rano na światłach w Mierzynie mijam się z jakimś góralem w rowerowych ciuchach. Jeszcze mi nie odpowiedział na pozdrowienia, ale dzisiaj widziałem - zadrżała mu ręka... kropla drąży skałę...
rano - ogień i skakanie między samochodami. Pozdro Pawle :) wieczorem - zabawa we wkrzańskiej z omijaniem żywych pachołków, na mojej wirtualnej mecie na gubałówce (przejście dla pieszych) wpadam z 30 na liczniku. W ogóle jakoś szaleńczo jechałem (sądząc po reakcjach ludzi), rano muszę się wyżyć.
pora wrócić do rzeczywistości i kontynuować te moje jazdy, bo jednak przynoszą pewno korzyści :) O 5 rano 17st. nooo, w końcu ciepełko. Pojechałem luźno, bez sprężania, wypatrując zwierząt (3 sarny). Bardzo lubię tak rano jeździć, przed pracą, przed wszystkim... Wolniejsza jazda to i więcej widzę, nawet się zatrzymałem pooglądać okolice i posłuchać ptaków:
Nogi wcale nie zmasakrowane, bardziej bolały kiedy jechałem dookoła Zalewu. Czuję, że szybko odzyskuję siłę.
p.s. Budowa ronda na granicy weszła w kolejną fazę i krótki odcinek jedzie się bez asfaltu po ostrych kamieniach (brak pobocza). Dzisiaj się poszczęściło.
Mój pierwszy maraton, do którego miałem wyjeżdżone kilka tys. km w aktualnym sezonie (+ rolki), przepracowaną zimę, mini wyścigi z kolegami... Trochę się obawiałem i jeszcze wieczorem przed startem zanudzałem żonę nad taktyką...
Rankiem szybko się spakowałem i razem z Mateuszem pojechaliśmy do Świnoujścia. Na miejscu załatwiliśmy formalności, spotkaliśmy znajomych ze Szczecina, chwila pogaduchy i pora się rozgrzewać... Temperatura przed startem oscylowała wokół 10 st., Mateusz trząsł się z zimna (ja też), wiał wiatr - początek przyjemny :) Roman, który już miał w głowie rozplanowany cały wyścig, udzielił mi wskazówek jak i kogo mamy gonić. Wtedy właśnie dotarło do mnie, że to jest k%$#wa wyścig a nie zabawa i będzie ostra walka. Plan był taki, aby dogonić startującego we wcześniejszej grupie p. Zbigniewa Kaczałę (nr 72) i razem jechać po medal ;) Musieliśmy więc od razu urwać się grupie i maksymalnie szybko dojść kolarza.
Jak ustaliśmy - tak zrobiliśmy :D Z nami zabrał się jeszcze gość z M4 nr 88 i w tempie sprinterskim we trójkę pognaliśmy. Tym razem postanowiłem nie patrzeć na pulsometr tylko pilnować prędkości, Roman ustalił tempomat na 43-45 i tak po zmianach goniliśmy. Do Miedzyzdrojów "pożarliśmy" kilku samotników i małe peletonki, szybkość z jaką na nich spadaliśmy nie pozwalała nikomu się podczepić ;) (piękne to było) Na tym odcinku na szynie kolejowej straciłem litrowy bidon z izotonikiem, zostając z pół litrem wody... Jak się później okazało, to zdarzenie zadecydowało o moim losie na wyścigu. W drodze do Międzywodzia, na chopkach trochę odpuszczamy, jednak tempo nadal jest mocne. Ostatecznie grupę p. Zbigniewa dochodzimy przed zjazdem na Wolin ;) I tu mój plan minimum został wykonany, mogłem już odpuścić, albo dalej walczyć. Wybrałem to drugie i w 5-6 osób jedziemy po zmianach pod bardzo silny wiatr. P. Zbigniew udziela mi (właściwie każdemu) krótkich kolarskich rad jak mam jechać (cenne doświadczenie), więc czuję się "ustawiony" w szeregu. :) Niestety zaczyna brakować mi wody, i do tego wysychają mi usta co niechybnie wróży mój zgon, zjeżdżam więc na koniec grupy, gdzie jechało kilku takich jak ja (chyba) i postanawiam dotrwać do bufetu. W Wolinie oczywiście stało co miało się stać; grupa odjeżdża przy uzupełnianiu bidonu. Tankowanie trwało z 10 sekund ale mimo długiej pogoni nie byłem nawet w stanie skasować połowy dystansu. Wyprzedzam kilku odpadniętych, aż na długim zjeździe za Wolinem (tam był Vmax) doganiam gościa chyba z M5, który dziarsko pogina i widać że chce jeszcze jechać. Przed nami majaczy jakaś nowa grupka, rzucam więc koledze propozycję wspólnego dojścia do niej. Zgoda i współpraca jest, więc szybko się do nowych kolarzy podczepiamy. Grupa (ok. 12 osób) ma numery od 50 wzwyż, więc myślę sobie, że mam mega czas i sporą nad nimi przewagę. W peletonie rowery szosowe i górale, zwykłe i karbonowe, jest ekipa z Gryfic. Niestety prędkość w okolicach 30-32 jest dla mnie za wolna (!), w dodatku na końcu jest dużo szarpania i nieskładnej jazdy. Przebijam się na początek i zaczynam nadawać ton ;) Daję długie po 35-37km/h zmiany licząc na współpracę. Niestety początkowo nikt za mną nie jedzie, często odjeżdżam i później czekam, zmiany są wolniejsze... "tracę czas" - myślę, na półmetek wpadamy rozpędzeni i pora zaczynać od początku. Tak jechaliśmy do Międzyzdrojów, dopiero gdy zaczęły pojawiać się hopki (na szczęście) reszta zostaje a ja z kolegą z nr 56 i jeszcze z góralem połykamy górki. Góral na którejś zostaje a my we dwójkę dajemy czadu na zjazdach. Gdy za nami już nikogo nie widać, krótka narada co robimy; zdecydowanie jedziemy! Przed zjazdem na Wolin łapie się z nami jeszcze jeden gość. I w trójkę na krótkich zmianach przemy na południe. W połowie odcinka podczepia się jeszcze czwarty kolarz, więc czekając na zmianę można już sporo odpocząć. Mniej więcej w tym miejscu kończy mi się woda, język staje kołkiem a ja zaczynam modlić się o utrzymanie koła... Na szczęście kryzys minął, gdy zobaczyłem most w Wolinie (piękny widok:)), w bufecie robimy sobie wszyscy postój na napełnienie bidonów. Łapię jeszcze bułkę i w drogę. Na podjeździe za Wolinem odpada kolega, i tak już we trójkę dojeżdżamy wszyscy dająć równe zmiany do końca. Jeden z nas pojechał na trzecią pętlę, drugi kolega był z M5 (3 miejsce, 11 w Open) więc bez ostrego finiszu wjeżdżamy na metę...
ufff. Koniec, finito, the end, chcę pić!! Podchodzą do mnie wyluzowani Roman z Magdą popijając colę w puszcze, pytają się jak było... Myślałem, że im te puszki zabiorę i gdzieś szybko - zanim mnie złapią - wypiję :D Niedługo po mnie wpada Mateusz, równie zmęczony. Na gorąco dzielimy się wrażeniami; jak się okazuje spokój Romka spowodowany jest pierwszym miejscem w generalce, więc jak zwykle wszystko pod kontrolą ;) Jeszcze szybko posiłek regeneracyjny (byłem tak zmęczony, że miałem problem z utrzymaniem łyżki), chwila odpoczynku i w drogę powrotną...
Wyniki: M3 1/9 Open: 6/60 ze stratą do Romka 16min:29s (ach ten bidon!)
Organizacyjnie było bez większych zastrzeżeń. Może zabrakło policjanta, który by wstrzymywał na chwilę ruch kiedy grupy wpadały do Wolina, 2 razy jechałem i 2 razy totalna partyzantka z wymuszaniem przejazdu... W bufecie były kartony bułek, ale na mecie tylko batony i banany których już nie mogłem w siebie wpychać. Żurek oczywiście dobry tylko mało... Przydała się bułka z Wolina ;) Zabrakło miejsca aby gdzieś się opłukać, na twarzy każdy miał zaschniętą sól no i coś kupić do jedzenia (nie słodkie)... ale to tylko moje skromne 3 grosze i organizator nie musi brać ich pod uwagę.
na trasie zjadłem: 3 żelki (najlepsze jakie jadłem) Isostara, 2 banany, 2 batoniki wypiłem: 2 bidony (małe) wody, w domu do wieczora wlałem w siebie jeszcze 4 litry różnych płynów.
Następnego dnia pognałem po puchar (już drugi - Romek idziemy równo :D ), tam z resztą bandy porobiliśmy sobie foty, była kupa śmiechu i zabawy. Musiałem się jednak wcześnie zawijać, więc nie wiem na czym się skończyło. ;)
zmierzyłem nachylenie kilku ulic, którymi jeżdżę. Piotra Skargi ma 6-7% a droga z Wołczkowa na Bezrzecze ma stałe 3% by na końcu szybko skoczyć do 8%-9%. Miodową szutrem nie dało się jednoznacznie określić.