Szkoda, że jeszcze zimno było. Ślizgałem się na korzeniach i mokrej trawie - to jednak za dużo na Race Kingi. Ta cisza...i ptice...miła odmiana od kilometrów asfaltu (nawet ten najbardziej równy potrafi znudzić) i szumu wiatru w uszach.
Rano pogniotłem szczecińską górę koksów, a kiedy ruch się wzmógł przeniosłem się na naszą Gubałówkę. :) Znowu nikogo nie spotkałem. A na Stravie zawsze jest tam tłok.
W poszukiwaniu metrów "pionowych" pokatałem podjazd na Miodowej. O 6 rano mijał mnie tylko jeden samochód, ale o 7 już ruch gwałtownie wzrósł, schowałem się w lesie.
Z wczorajszego dnia - niemieckie polne drogi dla traktorów są tak zrobione, że można po nich jeździć szosówką:
Oprócz porannej pętli, wieczorem zahaczyłem o ulubiony podjazd szczecińskich koksów - Miodową. Miał być lekki podjazd szutrem, ale zobaczyłem dwóch przede mną...no i wiadomo...oczy zaszły krwią, piana wyszła na usta, wyszczerzyłem zęby i poszedł ogień. :) Takie trzepactwo, ale nie każdy jest prosem. ;)
Dzisiaj dostałem Bardzo Ważny Telefon...po 25 dniach od wypadku w którym skasowałem koło i siodełko, zadzwonił Pan z serwisu, że mogę odebrać rower. - Hosanna i na wieki, wieków Amen! - zakrzyknąłem oszołomiony tą wiadomością - zaraz będę!
Nie chce mi się pisać o przejściach ze zdobywaniem części - jak mówi znajomy z pracy: było grubo. ;) Sprawiłem sobie lżejsze obręcze (zmieniłem obie) - nie katuję się po ostrym terenie, powinny długo służyć. Siodło - tym razem dobrane wg pomiarów ID Match Selle Italia (tak, dokładnie ten system, który reklamował się na Eurosporcie w czasie TDF) - komputer zalecił mi dziurę w siodle i trochę szersze, niż do tej pory miałem.