Na południowe rejony Prenzlau ostrzyłem sobie od dawna zęby. Mówiąc w skrócie to urabiałem żonkę na pozwolenie na dłuższą wycieczkę. Jak już wszystkie formalności załatwiłem, to pogoda zaczęła być niepewna... Taki lajf, rano wszystko było piękne. Do Prenzlau jechało mi się znakomicie; praktycznie brak wiatru, szerokie drogi, dobra temperatura... Pierwszy zgrzyt był przy wjeździe do miasta, na bruku wypadła mi Dakota. Po długich szukaniach znalazłem pokrywkę od baterii, a po jeszcze dłuższych (już byłem bliski rezygnacji...ale 5 stów piechotą nie chodzi) resztę gpsa. Niestety pękł zatrzask od klapki i licznik nie trzymał się w uchwycie. Pozostało obwiązać go zipami i jakoś jechać. Chwilę później zaczęło mocno padać. Lekki deszczyk nie jest w stanie mnie wystraszyć, ale ilość chmur nie zapowiadała przerwy w opadach... Shit, a raczej Scheisse, po przestudiowaniu mapy, okazało się, że nie jadę po śladzie wymyślonym w domu. Do tego temperatura spadła, co zniechęciło mnie do odkrywania nowych (nieznanych) rejonów w takich warunkach. Wróciłem najkrótszą trasą do domu. I tyle. Plus wycieczki? Mnóstwo żarcia mi zostało, więc jadłem podwójnie :)
bo skończyłem stravowe wyzwanie na długo przed jego końcem:
Przy okazji: widziałem ślad z PBP na Stravie...M-A-S-A-K-R-A. Ludzie, którzy to przejechali są niesamowici. Tymczasem u mnie...pora na kfc i browary. :)