Nie miałem chęci do walki na tym Gryfie. Pamiętałem dokładnie jeszcze ból nóg z ostatniego maratonu w Niechorzu. Żeby nie zrejterować zastosowałem stary numer i wpłaciłem pieniądze na tydzień przed, tak abym się już nie wykręcił...
Byłem przed 10, zastały mnie pustki na parkingu i w biurze. Załatwiłem wszystko bez problemu i niespiesznym tempem zacząłem się przygotowywać. Pojechałem na objazd trasy i trochę się rozruszać. O 11 - zonk - startuje dystans mini, a my czekamy aż skończą. Przybliżony czas startu - 12:30. Kurna - myślę - 1,5h do stracenia - przespałem ją w samochodzie - dosłownie. 15 po 12 wyłażę i idę znowu trochę pokręcić, w lesie spotykam Ojca Dyrektora od którego dowiaduję się, że teraz staruje Gryfik, a później my... Kurna - myślę znowu - ostatecznie start mamy o 13:05.
Na starcie - jestem w sektorze 0, razem z Piotrem. Za mną Adrian Trych (mistrz świata w kolarstwie strażaków). Na szybkiego wymyślam plan pojechania na kole Adriana i sprawdzenie ile mogę na nim jechać oraz zobaczenie mistrza w akcji... Start był na podjeździe rozjechanym singletrackiem, więc już od początku grupa się rozciągnęła. Początek mocny, udaje mi się jechać z planem (utworzył się mały pociąg 4 osób na kole Adriana). Pierwsze koło - tempo bardzo mocne, tłok, ostre hamowania, tasowanie się z innymi. Walczę o miejsce w pociągu. Drugie koło - jedziemy już sami. Widać doświadczenie u kolegi, 0 odpuszczania, wykorzystujemy wszystkie okazje do połykania innych. Zjazdy bardzo szybkie i po bardzo dobrych trasach. Trzecie koło - głupio mi tak siedzieć na kole i na podjeździe z płyt betonowych ryzykuję wtopę i wyprzedzam. Mam cichą nadzieję na mikro odjazd, albo przynajmniej na danie zmiany w naszym pociągu. Coraz mniej ludzi wokół (duża grupa nam odjechała, innych wyprzedziliśmy). Ale cisnę ile mogę... Czwarte koło - jadę sam! Parę razy oglądam się do tyłu i nikogo nie widzę. Dostaję skrzydeł (mój osobisty pesymista mówi, że Adrian się wycofał i to nie możliwe, że go wyprzedziłem). Piąte koło - zaczynam doganiać ludzi na odcięciu, z łatwością wyprzedzam ich na podjazdach. Szóste koło - dalej jadę sam, mijam jeszcze 2 czy 3 osoby, aż w połowie okrążenia zaczynam dochodzić Piotra. No nie, Piotr przecież jest mocny na takich górkach - myślę i nadal nie odpuszczam. Ostatni podjazd to praktycznie sprint aby go dojść, ale zabrakło mi paru sekund...
1:43:00 czas oficjalny co daje 5 miejsce w M3/10, Adrian szósty z czasem 1:44:34 Open 17/39. Do Piotra zabrakło 10 sekund...
Trasa... ZAJEBISTA, pełno podjazdów (i to mocnych) i mega-hiper-szybkie zjazdy (uwielbiam je). Przyspieszenia zapierające dech. Trasa bardzo szybka z paroma technicznymi zjazdami. Świetnie było, naprawdę jestem bardzo zadowolony, że pojechałem. Plan i atak się udał (100% satysfakcji). Moja zryta psychika tylko mi przeszkadzała, ale myślę że więcej maratonów dobrze jej zrobi. :)
Po wykonaniu domowych obowiązków chciałem wykorzystać słoneczny dzień i mimo jutrzejszego Gryfa pokręcić się po okolicy. Celowałem w Altwarp, ale że słabo znam te rejony i jechałem na pamięć to zajechałem... do Uckermunde (prawie). Chciałem sobie usiąść gdzieś nad wodą i trochę odsapnąć po robocie. Fajnie się jechało autostradą dla rowerów:
Na trasie dojechał do mnie kolarz, jak się okazało - pośrednio się znaliśmy z BSa. Chwilę pojechaliśmy razem, po czym Daniel pojechał w swoją stronę. Wiatr był dzisiaj wyjątkowo upierdliwy, mimo pętli nie można było znaleźć odcinka z wiatrem, ciągle wiało w twarz. Nawet zalesione tereny nie osłaniały i stale walczyłem. Jazda miała być lekka, ale czuję że trochę przeholowałem i jutro będzie wielka niewiadoma. Czas razem z postojami (w tym wyszukiwania gpsem - gdzie ja k%$@a jestem i tankowanie w stoleckim warzywniaku).
Ranek w końcu ciepły, odświeżyłem więc starą trasę i pojechałem przez Dobieszczyn. Jechało się całkiem dobrze. Podniosłem o 0,5cm siodło i czuję, że to był dobry ruch. Jeszcze coś z kierą muszę wymyślić, bo po 1,5h bolą plecy.
Mimo pracującego dnia pustki na drogach. Niemcy też szaleją z flagami na samochodach. Moim małym celem jest przejechanie 100km w 3h. Zabieram się do tego jak pies do jeża, ale po dzisiejszej jeździe widzę, że jest to w zasięgu. Jeżeli miałbym o to walczyć to na tej właśnie trasie z zahaczeniem o Krackow. Dzisiejsza trasa:
Korzystając z wolnego dnia wygooglałem sobie nową trasę na moje poranki. Poczekałem do jakieś sensownej temperatury i pojechałem ją sprawdzić. Przy Krackow trochę pobłądziłem, ale ogólnie jest ok. Huczy mi tylna piasta a niedawno ją smarowałem. Może to ostatni maraton wypłukał smar... Nowa pozycja powoduje ból w krzyżu i lekko niewygodne leżenie na kierownicy... Ostatnio coś czuję, że ta rama jest jednak na mnie za duża...
Ranki są ciągle b. zimne - stwierdziłem, że nie będę się katował marznięciem o 5 rano. Dojazd do pracy w 22min. Jazda przez miasto - bez ognia, ale chyżo :) wieczorem - standardowa trasa potraktowana ostro. Kółka nadal proste - ciągle zachwycam się przyspieszeniem.
rano - przyjechałem mocno spóźniony z pętelki, więc cisnąłem ile fabryka dała a nawet więcej. Nowy rekord - 22min. wieczorem - z powodu złapania mega głoda w pracy powrót przez miasto i cmentarz (stąd trochę terenu - spoko, bez jazdy po grobach ;)), na wyjeździe z miasta złapałem tira i na wieś fullem pojechałem z Vmax-52km/h.
Ranki ciągle są w okolicach 10st. Dzisiaj dodatkowo mokry asfalt znowu usyfił mi rower... Sprawdzałem nogę - jeszcze musi odpocząć, ale na spokojne kręcenie idzie dobrze. Podjazd do tablicy Dobra ze śmieciarą na kole co dało mi +3 do prędkości i mega ogień w nogach. Nowa pozycja na rowerze chyba nie utrzyma się długo, kiera jednak za nisko i czuję dyskomfort.
Rozjazd. Tempo spokojne, z braku czasu pętla podstawowa. Niedzielne przedpołudnie minęło mi na czyszczeniu roweru. Usunąłem jeszcze jedną podkładkę spod kierownicy. Czuć już zmianę pozycji, i chyba czeka mnie wymiana mostka na krótszy.