Zalew Szczeciński i znaleziony U-boot
Ultras, Świeży, Treneiro, Odważny, Ambitny i Błotniak. :)
Ekipa gwarantowała szybką jazdę, gotowość do poświęceń i chęć do jazdy.
Dosyć szybko, pustymi ulicami wyjechaliśmy z kraju do Locknitz i tam obraliśmy kierunek północny przez najbliższe 120km.
Na takie długie ekskursje ważnym czynnikiem jest wiatr. W sobotę był akurat północno-zachodni i mocno odczuwalny przez cały dzień. Dodatkowo zaczynaliśmy od ok. 5 stopni, by w ciągu dnia dojść do 14-16. Pogoda była więc wiosenna.
Każdy najbliższe niemieckie okolice znał jak własną kieszeń i nie opłacało się wyciągać kamery. Dopiero Ueckermunde, w którym był pierwszy przystanek na śniadanie - jak zwykle - przyciągało wzrok ładną starówką.
70km trasy, wg planu pora coś zjeść:
Ławka koksów, humory dopisują, przeszkadza wiatr i niska temperatura. Jak już zmarzliśmy to nastała odpowiednia pora aby ruszyć dalej na północ.
Zazwyczaj jazda po Niemczech sprowadza się do poginania po ichnich doskonałych drogach dla rowerów. Bez stresu. W zależności od kierunku wiatru jedziemy wachlarzem, gęsiego, dwójkami, po dłuższych zmianach i takich po minucie gdy jechało się centralnie pod wiatr.
Ponieważ ludzie byli doświadczeni, objechani, więc do następnego przystanku w Anklam (110km) dotarliśmy szybko i bezboleśnie:
Treneiro jak zwykle ćwiczył wszystkim przepony.
No nie można być przy tym człowieku poważnym:
Głupawka wszystkim się udziela. Yyyy, zaraz jedziemy gdzieś i tak dłużej śmiać się nie można. Ruszamy zadki i przekraczamy umowną granicę początku dłuższych wycieczek: drewniany most nad Pianą. Dalej zaczyna się ciekawie:
Kilometry lecą, niemieckie wioski mijamy z prędkością...szosowo-wycieczkową:30-35 (tak jak było w ogłoszeniu).
Czasem zdarzył się jakiś krótki bruk, wjazd na chodnik, czy przejazd po trawie lub szutrze. Swoje niesamowite umiejętności w tej materii ujawnił Mateusz, który przełaje wyssał z mlekiem matki. Lekkość i szybkość pokonywania przeszkód mówiła jedno: przełajowiec z krwi i kości - brawo:
Nie wiem, czy gdzieś dalej też tak jest, ale Niemcy często malują przystanki i stacje transformatorowe w realistyczne scenki:
Nie mogę się powstrzymać przed stwierdzeniem, że u nas by to nie przeszło...
Tymczasem dojeżdżamy do Wolgast, czyli kolejnego przystanku (135km trasy). W mieście jest ciekawy zwodzony most, którym Niemcy wjeżdżają na wyspę Uznam (po naszej stronie na wyspę wjeżdża się w Wolinie i Dziwnówku). Przedtem jednak musimy zaopatrzyć się w wodę i najróżniejsze cukierkobananosnikersy:
Przed popasem fota na moście:
Schodzimy na dół, gdzie osłonięci od wiatru i w lekkim słońcu jemy trzecie śniadanie. Nie wiem co koledzy mieli, ja miałem wszystko dokładnie wyliczone. Na każdy postój przeznaczoną miałem bułkę z serem i wędliną (dla koloru jeszcze ogór), kostkę energetycznego batonu własnej roboty i parę kabanosów do przegryzienia. Mniej więcej w połowie między przystankami jadłem żelka Aptonię i galaretkę z tej samej firmy. Do przełamania smaku zabrałem ulubioną przekąskę - mieszankę studencką (100g ma 500kcal). Trochę nie wyszło z jedzeniem, bo przystanki nie były równo rozłożone i w rezultacie 2 bułki wróciły, ale za to energii mi nie brakowało i mogłem stale napierać. ;)
Kiedy padła komenda: ruszamy...To ruszył się most.
Trochę musieliśmy na nim postać, ale za to ciekawe wrażenia mieliśmy, kiedy przęsło się opuszczało. W pewnym momencie przesłaniało pół świata. :)
Aż wreszcie po przejechaniu 160km docieramy do celu podróży. Starego, rosyjskiego okrętu podwodnego, którego teraz można zwiedzać. Okręt cumuje w Peenemunde, gdzie jest Muzeum Historyczno-Techniczne. Każdemu, kto interesuje się historią II WŚ polecam tu przyjechać (kręcił tu nawet swój odcinek Sensacji XX wieku Bogusław Wołoszański).
Wyspa Uznam ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć dróg dla rowerów. Często spotykamy sakwiarzy i turystów. Od Wolgast jedziemy już z wiatrem. Dodatkowo temperatura podniosła się powyżej 10stopni co sprawia, że niektórzy się rozbierają, a mi gotują się nogi w zimowych nogawkach.
W Polsce dopiero zaczyna się mówić o trasach dla rowerów na wałach przeciwpowodziowych. Tymczasem Niemcy znają ten wynalazek od bardzo dawna (ale jeszcze nie wpadli, żeby kłaść tam asfat ;)).
Jedziemy wzdłuż wybrzeża. Mijamy turystyczne, pięknie odrestaurowane wakacyjne miasteczka. Kilku z nas przeżywa kryzysy. Psychologiczną granicą jest Świnoujście (200km) w którym można się bezpiecznie ewakuować do domu. Ale zanim się padnie warto pokazać rodzinie, że nad może dojechało się rowerem:
Nie warto jechać ulicą, gdy Niemcy zbudowali coś takiego:
Dobre się kończy dokładnie na tej niebieskiej linii. Wjeżdżamy do kraju gdzie autostrada się kończy, a my wjeżdżamy na ścieżką z polbruku, a dalej na krzywy asfalt. ;)
W końcu jest McDonald. Który poleciłem jako "restaurację o wysokim standardzie sanitarnym". Właśnie wybiła 16 i każdy czekał na porządną wyżerkę. Według planu mieliśmy tu sobie spokojnie odpocząć, zjeść, umyć się a ci co umierali postanowić co robią dalej.
Pożegnaliśmy tylko jednego kolegę i dalej z wiatrem pognaliśmy trójką do Wolina:
Nie ma co ukrywać, 11 godzin na rowerze, każdy już odczuwa zmęczenie. Zostało 80km do mety i nic już ciekawego po drodze miało nas nie spotkać. To trochę dołowało, ale trzeba przez to przejechać. Poniżej Aleja Farm Wiatrowych. Jeszcze jeden dowód, że wszystko sprzyja odważnym - wiatr wiał centralnie w plecy. :)
Na 30km przed metą, gdzie musieliśmy założyć lampki, Mateusz łapie gumę. Słońce chowało się za horyzont i czuć było, że jak temperatura szybko spada. Romek wykazał się przytomnością umysłu i fachowo jak na Trenera przystało zmienił kapcia w minutę:
Dąbie, przedmieście Szczecina. Ostatnie krzaki, gdzie można się wysikać:
Wjeżdżamy do miasta po 300km. Droga jest raczej pusta, ale to jest wjazdówka do Szczecina i samochody szybko tu jeżdżą. Nie jest bezpiecznie, ale DDRka ma nawierzchnię dobrą dla traktorów. Przybywamy dosłownie w ostatnich promieniach dnia:
Szczęśliwie udało nam się uniknąć deszczu i jedziemy jedynie po mokrych ulicach.
Aż 14 godzinna wycieczka dobiegła końca.
313,5km w nogach (+dojazd na start i do domu). Godzina 21:00. Stąd o 7 wyruszaliśmy.
Trzaskamy pożegnalną fotę, przybijamy piątki i szczęśliwi rozjeżdżamy się do domów.
Koniec
Pora na podsumowanie:
Dystans obliczony był jako jeden z etapów na BBt (tam jest podział 300, 400, 300). Przetestowałem parę rozwiązań, na które wpadłem jeżdżąc rano do pracy.
Żarcia zrobiłem za dużo, przywiozłem 2 bułki, ale odżywianie się sprawdziło. Przyjechałem zmęczony, ale nie zmasakrowany. Jak na trening do BBt to myślę, że zdałem egzamin. Drobne otarcia i bolące stopy miejscowo stopy to jedyne uszkodzenia. Stawy, mięśnie czy czego bardzo się obawiam mój odcinek lędźwiowy wszystko sprawne. :)
Do poprawy przede wszystkim nawigacja. Zdaję się na elektronikę, nie che mi się jeździć z mapą. Tymczasem Dakota ciągle mnie zaskakuje. Przydatnym odkryciem jest sprzęt Mateusza, który też ma taką samą lampkę jak ja i ma sprytną przejściówkę z gniazdka akku do usb. Dzięki czemu nie muszę na długie trasy zabierać ekstra powerbanka.
Zjadłem: śniadanie: podwójna owsianka, żel i galaretkę Aptonia (z Decathlonu). W czasie dnia: 100g mieszanki studenckiej, 4 żele i 4 galarteki A., 3 bułki z twarożkiem (masła nie jem), serem, wędliną i ogórkiem, paczkę kabanosów, 1 banana, puszkę coli, zestaw Mcdona - powiększonego wrapa. Kilka bidonów wody (stale dolewałem, więc nie wiem ile - ok. 6), pięć kawałków energy-batona własnej roboty.
To był dobrze spędzony dzień treningowy. Mam tylko czas na jeden w miesiącu, więc cieszę się, że wszystko się udało. W maju kolejny wypad. :)