BTW mój plan wytopu obejmował ćwiczenia Tabaty. Zrobiłem ją sobie we wtorek (tydzień temu) - całe ćwiczenie trwało 4 minuty (+rozgrzewka) i jak na pierwszy raz poszło całkiem dobrze (nieźle spocony byłem). Szkoda tylko, że przez kilka następnych dni miałem kołki zamiast nóg - przeszło dopiero w niedzielę. Odpuściłem biegi i dalsze ćwieczenia. Mam nadzieję, że dzisiaj będzie lepiej...
Rano 1:35 - aż dziwne długo (norma 1:25) W pracy rekord - wypiłem 3l wody nie pracując fizycznie. A wieczorkiem - dalsze uzupełnianie ubytków minerałów...
Rano po niemieckich polach... Wieczorem - w końcu gość, który miesiąc temu spowodwał stłuczkę na rowerze, oddał kasę za szkody... Wracałem przez miasto, stąd takie fajne Vmax ;) (ul. 26go Kwietnia - podjazd za autobusem - 55km/h, Tir od casto do mojej wsi - prawie 70! na fulu)
Mam taki fragment trasy (ok. 1,3km) na którym jadę w trupa. Kiedyś za sukces uważałem przejechanie go z 30 na liczniku, teraz codziennie poginam 40...
Po 700m pojawia się ten znany "bul" i ogień w nogach oznaczający zbieranie się kwasu w mięsniach. Ciągnę dalej, nie odpuszczając ani jednego obrotu korbą. Za chwilę uda zaczynają "palić", ale widać już metę, zaciskam zęby, pochylam głowę... Jeszcze 5,4,3...1sekunda... jest! Można odpuścić... Nogi za chwilę eksplodują, ale wystarczy kręcić luźno a czuć jak ogień przyjemnie "gaśnie"...
I to właśnie chciałem Wam przekazać... lubię TEN stan :)
p.s. dziki wypatrzyłem (po drugiej stronie ulicy było z 10 sztuk):
Po wczorajszej wtopie z kołem, spojrzałem krytycznie na rower i wieczorem poświęciłem mu trochę czasu...
Rano, umytym, napompowanym i nasmarowanym bikiem darłem laczki przez niemieckie pola do samej pracy. O tak, wiedziałem, że ten smar do łańcucha, którym smaruję szosę ma jakieś magiczne właściwości i dodaje +1 do prędkości ;)