W czasie trwania wyścigu Strava zrobiła fajne wyzwanie - przejechać połowę dystansu TdF. Niby prosto, ale zanim zacząłem obliczać ile muszę jeździć wyszło że w ten łikend mam do zrobienia jeszcze 180km. Niby łatwo, ale pogoda się zrąbała, żonka nie specjalnie już zaczęła patrzeć na moje nieobecności (w tygodniu wcześniej wychodziłem i później wracałem)... Cóż, znowu naciągnąłem wszystko do granic możliwości i...udało się. :)
Zwykła cyfrowa plakietka, ale mam satysfakcję, że kręciłem (trochę) z prosami. :)
Jest taka podstawowa kolarsko-szosowa pętla pod Szczecinem. Zna ją każdy, kto właśnie nabył rower szosowy i zastanawia się gdzie by teraz tu pojeździć (mówi się, że "wyszedł z lasu"). Zanim pozna się szosowy raj u sąsiadów, klepie ją co tydzień wielu ludzi. Dzisiaj ja "wróciłem do korzeni" i na szybko przejechałem pętlę Dobieszczyńską. Z małym urozmaiceniem trzech podjazdów pod naszą ukochaną górkę.
W przygranicznych niemieckich wioskach pełno jest opuszczonych domów. Dla Niemców nie ma w nich przyszłości (chyba że wypas krów kogoś kręci) ale dla Polaków już takie domy są ciekawą alternatywą (często w cenie kawalerki w mieście). Praktycznie wszystkie do gruntownego remontu, ale taki oldskulowy domek...fajna rzecz. :) Wielu naszych rodaków zamieszkało w takich domach i jak słyszę to sobie chwalą. Niemcy też.
Chciałem sobie pojechać luźniej tak na 27-28, ale gdy na granicy w Kołbaskowie wybiła godzina 7, to wiedziałem że tylko ogień mnie uratuje. Miło było jechać w porannym słońcu...Kiedy ostatni raz tak było?