Berlin zdobyty
Po wymianie kilkudziesięciu postów (prawdziwa burza mózgów) uformował się skład sześciu odważnych:
Romek, Marcin, Mateusz, Daniel, Tomek i ja. Troje z nas rekord trasy miało 500km, Daniel 1000km, pozostali biło swoje życiówki.
Wycieczkę rozpoczęliśmy o 5 rano, gdzie bez zbędnych ceregieli trzasnąłem fotę startową:
Było już jasno, ale temperatura oscylowała wokół 13 st. i każdy miał na sobie coś ciepłego. Przewidywania pogodynek były jednak optymistyczne i jedynie to wiatr mógł być odczuwalny.
Pierwsze godziny jazdy mijały na kręceniu w parach przez znane wszystkim tereny przygraniczne.
Jakość niemieckich dróg jak zwykle zachwyca i właściwie traktujemy tą gładź jak coś normalnego, oczywistego.
Orzełek ;)
Do Schwedt (ok. 70km) dotarliśmy po dwóch godzinach. Stamtąd po lekkim błądzeniu (okazało się, że zaplanowałem jazdę po drodze ekspresowej) nastąpiła adaptacja trasy do nowych warunków.
Nie udało się ominąć ekspresówki, pozostało migiem ją przejechać. Trochę cieżko było, bo wiatr był znaczny i to raczej z boku, a z racji miejsca trzeba było jechać gęsiego.
Trasa nie była długa i po 20 minutach zjeżdżamy do krainy wzniesień i pięknych pagórkowatych widoków. Okolice Angermunde (ok. 100km) są pięknie pofalowane. Asfalt miejscami gorszy, ale reszta świetna.
Łykamy kolejne hopki, cieszymy oczy widokami, grzejemy się w słońcu... pora na pierwszy postój.
Obok jeziora Grimnitzee napotykamy miejsce postojowe z widokiem na okolicę. Idealne na nasze potrzeby (110km, 3,5h jazdy, ok. 9 zegarowa).
Jest bardzo cicho, za plecami mamy widok na jezioro, lekko wieje. Tu spożywamy drugie śniadanie, wymieniając się na gorąco wrażeniami. Szczególnie nowo odkryte hopki tak bardzo nas ucieszyły. Plan jest realizowany zgodnie z założeniami. Wg. mapy zostało ok. 60km do Berlina, więc - chwila - i jesteśmy u celu. :)
Miło się siedzi, ale jedziemy dalej. Mijamy kolejne jezioro Werbellinsee, po którym pływają jachty, a w marinach cumują kolejne. Droga (oczywiście super nawierzchnia) prowadzi wzdłuż brzegu. Możemy podziwiać żaglówki i jednocześnie cieszyć się prędkością jazdy.
- Daj Grześ zrobię Ci zdjęcie - krzyczy Romek
- Ok, będzie pamiątka
I jest:
- Dzięki - Romano - super :D
Marcin zachwyca się wszystkim dookoła:
Dobra, jeszcze jedna próba:
ooo, teraz ładnie :)
Mniej więcej przed piątą godziną jazdy (ok. 10 zegarowej i 150km) mijamy miasteczko Liebenwalde i zaczynamy jechać całkowicie na południe już do samego Berlina (ok. 20km). Ten naddatek drogi opłaca się, bo dzięki niemu omijamy główne nitki wjazdowe i ruch jest niewielki.
Szczecińscy rowerzyści na pewno znają ten widok:
Tego Pana pewnie też:
Niemcy wszędzie budują takie ścieżki. Wszystko równo wyasfaltowane. W ogóle, jak dotąd trafiliśmy tylko na kilka brukowanych odcinków w samych wsiach, trochę gorszego asfaltu, kierowców buraków - 0.
Aby zbytnio się nie obciążać, zabraliśmy zapasy na dojazd do Berlina. Trzeba tu napisać, że w niemieckich wioskach nie ma czegoś takiego jak warzywniak. Uzupełnianie zapasów trzeba planować w większych miasteczkach.
Nasze bufety wyglądały tak:
Minęła 5 godzina jazdy, w nogach 170km. Odpoczywamy, zalewamy puste bidony, pijemy niemiecką colę (smakuje tak samo jak nasza) i przedmieściami jedziemy do stolicy Niemiec.
Jedziemy ulicą mimo, że na chodniku jest ścieżka dla rowerów. Trafiamy też na niemieckich szosowców (nawet się pozdrawiamy).
I jest. Zabudowa i oczywiście wszędzie drogi dla rowerów. Wjeżdżamy w system berlińskich uliczek. Na każdym skrzyżowaniu są oddzielne światła dla rowerzystów. Jazda przez miasto jest trochę męcząca, bo łapiemy wszystkie czerwone. I stale jest start-stop.
Co natychmiast zauważamy to to, że kierowcy nas WIDZĄ, nie ma zajeżdżania drogi, skręcania przed kołem, spychania - jesteśmy pełnoprawnymi uczestnikami drogi.
Jak jedziemy ścieżką po chodniku to NIKT po niej nie łazi, biegnie, czy jedzie rolkami. Wyprzedzamy tylko innych berlińczyków na miejskich bicyklach.
Pierwszym cele jest Alexander Platz z jego wieżą telewizyjną:
Wieżę trzeba sobie wyobrazić, bo mimo tłumaczeń łamaną angielszczyzną niemiaszek nie skumał o co mi biega. :/
O, tu jest z drugiej strony:
Ruch na ulicach bardzo duży, pełno ludzi, turystów. Na samym placu tłumy... wszystko to przeszkadza w dotaciu do celu. Dodatkowo grupa domaga się kebaba ;)
Mi z kolei zależy na Bramie jako głównym celu wycieczki a później możemy robić co chcemy.
Mimo pewnych sprzeciwów dopinam swego i lekko (?) głodni docieramy pod samą Bramę Brandenburską. Tu każdy robi sobie pamiątkową fotę. A ja upraszam angielskiego turystę o wspólne zdjęcie:
6 godzina jazdy, 190km w nogach. Pół godziny po południu, czyli jeszcze jedziemy zgodnie z planem. Tu decydujemy się na obcięcie jednego punktu wycieczki i kierowanie się na zaplanowaną wylotówkę, po drodze zaliczając kebab u jakiegoś turasa.
Ten to wie, jak się ustawić ;)
Na myśl o jedzeniu już nikt nie patrzył na okolice, wszystcy szukali napisu Kebab. Jak na złość w tamtą stronę mijaliśmy dziesiątki barów, a teraz tylko kawiarnie, cukiernie i inne takie... Po godzinie wolnej jazdy w końcu trafiamy...do Chińczyka, który ma wszystkie kuchnie świata i gdzieś tam między sajgonkami a ryżem piecze się nasze mięso.
Chłopaki biorą po dużej porcji, Chińczyk cieszy się z dużego zamówienia - a ja wszystko focę :)
Wyjeżdżamy z miasta po dwóch godzinach pobytu. Jeszcze tylko podmiejski bufet/netto i można jechać do domu.
Jedziemy drogą B158 kierując się na Cedynię tak aby wjechać na wał przeciwpowodziowy, którym można dojechać do Szczecina.
Tą drogą jechał znany podróżnik rowerowy Jarek (Gadzik) i to według jego śladów prowadzę trasę.
Ruch uliczny jest bardzo duży, ale nas to nie dotyczy bo nasza droga jest pusta ;)
Wjeżdżamy na boczne drogi i tam już przy silnym bocznym wietrze po ok 60km od opuszczenia miasta docieramy do podnośni statków w Niederfinow (260km wycieczki, 9 godzin samej jazdy).
Tutaj powinniśmy uzupełnić bidony bo ja miałem już prawie puste. Jak się okazało oprócz bud z żarciem nic innego nie było i bez tankowania pojechaliśmy dalej.
Cała okolica jest mocno pofalowana, przypomina to trochę górskie serpentyn(k)i:
To na nich ustanawiamy Vmaxy tej wycieczki, sprawdzamy się na podjazdach i rwiemy nasz peleton.
Niestety następny przystanek jest dopiero w Schwedt czyli za jakieś 60km. Do tego silny północny wiatr i słaba jakość asfaltu na wale nie ułatwiały jazdy.
Trzeba było spiąć się i to jak najszybciej przejechać.
To wyżej to mój panel sterowniczy. Po lewej widać ściagawkę z dystansem i nazwami miasteczek, które są mijane (jak się okazało, podawanie ile jeszcze zostało było bardzo cenną informacją dla chłopaków). Obok jest GPS ze stale wyświetlanym śladem (przez co nie mam danych jazdy, ale za to na bieżąco sprawdzam drogę). Na mostku wisi aparat, dzięki czemu zrobienie zdjęcia zajmuje mi 5 sekund i nie angażuje wiele uwagi.
Śluzy i barki na Odrze:
Jadąc wałem przeciwpowodziowym mamy stale takie widoki:
Jest i najważniejszy bufet wycieczki: Lidl czy Netto - jeden pies ważne, że pić sprzedają ;)
Tu wydajemy ostatnie euro, ubieramy się cieplej. Niektórzy z nas właśnie ustanowili życiówkę (mamy ok. 310km w nogach, do domu ok. 50km, mija 19 godzina zegarowa), zmęczenie daje się we znaki...
W Gryfinie Romek odbija do siebie, a my do Polski wjeżdżamy przez Kołbaskowo. W Warzymicach ja skręcam do swojej wsi i już spokonie dojeżdżam na 22 do domu.
Według planu miałem być o 21, zapas wynosił właśnie godzinę więc w ramach czasowych ładnie się zmieściłem.
Koniec. Całodniowa, mega wycieczka przeszła właśnie do historii, a ja na stare lata będę mógł mówić młodym, że pojechałem do Berlina na rowerze i wróciłem.
Nasza ekipa była bardzo fajna, każdy dawał tyle watów ile trzeba i nie było zgonów.
Przynajmniej ja nie zauważyłem. :)
Dziękuję wszystkim za udział i mam nadzieję, że dzięki tej (długaśnej) relacji wspomnienia zostaną na dłużej. :)
p.s.1. jeszcze słowo o awariach... liczyłem, że mogą być jedna, dwie gumy...a były trzy i to wszystkie u mnie! Pierwsza dętka moja, druga Romka, trzecia Tomka. Dzięki Panowie, przy okazji oddam nówki. :)
p.s.2. Garmin wytrzymał 12 godzin, resztę na podstawie śladów Romka doliczyłem do całości.