Widoczność max.100m, a często i dużo poniżej, na hopkach jechałem 30, bo nic nie widziałem (mokre okulary i biała ściana). Obróciłem blok o 1mm i ból kolana prawie ustąpił - wyszedł dopiero po 40min. Widać idę w dobrą stonę. Na maratonie problemu nie było, więc jest to tylko zła pozycja.
Zapewne wiele jest osób, które ten maraton wpisują w swój kalendarz wyścigów... Należę do nich i ja, bo mimo, że mtb to nie jest, ale tylko na takim rowerze da się go szybko przejechać, to trasa jest fajna i b. szybka. Nawierzchnie od asfaltowych (b. dobrych i dziurawych), przez płyty, szuter, żwir, piach no i różne rodzaje bruku... Do tego sporo kałuż, których nie da się ominąć...
Tegoroczny maraton przebiegł w 99% po mojej myśli (o tym 1% później). To już mój trzeci start, znałem trasę, warunki oraz specyfikę jazdy w (bardzo) dużej grupie rowerzystów. Do maratonu przystąpiłem wypoczęty, ze "świeżą" nogą i nastawiony na walkę - chciałem być w pierwszej dziesiątce M3. Trzydziestolatków startowało... 280, najliczniejsza grupa. Ważnym więc było zajęcie właściwej pozycji startowej... Udało się ustawić w drugim rzędzie, co automatycznie ułatwiało wyścig. Pozostało utrzymać pozycję i zaatakować na końcu... Po starcie mimo odcięcia 260 osób okazało się, że wcale nie było łatwiej. Jechaliśmy odcinkiem asfaltowym po 37-40 zbici ciasno w kupie, co chwilę ktoś krzyczał "uwaga", słuchać było otarcia opon, ktoś mnie popychał, zajeżdżał drogę, dotykałem ramieniem kolegę... Było niebezpiecznie i nerwowo. Skutkiem czego na polnym odcinku (bruk) doszło do dużej kraksy przede mną i brakowało dosłownie milimetrów abym był kolejnym kolesiem na kupie innych (chyba z 7 się położyło). Wypadków były jeszcze 3 i za każdym razem dzieliły mnie centymetry od wjechania komuś na rower, albo zakończeniem jazdy spektakularnym OTB. Na odcinku z płyt byłem chłostany przez pobliskie krzaczory, jakaś osa czy coś wbiła mi się w ramię i jechałem z rwaniem w mięśniu (wieczorem wyszedł bąbel). Najfajniejsze były kałuże, jadąc w grupie nie sposób ich ominąć, więc rower i ja byłem całkowicie pokryty zaschniętym błotem. Napęd rzęził, ale do końca dał radę. Udało się nie wywrócić i ciągle jechać na czele grupy. Na początku było nas ok 30 osób, by na finiszu grupka stopniała do 10... Stale pilnowałem Adriana Trycha, który był faworytem (zwyciężył ubiegłoroczny maraton), jak zauważyłem robili chyba tak wszyscy ;)
Najbardziej zadowolony jestem z finiszu, który zasługuje na upamiętnienie (dla mnie). Końcówka trasy przebiega przez leśny odcinek by na ostatnich 500 metrach biec już wybrukowaną promenadą do mety. Wyjeżdżając z lasu było nas 10-11 osób, ja na końcu (puls wysoki). Z powodu oblepionego napędu biegi nie pewne, grupa zaczyna finiszować, ja nie chcę stracić koła, cisnę co sił... Jedziemy już sporo brukiem, a ja dalej gonię ostatniego w grupce. Wspinam się na wyżyny swoich umiejętności i... kosmicznie przyspieszam... Wyprzedzam prawie wszystkich i na kole pierwszego wpadam na metę... :) (wg. licznika miałem 52km/h w co nie wierzę). Na najbliższym trawniku padam na ziemię i ciężko dysząc dochodzę do siebie... Po złapaniu oddechu zdaję sobie sprawę z ogromnego wysiłku. Ostania minuta była najtrudniejsza, najcięższa z całego wyścigu. I z niej jestem najbardziej dumny, to zapamiętam z tego maratonu.
Teraz ten 1% - otóż dosyć szybko zawinąłem się do domu, nie czekając na losowanie, nawet nie jedząc posiłku regeneracyjnego... Już w domu dowiedziałem się od Roberta, że mega burza spowodowała obsunięcia czasowe i kłopoty z wynikami. O 17 udało mi się je znaleźć w necie i... oczom nie wierzę ale mnie nie było! Nie jechałem, to wszystko co napisałem to mój wymysł.
Wsiadam w samochód i po 45min. jestem ponownie, gnam do orgów, tam dostaję maila do gościa z poleceniem opisu zdarzenia... Więc koledzy (i koleżanki) w zależności od rozwoju sytuacji: albo mam bujną wyobraźnię, albo chip nawalił (albo jeszcze coś innego).
Dołączam jeszcze sprokurowany ślad (licznik zatrzymany sporo za metą):
I obrobiona w fotoszopie fota, jaką zrobiłem czekając na start:
p.s. czas z garmina szacuję na 1:42:31 - 1:42:50, co plasuje mnie w pierwszej 10... open Przyjechałem przed Adrianem Trychem, na kole gościa w lajkrach Turowskiego.
p.s.2. Prowadzącym był Adam Probosz - znany z komentowania kolarstwa w Eurosporcie. Sympatyczny gość. Wielki plus dla organizatorów!
Pogoda się w końcu normuje, 17st z rana i błękitne niebo... Trasa podstawowa, bo jednak trochę czasu zajmuje mi wstanie i wbicie się w lajkry. Jechało się pięknie, w Dobrej minąłem jakiegoś mtb-owca, który chyba też porannie pogina... Problem z kolanem teraz jest; boli mnie wewnętrzna strona na wysokości zgięcia. Bólu nie da się zignorować, po 30 min. wychodzi, mija jak chodzę... Tak jakby blok się przestawił (skręcił), jeżeli mam rację to na mtb nie powinno nic wyjść, tam mam takie luzy, że stopa układa się jak chce.
No nareszcie pogoda mi się trafiła i wolny czas też. Już mnie strzykało jak patrzyłem na te fajne kręcenia znajomych kiedy mają po 20st., a ja co najwyżej 12 o 5 rano. Zaraz po obiedzie wskoczyłem w krótkie spodnie i pojechałem na szybką trasę wyjechać się ostatecznie przed miedwiem. Nogi jeszcze trochę zamulone, ale mam dużą chęć kręcenia. 2 godziny mocniejszego depnięcia jestem w stanie spokojnie zrobić. Tyłek wystraszył się lekarza, bo wszystko zaczęło się pięknie goić, dodatkowo w moich krótkich spodenkach jest super wkładka i na niej mi się bardzo wygodnie jedzie...(jazda 500km na "podpasce" w 3/4 to była prawdziwa masakra). Nie zdążę wskoczyć w swój poranny rytm jazd, ale w sobotę na pewno nie padnę i jeszcze ucieknę takiemu jednemu z m2... ;)