Zapomniałem kluczy do domu. I czekałem na rodziców aż wrócą z pracy:
A tak już poważnie (ale tak poważnie, poważnie) to pojechałem na 150km z 1,5l wody przy 35 stopniach w cieniu (40 w słońcu). Ujechałem się do 120km i w Krackowie w restauracji niemieckiej żebrałem o wodę z kranu. Tam też kupiłem najdroższą colę w życiu - 250ml z lodem za 1,80 ojro...smakowała wyśmienicie. :) Ostatnie 30km to już luzik i picie bez umiaru (2 bidony zeszły). To było 5 godzin walki pod wiatr, jechałem pętlę a stale miałem wmordewind (taki na 150bpm i ledwo 27km/h)! Za to na zachód od A11 są super fajne tereny z ładnymi przewyższeniami. Południowe tereny Prenzlau - to trzeba zjeździć.
Ustawka z grupką z Głębokiego. Było ok. 35 osób i całkiem fajnie się jechało. Niestety 2 gumy porwały peleton i wracać postanowiłem sam po swojemu. Nie często obserwuję tętno powyżej 165, a tu było kilka razy. Ciekawe, a nie szczególnie się wtedy zaginałem. Poza tym nareszcie mamy 30 stopni w cieniu. Idealna temperatura do życia. :)
staty: waga: 84/13,8% tłuszczu wydana kasa: 510 (P1000J - głównie paliwo), razem 4895.
W czasie trwania wyścigu Strava zrobiła fajne wyzwanie - przejechać połowę dystansu TdF. Niby prosto, ale zanim zacząłem obliczać ile muszę jeździć wyszło że w ten łikend mam do zrobienia jeszcze 180km. Niby łatwo, ale pogoda się zrąbała, żonka nie specjalnie już zaczęła patrzeć na moje nieobecności (w tygodniu wcześniej wychodziłem i później wracałem)... Cóż, znowu naciągnąłem wszystko do granic możliwości i...udało się. :)
Zwykła cyfrowa plakietka, ale mam satysfakcję, że kręciłem (trochę) z prosami. :)
Dzisiaj był ten dzień, w którym dobrze się podjeżdżało. 1,5km w pionie niespecjalnie mnie ujechało, ale wystarczająco aby oglądając TdF nie przebierać nogami. ;)
Trochę przespałem ranek i zamiast dłuższego dystansu wyszła zwykła seta. Żeby nie było tak całkowicie zwyczajnie, wpadłem na pomysł zjedzenia drugiego śniadania w wersji na bogato. :) Co zabrałem o tym później, ale oprócz tego założyłem sobie samotne kręcenie takie jak lubię: leżeć na kierze i kręcić 35. Więc gdy doszedłem jakiegoś szosowca w okolicach Kołbaskowa (czyli na początku wycieczki) obczaiłem jego łydy i na małej hopce depnąłem na 40 (pozdrowiłem oczywiście). :) Nic się więcej nie działo. To było zwykłe nawijanie kilometrów, takie jak lubię - radio w uszach, wiatr ze wszystkich stron, gładkie drogi i tylko 2 bidony wody. :)
Celem było jezioro w Prenzlau przy którym jest fajny rowerek (to chyba ich rower miejski). Po krótkiej ;) chwili jestem na miejscu:
Fota na BSa, Instagrama, Stravę zrobiona - pora na ŻARCIE :D
Wszystko "tymi ręcami" robione: 2 kanapki z wędliną i serem (jedną zjadłem w Pasewalku bo nie wytrzymałem), 5 kabanosów (bez kabanosów nie ma wycieczki), 2 puszki Oschee (moja jedyna zażywana chemia rowerowa) i hit wyprawy: 2 jajka na twardo. :) Oczywiście, że za mało wziąłem. Przydałaby się herbata albo jeszcze lepiej kawa. :) Zapomniałem tylko o soli, ale to następnym razem. Więc koledzy: jeżeli jeszcze ktoś mnie zaprosi na jazdę (sorry Daniel, ale nic dzisiaj nie było pewne) to nie zdziwcie się, kiedy zacznę obierać jajka (weźcie sól - to się podzielę). :D
ps. co do jazdy wycieczkowej: 100km w 3:05. Not bad - jak mówią na wchodzie.
Przypomniałem sobie jazdę wałem wzdłuż Odry. Niedługo będę tędy jechał w nocy, więc warto wiedzieć jak tam teraz to wygląda.
W Schwedt postój i batonik brejk - zjadłem od razu wszystkie 3 - skutek lichego śniadania i zbyt długiej przerwy między posiłkami (2,5h).
Poza tym cieszyłem oko widokami polderów Odry, mknąłem po idealnym asfalcie, wiatr przeszkadzał, raz nie, do tego przez 3 godziny nie widziałem żadnego samochodu...słowem nudy :)
W Kołbaskowie za to zaczynałem być znowu mocno głodny (4h) i wstąpiłem na stację.
I właśnie tam zobaczyłem pod kloszem wielkie, polane lukrem pąki.
Zażyczyłem sobie jednego + colę na szybkie uzupełnienie cukru a pan o posturze tych pączków powiedział z namaszczeniem:
- Proszę sobie wziąć pączucia.
Chyba też miał ochotę. :)