No jak termometr za oknem pokazuje 23st C w słońcu to... może być złudne. Na rower całkiem dobrze, ale na bieganie jeszcze lepiej. Ubiór już lekki (jeszcze na długo), ale nareszcie było ciepło i przyjemnie. O to chodzi. Endorfiny mode on. :))
Za długą przerwę w bieganiu zrobiłem. W tym czasie chyba udało mi się znowu doczepić coś do bęca bo...coś mnie ciągnie w dół. Jeszcze tylko te święta i robię rewolucję.
Plan na BBt 2016 powoli się realizuje. W ramach przygotowań raz w miesiącu miałem obiecane pozwolenie żonki na całodniowy wypad rowerowy. W marcu trudno zmusić się gdzieś w te mrozy pojechać, ale już z ekipą to co innego. Prawie przypadkiem dowiedziałem się, że Adam potrzebuje roweru mtb na jakąś wyprawę i mają jeszcze wolne miejsce. Przypadkiem rower mtb stał u mnie a w samochodzie orga przypadkiem było jeszcze miejsce. Super. Dzień wcześniej zrobiłem podstawowy serwis fulla, kanapki na drogę i o 6:00 w sobotę razem z ekipą zameldowaliśmy się na parkingu Netto w Warzymicach.
Dopiero zaczęło świtać, było ok. 3 stopni, lekki wiatr i duża ochota do jazdy. Z grubsza widziałem o co chodzi i dlaczego tam jedziemy, nie znałem natomiast trasy (na dobrą sprawę znał ją tylko organizator) oraz możliwości pozostałych. A te były skrajnie różne. Jechanie w czymś takim było męczące dla tych szybkich i wolnych Siłą rzeczy potworzyły się grupki, które w ustalonych miejscach się zjeżdżały:
Nasza ekipa wzbudzała spore zainteresowanie tubylców (najczęściej zaczepiali nas pod spożywkami):
Ten np. opowiadał nam "rowerowe" dowcipy (evergreen żuli widzących rowerzystów: jak nazywają się koledzy kolarzy??? W podstawówce takie kawały sobie opowiadaliśmy. Na wsi to wciąż aktualny temat). Poniżej czołówka na kolejnym popasie czekając na resztę ekipy. Był to stały temat wycieczki: "tył" dojeżdżał i prosi: jedźmy razem, "przód": ok, jedziemy wolniej. Pierwszy zakręt, zmarszczka, czy nawet zjazd i natychmiast znowu się peleton rwie. No nie dało się jechać tak wolno. Raz, że zimno i każdy był ubrany na swoje tempo. Dwa, że jak się jedzie 230km w 10 godzin (z postojami) to chyba nie 22km/h? Trzy, większość z nas zamierzała być w domu w tym samym dniu (załatwianie pozwoleń u Osobistych Trenerek sporo kosztują).
W jakimś większym mieście napadamy o 9-10 na cukiernię i wybieramy wszystkie drobne z kasy. Zajmujemy cały lokal, a ekspedientka przez 20 minut robi chyba wszystkie odmiany kawy z menu (pamiętam, że bardzo gorąco tam było). :)
Między przerwami jechaliśmy głównie po drogach asfaltowych, ale czasem org kierował nas przez jakieś pola, lasy, brukowane drogi, zapadłe dziury z jedną chatą czy jakieś inne dziwne miejsca. Po kilkudziesięciu takich kilometrch mój wypełniony bułkami bagażnik...załamał się. Pękł zaczep przy samej sztycy przez co dyndał się na lewo i prawo. Dobrze, że mam zipy i gumę na hakach więc go jakoś podwiązałem. Poniżej moja prowizorka w Kostrzynie nad Odrą, czyli 120 kilometrze trasy. Akurat tu mieliśmy dłuższy postój z przepakowaniem jedzenia i rzeczy.
Tu również niektórzy musieli powiedzieć sobie prawdę w oczy: to jest dopiero połowa trasy, jak teraz ledwo dojechali to co będzie za 50km? Dla szosowca to jeden banan i godzina trzydzieści, ale teraz na mtb, z widokiem na trochę terenu i kolejne 120km...Zbyszek i później jeszcze ktoś podejmują decyzję o wycofaniu. Ok, też się z tym zgadzam. Chłopaki namawiają na dalszą jazdę, ale...wiecie, nie dla wszystkich był ten dystans. Jak na zawołanie wyszło słońce, wiatr nam wiał lekko w plecy, poziom się wyrównał i można było jechać:
Bardzo odpowiada mi tempo jazdy Piotra. Jedzie równo, bez szarpnięć, na hasło: "zwolnij" odpuszcza na 30 sekund 2km/h z prędkości i jest to jedyna szansa na ponowne złapanie koła. Żadnego brania jeńców: Ride or Die. Lubię to i...dlatego jeżdżę sam. :)
Na kolejnym popasie w Rzepinie wiele osób chciało sobie dobrze zjeść i zasiąść na wygodniej kanapie. Trasa wydawała się prosta więc z Piotrem i Michałem urządziliśmy sobie wielokilometrową tempówkę pod 35-37km/h. Oczywiście w Rzepinie zgubiliśmy trasę i o mały włos byśmy zgubili jeszcze peleton. Takie akcje to był standard tej wycieczki więc zanim usiedliśmy w fotelach to jeszcze był ostry sprint za "tyłem". :)
Zupki, cola, hot dogi, kawa, kanapki, woda, wc wszystko co chcemy. :) Jednak trzeba jechać dalej:
Poniżej widać, że słońce już jest niżej. W okolicach 170-180km pierwsze stęknięcia, niektórzy zbliżają się do swoich granic możliwości, niektórzy je przekroczyli. Tylko Piotr...cyborg, stale podaje 30.
Rowerowo odwiedzam tylko Niemcy, więc na polskie wsie i miasteczka patrzę niejako z zaciekawieniem i wyszukuję różnice między sąsiadami (a jest ich sporo). Np. wydawało mi się, że już prawie wszyscy rolnicy mają takie wielkie traktory marki Fendt, Ferguson czy inne potwory na dwumetrowych kołach (w Niemczech tylko takie jeżdżą), ale na trasie spotykaliśmy tylko nasze poczciwe "ciapki" (zresztą, koledzy też to zauważyli):
Znowu postój. Chyba 200km. Wyjadamy ostatki, niektórzy chyba się zawiesili:
200km to mój psychologiczny dystans, który uważam, że "coś się pojechało". W tym roku jeszcze tyle nie jechałem, więc z ciekawości "przeglądam" swój stan...ok, lekko tyłek na wybojach przez tą badziewną wkładkę dostał, ale moc i chęć do jazdy nadal jest. Stawy nie bolą, żarcie jeszcze mam,bidon wody jest, bagażnik jakoś się trzyma. Ktoś daje żelki więc na sępa biorę ile się da. Jedziemy znowu w grupkach, ale nie tracimy się z oczu jak wcześniej. Po iluś tam kilometrach przez las o piaszczystej ale NA SZCZĘŚCIE suchej drodze, jakimś krzywym bruku, dziurawym asfalcie (czuć było, że to jakieś głębokie zadupie) docieramy na miejsce ostatniego postoju. Na ziemi tudzież na ławce siedzą zgony, tymczasem Piotr udziela lekcji prawidłowego odżywiania na takich wyrypach:
Lekcja nie poszła w las, bo po minięciu 34 odcinka terenowo-brukowego poszedł ogień po asfalcie:
Aż dojechaliśmy do atrakcji tej wycieczki: starego mostu kolejowego na Odrze (między wsiami Nietków i Nietkowice). To był 215km, 12 godzina wycieczki. Ten most był również powodem szybszego tempa. Jest na nim przejście dla pieszych, ale idzie się po kratownicach i jak to u nas: niektórych już nie było. Przerwy sięgały 1-1,5m. Można było wpaść do rzeki.
Tak się złożyło, że trafiliśmy na sam koniec dnia, więc w czasie przeprawy mieliśmy bardzo ładne widoki:
Przemek poprosił mnie jeszcze o fotę "dla żony" (pobił swoją życiówkę o 100%!).
Dalej teoretycznie było już prosto. Ostatnie 20km miało być przez pole, później 2 wsie, jakiś fajny długi podjazd i wjazd polną drogą do wsi Sudoł (cel wycieczki) czyli godzina i zaraz będzie . Teoretycznie...bo po godzinie od zjechania z pola stoimy sami z Adamem z powrotem na tym polu i szukamy orga. :/
Nikt, nikt z nas nie myślał, że ostatnia godzina wydłuży się do trzech. Każdy w myślach już jadł to co wziął do samochodów, grzał się we wnętrzu, odpoczywał po trudach wycieczki...a tymczasem staliśmy z Adamem w polu i zastanawialiśmy się co takiego mogło się stać z Tomkiem i Piotrem S. Ostatnie godziny nadają się na oddzielną wycieczkę. Dodam tylko, że z uroczystego obiadu w jakiejś knajpie wyszyły nici, każdy chciał dojechać do domu a jedynie co zjedliśmy to hot dogi na Orlenie popite dużą kawą...
Na ostatniej focie zrobionej o 0:30 widać dół dostawczaka, którym przyjechaliśmy do Szczecina. Zabraliśmy rowery, przybiliśmy piątki na pożegnanie i o pierwszej w nocy przytuliłem się do śpiącej żonki. I to był koniec, chociaż nie mogłem długo zasnąć (w niedzielę i tak wstałem o 6 rano)...
Wnioski: - drugi dłuższy dystans zniosłem bez problemów fizyczno-psychicznych. - patent z jazdą przed siebie w porównaniu do pętli jest lepszy - ogarniam bez problemów całodniowe wycieczki, a jak się okazało ludziska różnie byli na tak długą jazdę gotowi (bądź przeładowani) - zipy ratują świat - lepiej się czuję jak ja jestem organizatorem bo czuję odpowiedzialność za udaną wycieczkę a wtedy staranniej się do niej przygotowuję - w dobie GPSów w telefonach czy zegarkach udostępnienie trasy wycieczki to podstawa - pamiętajmy tylko miłe chwile, a zgrzyty obróćmy w żart. Chociaż wspólne pokonywane problemów "zgrywa" lepiej niż miłe i słoneczne "sety" - oprócz zipa, dętki, czy imbusa warto mieć jeszcze awaryjnego żela lub galaretkę (np. Aptonia z Decathlonu) - kabanosy! Zapomniałem je kupić, a chłopaki mieli i mówili, że to u mnie wyczytali jaka to super przekąska. :) - pierwszy raz w życiu pożyczyłem komuś rower. Nie wiem, sprzedawać go czy nie? - moja forma jeszcze nie jest taka zła.
"Moje" poranki. Jak miło odświeżyć sobie pamięć (bo trasa zjechana do ostatniego kamyczka). Fajnie, że już się jedzie za dnia, że nie ma mrozu, jest sucho. Tylko ten wiatr, przez połowę trasy wmordewind. Mam nadzieję, że ta pogoda utrzyma się do soboty...
Pierwsza seta z kilku zaplanowanych na ten rok. Jak na moje "wyrabianie formy" to licho. Ale cóż...i tak dziękuję żonce, że w sobotę i niedzielę mogłem coś pokręcić.
Punkt widokowy w Nowym Warpnie to stały punkt wielu szczecińskich rowerzystów. Obok jest mała cukiernia, która ma bardzo smaczne naleśniki, i nawet sobie ostrzyłem na nie zęby, ale banan wygrał. ;) Na 15km przed domem zacząłem opadać z sił, czułem zbliżającą się bombę...Na szczęście jestem w Polsce a tu nawet najmniejsza wioska ma otwarty warzywniak. Uzupełniłem kalorie wczorajszą drożdżówką i pączkiem, zapiłem colą i luzikem wróciłem do domu. Jak często pierwsze części wycieczek jeżdżę z ochotą a do powrotów się zmuszam. Tak tu było odwrotnie. Do Nowego Warpna było zimno i pochmurno, za to później wyszło słońce i z 3 zrobiło się 5stopni, a to już pozwalało na relaksującą jazdę.
...dowiedli, że to co zjemy (i wypijemy) w łikend NIE wlicza się do ogólnego bilansu energetycznego. Pfff, od dawna o tym wiedziałem. Ale, żeby nie było...gdyby się mylili...to przed imprezą 2 godziny na rolkach ;)