Z różnych powodów opuściłem kilka treningów. Dzisiaj jednak nie ma odpuszczania i wszystko przebiegło zgodnie z planem: 15 rozgrzewki z dojazdem na trasę treningową:
Kiedyś tak to wyglądało... kawa o 5:30, ulizanie sterczących włosów, naciąganie na zaspane ciało lajkry, licznik start i ogień...
Dzisiaj były idealne warunki, abym spróbował wykręcić jakiś niezły czas mojej pętli. I chyba się udało, chociaż w drugiej części wyraźnie zwolniłem, a dwa podjazdy na powrocie poszły słabo. Za to jadąc do Blankensee brakowało przełożeń, jeszcze nigdy tak długo nie jechałem na max. przełożeniu (ha, ha trzepackie 50x12).
Jedna uwaga: ludzie nie ogarniają, że rower jedzie 50km/h - trzeba za nich myśleć i mieć oko na wszystko co sie rusza.
Miało być w planach 3 godziny treningu wytrzymałościowego, ale po ciężkim dniu skróciłem plan do dwóch. Za Locknitz łapię kapcia. No pięknie, po tym całym dniu jeszcze to... Wyciągam zapas...a tu wentyl samochodowy.
ha, ha, ha
Dzięki litości mojego Dyra Sportowego, który po godzinie marszu (!) odebrał mnie z parkingu (tego PRZED Locknitz) byłem w domu o 21:30.
Parafrazując komentarz Romka - wpłynie to na mnie pozytywnie i wzniesie moje treningi na wyżyny pro tour.
Plan zakładał 2 godz. sesji odpoczynkowej...ale za oknem świeciło tak piękne słońce, było bezwietrznie a w rowerze czekały koła do sprawdzenia, że nie mogłem sobie odmówić przyjemności i zdarłem laczki aż do Locknitz ;)
Piasta na początku trochę nierówno się obracała (skutek mojego amatorskiego wciśnięcia łożysk), ale po godzinie wszystko zaczęło cykać jednostajnie i co najważniejsze głośno :)