Warunki zdecydowanie najtrudniejsze w jakich jechałem do pracy. Plus dla drogowców za odśnieżone drogi rowerowe (tzn. poziom śniegu na nich był o 3cm niższy od reszty terenu) o 7 rano... Wiało, do tego gruba warstwa śniegu na ulicach dosyć mocno utrudniała jazdę. Wjeżdżałem do miasta od ul. Kolumba - tam było bardzo niebezpiecznie (stawałem nawet aby przepuścić tramwaj i samochody).
Kto by pomyślał, że 2 dni temu siedziałem na ławce i grzałem się w słońcu...
Rano udało się podczepić pod pksa i praktycznie całą trasę pod wiatr łatwo przejechałem. Po drodze Treneiro mnie namierzył... Wieczorem - ogień, ale chyba coś z nogami nie tak...
Nareszcie... 0st. W końcu mniej można ubrać. Jazda przyjemna, o blasku wschodzącego słońca. Za Blankensee trafiłem na porę śniadaniową saren. Kilkadziesiąt rodzinek osobno skubało sobie trawę...
Pierwszy raz na krajówce zostałem obtrąbiony nie wiem za co. (młoda) Baba tak się piekliła i rzucała za kierownicą, że jedynie co ją uspokoiło to międzynarodowy znak pokoju...
Jak tylko wyszedłem zaczął padać śnieg z deszczem. Do tego silny wiatr z południa zapowiadał ostrą przeprawę na polnym odcinku trasy (Bismark-Blankensee)...
Jak już się z tym uporałem byłem całkowicie mokry, w butach chlupało, ręce były na granicy czucia a ja marzyłem o gorącym prysznicu...
Kilometr przed domem przestało padać... ale trafiłem...