Bałtyk Bieszczady Tour 2016 - edycja X

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · Komentarze(12)
Kategoria maraton szosowy
Jubileuszowa edycja robiona jest raz na 1000 lat, więc okazja do zrobienia takiego dystansu była całkiem dobra.
Pewne zamieszanie na starcie było już od początku. Nie wiem czy za mało ludzi do obsługi, czy za mało sprzętu ale Robert zrobił szybką odprawę, sędzia nawoływał jeszcze wycofanych do zmiany decyzji (zadeklarowanych było 70 osób, przed startem było 35, ostatecznie wystartowało 45 osób) ale wystartowaliśmy z pół godzinnym opóźnieniem. W sumie to bez znaczenia, szczególnie, że dopiero zaczęło robić się ciepło.

Dzień I 23.08 wtorek, godz. 11:30

Jechałem w tych samych ciuchach od Iłży, gotowy na deszcz czyli: strój BBt, zimowe nogawki, letnie rękawki, potówka i kurtka p.deszcz. Już po chwili musiałem się zatrzymać aby się rozebrać. Poza tym na lekkich zjazdach rower zwalniał, coś mnie hamowało ale nie mogłem znaleźć przyczyny. Wytłumaczyłem sobie, że po prostu nie mam siły kręcić i raczej nic z tego nie będzie. Podjazdy pokonywałem po 10-12km/h pilnując przede wszystkim kadencji. Miała być min. 80. Tym razem pogodę mięliśmy mieć dobrą, ale wiatr..a jak w twarz. :)
Do Ustrzyk Dolnych wszyscy mi odjechali, nie wiem po co każdy się tak spieszył? Mocno się zdołowałem, byłem zły na brak mocy, złe ubranie (za grubo), znowu wmordewind, dodatkowo naładowałem nie ten telefon, który powinienem i jeszcze jechałem na środkach p.ból...
Pewną pociechą był Gąbin i niekończące się ilości ciasta:

Szwankował monitoring, albo kogoś nie było, albo był pod innym numerem. Myślę, że nie była to wina urządzeń, ale ok, piszę ludziom gdzie jestem i jadę dalej.
Znowu jedziemy w tym korku z tym, że teraz jest wtorek i normalne godziny dnia, to nie są drogi dla rowerów...Niby są pobocza, ale chyba tylko ja przybijam na nich dętkę:

22km do Rzeszowa. Wyprzedzają mnie chyba wszyscy. Soliści i grupy, strasznie to demotywuje. Została mi ostatnia dętka, bardzo uważnie wszystko robię, staram się dobić jak najmocniej oponę, ale z powodu bólu pleców decyduję się jechać na tym co mam do Majdanu (tam jest serwis).
Na 20km miałem kolejną historię, która tylko utwierdziła mnie w przekonaniu, że sam naprawiam swój rower albo mechanik rowerowy nikt inny ma go nie dotykać. Otóż, kiedy zakładałem lampkę do jazdy nocnej podszedł do mnie młody gość i zapytał w czym może pomóc, to ja wypaliłem, że może mi dopompować koło, bo mam mało powietrza...pompował...15 minut, po czym wykręcając wężyk wykręcił zaworek i w %$j poszła cała praca. Do tego nie można było wyciągnąć zaworka z wężyka...Poszliśmy do jego domu (już po zachodzie!) tam zardzewiałymi kombinerkami zamontowałem zawór a kolega dalej się upierał, że on będzie pompował...OK, znowu minęłą wieczność, ale udało się wszystko skręcić (chociaż ciśnienie było takie same jak przed całą operacją). Przynajmniej dał wody do bidonów. W Majdanie poprosiłem o 8,5 bara do obu kół i poszedłem coś zjeść.

Noc była ciepła i jechałem na krótko. Następnym punktem była Iłża, czyli odpoczynek, problem w tym że za 120km jazdy w nocy...
Oj namęczyłem się, dobrze po 3 ruch zamarł i czasem można było widzieć tylko to:

Nie pamiętałem jak długie są to odcinki. Najważniejsza dla mnie była właściwa kadencja, ale z powodu oszczędzania baterii w liczniku jechałem na wyczucie, czasem sprawdzałem co tam się wyświetla i za każdym razem był dół. Niby płasko to czemu 20km/h, niby z górki a ledwo 25...Do tego kiedy już myślałem, że siedzę wystarczająco długo, żeby to Iłża była za chwilę dojechałem do tablicy, że Iłża będzie, ale za 24km. Potrzebowałem stanąć i coś zjeść. Jakiś Orlen znalazł się dość szybko. Posiliłem się ciastkiem z kawą i już bez przygód dojechałem do motelu.
Tu znowu, zanim pójdę spać, pora zmienić ubranie, wziąć prysznic i w końcu zabrać lżejsze nogawki. Obiad/śniadanie poprosiłem o jutro rano. Padłem do łóżka jak trup.

Dzień II 24.08 środa
Pobódka o 6. Dzisiaj przede mną najtrudniejsza część maratonu: 400km. Martwiłem się, ale z pozytywnych rzeczy miało być płasko i nie być tylu pajaców na drogach.
Rower wyglądał okropnie, łańcuch był cały utytłany w smarze i wszystkim z drogi, część tego znalazła się na ramie, pył z klocków oblepił widełki, opony brudne, koła nierówno hamują, suport parę dni temu strzelał, później po deszczach ucichł, teraz strzelanie czuć już przez buty, biegi zmieniają się po kilku obrotach korby...Zajeżdżanie sprzętu trwa...

Wolnym tempem 22-25km/h zaliczam PK Grójec (którego nie ma, ale jest w książce) i po 120km PK Żyrardów do któego przyjeżdżam padnięty. Tu mam pierwsze myśli o wycofaniu. Czuję się zupełnie sam na trasie, zmęczony ruchem ulicznym i dokuczającym bólem pleców (co 3 godziny biorę APAP). Parę godzin temu zjadłem 2 ciastka z colą i teraz mam zjazd nastroju i sił. Na szczęście były tu jeszcze resztki drożdżówek. Jem 5, parę kaw i herbat, odpoczywam...Zamiast myśleć o kolejnym punkcie myślę ile jeszcze przede mną. Dystans przytłacza. Do DPK mam 250km, jest późne popłudnie, decyduję się skrócić dystans do Dębu Polskiego, gdzie jest możliwość noclegu i ciepły posiłek...

Ostatnie 2 dni miałem jechać w stroju Castelli. Dosyć szybko okazało się, że nie nadaje się na takie jazdy. Jego wkładka jest cienka i już po paru godzinach tyłek zaczął mi odpadać. Po paru godzinach...a ja miałe w tym wysiedzieć kilkadziesiąt...Wszystko już widziałem w czarnych barwach.
PK Żyrardów:

Zostaje ostatnie 130km na dzisiaj. Więcej nie dam rady, źle się odżywiałem i brak mi sił. Do Dębu przyjeżdżam po zachodzie słońca, na granicy wychłodzenia (jechałem z zaciśniętymi z zimna zębami), po zmroku temperatura bardzo szybko spada. Do tego punkt jest w okolicach Wisły, jedzie się wzdłuż rzeki co wysysa z przyrody resztki ciepła. Przyjechałem tam w ostatniej chwili...
Jeszcze 2 prochy i idę spać. Postanawiam wstać o świcie i jutro dojechać na metę.

Dzień III 25.08 czwartek
Tym razem zaczynam od odrabiania strat. Miałem być 120km dalej, ale akumulatory naładowane, szykuje się ciepły dzień. Mimo, że za mną jest są już tylko 3 osoby, ja nadal jadę według planu.
Teraz najważniejsze to dojechać do Bydgoszczy, umyć się i przebrać się z powrotem w strój BBt (który mam w przepaku). Dotarło do mnie również to, że Org już nie daje jedzenia na puntach, to są jakieś resztki, poza tym jest ich za mało aby tylko na nich jeść. Postanawiam robić sobie przerwę co 50-60km na małe jedzenie i rozprostowanie kości (czyli tak jak ćwiczyłem długie jazdy).

W Toruniu przydział zupki. Nie ma co ufać tej małej miseczce, dokupuję podwójną jajecznicę i surówkę. Dopiero teraz jadę dalej.
No i teraz można jechać. Jeszcze wielki zgrzyt i stres na krzyżówce S10 z 5 (pomogła nawigacja Googla w telefonie) i dojeżdżam do Chaty Skrzata. A tu...brak mojego przepaka...No i co teraz? Mówię sędziemu, że bez niego nie jadę dalej, mam w nim potrzebne na teraz i noc rzeczy i czekam na dostawę. Sędzia wykonuje parę telefonów i uspokaja, że za pół godziny przepaki (brakowało 3) będą. Ok, biorę kąpiel i czekam. Nie ma co się denerwować, raczej trzeba uspokoić myśli i się wyciszyć...
Ruszam o 15 na ostatnie 300km - od soboty mam w nogach 1700km i powiem Wam, że gdyby nie te ciągły ból w plecach mógłbym napisać, że czuję się dobrze. Nie mam żadnych otarć, kolana nie bolą, mięśnie nóg dopiero jak je dotykam to czuć, że stale pracują, tyłek dostanie porządną wkładkę...Wierzę, że mi się uda i nic mnie już nie pokona.

Zaczynam nawet żartować na stravie, dystanse poniżej 300km to już naprawdę  niewiele, już czuję zapach domu...
Na krajówce nr 10 pełno pracownic najstarszego zawodu świata i grzybiarzy...trzeba rozglądać się czy można w dany zjazd wjchewać wysikać się...
W Pile na Łukoilu robię sobie przerwę, mam dobry czas, jadę po 30km/h czuję się dobrze. Nawet mój patent na wiecznie wypinającą Dakotę fotografuję dla potomnych:

Jeszcze dlaczego Piła? Nie ma jej na śladzie X edycji. Otóż ma jej nie być, bo trasa została zmodyfikowana, by nie biec 10, która w tygodniu jest po prostu zapchana. Dziwne jest to, że ślad przez Piłę pobrałem ze strony forum BBt, a okazał się po prostu odwróconym śladem do Ustrzyk...Na szczęście org taki przejazd też honorował, o czym powiedział na odprawie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, którym jadę, ale zawsze to jeden kłopot mniej.
Tuż za Piłą zachodzi słońce co postanawiam uwiecznić:

Na tej łące strasznie pocięły mnie komary. Ponoć w samej Pile również innych. Dojeżdżam do krajówki 10, słońce się schowało więc staję z boku i przygotowuję się na ochłodzenie i zmrok.
Zostało do końca 200km...
I wtedy przy wsiadaniu następuje strzał w żebro: chrup-chrup, chrup-chrup, a ja się wyginam z bólu jakby mi ktoś śrubokręt wkładał. O fak, staję, oblewa mnie zimny pot, mam mdłości, a tu znowu chrup-chrup - no tak moje żebro składa się teraz z dwóch kawałków, które sobie radośnie trą...
To koniec. Dalej już nie pojadę. Żaden proszek, czy super hiper spodenki nie zmuszą mnie do wejścia na rower. Powiadamiam Roberta Janika, dzwonię do sędziego i mówię, że wycofuję się. Na stravie ogłaszam też zakończenie maratonu...Dzwoni Arek, czy po mnie nie przyjechać (145km!); tak proszę, nikt z orgów nie jest w stanie mi nic przysłać. Jestem zdany na siebie. Arek bez gadania wsiada w samochód i gna do mnie. Tymczasem u mnie robi się całkowicie ciemno i zimno. Zakładam kurtkę p. wiatr (biała), migające światełko i poboczem krajówki człapię 3,4km do Schella - szedłem 1,5godz. akurat na przybycie kolegi...

Jeszcze pożegnalna fota, była chyba 2 w nocy. Jedziemy do Szczecina do szpitala (na Piotra Skargi), tam budzę lekarz, robią mi prześwietlenie, nic nie widać, ale ugniatając żebra wyczuwa złamanie, jeszcze USG dla pewności, bo przy badaniu brzucha coś za bardzo się wyginam (nie mówię, że jadę od soboty mam 1800km w nogach i jestem bardzo zmęczony). Problem mały jest w tym, że lekarz od USG będzie rano, więc muszę na tej ławce w poczekalni te 5 godzin sobie poczekać...Ech, lepiej tak i mieć badanie, niż pojechać do domu, bo od chwili przyjęcia odpowiada już za mnie lekarz. Ok, dziękuję Arkowi, zasypiam "na dzięcioła" na ławce i czekam na przyjście lekarza. USG nic nie wykazało, szybko dostałem papiery,o 10 przyjechała żonka i wróciliśmy do domu.
Arek przywiózł rower (naprawdę dobry kolega), a my pojechaliśmy po rzeczy i oddać GPSa.
I to koniec mojej przygody z BBtx2. Czuję porażkę, brak satysfakcji i zmarnowany ogrom czasu i pieniędzy. Z drugiej strony sport (nawet ten  mocno amatorski) również jest nieprzewidywalny i wszystko może się zdarzyć.
Chociaż mam małą satysfakcję: wiem, że mogę. A to dużo.





Komentarze (12)

Halo BIKEstats.pl! :D

Pokażcie, że potraficie pomóc! :-)

O, jak dawno mnie tu nie było. Ale jak miło wrócić na strony serwisu, który tak uwielbiam! :-)

Dziś piszę trochę jako żebrak (ale ekskluzywny, bo żebrzę w szczytnym celu), no i występuję w roli spamera (by dotrzeć do maks. liczby osób na BS).

Proszę Cię o wsparcie pewnej rowerowej akcji!
Szczegóły na:
100 km rowerem dla serca Ignasia

W ramach zbiórki pieniążków na operację serduszka jeszcze nienarodzonego Ignasia przejeżdżam w niedzielę 4. września traskę ponad 100 km. Udział w tym wydarzeniu zadeklarowali jeszcze JPbike oraz Mors!

Jak możesz pomóc?
1. Proszę odwiedź stronę z wydarzeniem
2. Wesprzyj zbiórkę jakąkolwiek kwotą - każda złotówka ma znaczenie!
3. Podaj temat dalej
4. Zachęć swoich znajomych do wsparcia Ignasia

Zbiórka będzie prowadzona do 11. września (być może nieco zostanie przedłużona).

Już teraz pięknie Ci dziękuję!

Warto jest pomagać!

Do zobaczenia na trasie! :-)

Pozdrawiam!

Mlynarz 09:20 sobota, 3 września 2016

To żadna porażka. Czytając relację wszystko zaczęło mnie boleć, nie potrafię sobie wyobrazić, jak można przetrwać tyle km na rowerze ;) gratuluję i pozdrawiam ;)

saren86 14:19 wtorek, 30 sierpnia 2016

Gratki Grzesiek za wielki wyczyn!!!!

jurektc 05:53 wtorek, 30 sierpnia 2016

Na spokojnie jeszcze raz gratulacje za walkę, hart ducha i zmagania z bólem. Jak napisał Jarek, brak koszulki 2016 to nieistotny szczegół. Za beznadziejna organizacje powrotu i (w praktyce) zostawienie na lodzie człowieka, który kilka dni walczy na rowerze, orgowie powinni Ci ten strój przywieźć w zębach i z przeprosinami. Kuruj się i nadrabiaj pozarowerowe zaległości :-)

leszczyk 13:21 poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Brawo James. Wiecznie wypinającą Dakotę załatwisz innych uchwytem. Oryginał jest do niczego.

Gość 12:36 poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Ladnie pojechane, pomimo przekroczenia granic zdrowego rozsadku. Ten Rohloff w warunkach polowych sie nie sprawdza. Trzeba go zaaplikowac, czekac kilka godzin, az spenetruje sworznie i potem dobrze wytrzec. A jak sie zaaplikuje i od razu jedzie, to lepi sie do niego brud, potem ten brud zalewa sie kolejna warstwa smaru i jest coraz gorzej. Finish Line zielony jest lekki - smaruje. a jednoczesnie wyplukuje nieczystosci. W deszczu smarowanie nie ma takiego znaczenia, bo woda jest dobrym lubrykantem.
"Na krajówce nr 10 pełno pracownic najstarszego zawodu świata i grzybiarzy" - zagadka, co maja wspolnego owe panie i grzybiarze?

Gość 08:27 poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Śledziłem na Stravie Twoją walkę. To, że nie masz koszulki 2016 to szczegół. Dla mnie i zapewne wielu innych jesteś i tak zwycięzcą. Wielki wyczyn i niezłomny hart ducha. Szczerze podziwiam. Życzę szybkiego dochodzenia to zdrowia, bo pewnie już nie długo wymyśli sobie jakąś nową wyrypę ;)

Jarro 08:10 poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Nieprawdopodobne i niesamowite. Aż ciarki po plecach idą jak się to czyta. Jesteś wielki!

michuss 21:30 niedziela, 28 sierpnia 2016

Goniłam Cię na wyjeździe z Piły, ale tak pędziłeś, że nie było szans. Pomyślałam że śpisz :) bo jechałeś jak w transie. To naprawdę wielki wyczyn tyle kilometrów w tak krótkim cżasie. Gratuluję.

Edyta 17:22 niedziela, 28 sierpnia 2016

Porażka ??? cytując klasyka pierdolicie Hipolicie , dla mnie WYGRAŁEŚ !!!!

barblasz 16:55 niedziela, 28 sierpnia 2016

CO tu napisac....to po prostu w glowie sie nie miesci....GLADIATOR Z CIEBIE!!!wielki szacun pozdrawiam ze zgorzelca:)

Gość 16:37 niedziela, 28 sierpnia 2016
Wpisz dwa pierwsze znaki ze słowa awodu

Dozwolone znaczniki [b][/b] i [url=http://adres][/url]