Wczorajsze poginanie czuję jeszcze w nogach, stąd czas - średni. Za to jazda w porannym słońcu miło nastraja na resztę dnia.
ps. na pieszym przejściu granicznym minąłem się z polskim ch*#@kiem, który na moją podniesioną rękę pokazał faka... Od teraz w tamym miejscu będę jeździł z komórką przygotowaną do zdjęcia. Będę tu wklejał takich palanciarzy w samochodach.
Po relaksującym łikendzie czuję się wypoczęty. Dzisiaj więc pognałem mocniej. Ogólnie miła jazda bez szczegółów wartych zapamiętania. Locknitz coś puste. W sobotę znowu szykuje się zapiek...
rano - ogień bo trochę późno wróciłem z szoski wieczorem - zabawa we Wkrzańskiej, dalej odkrywam zalety posiadania lżejszych kółek. Wyraźnie szybciej podjeżdżam Miodową (szutrem)i długi podjazd Wołczkowo - Bezrzecze (asfaltowe części). Na zjazdach na razie nie widzę różnicy.
Serwis: nowa korba z łańcuchem - nareszcie docelowy napęd. Jeszcze linki, zawieszenie i będzie gotowy. Skrzypienie siodełka dobiegało na styku karbonowych prętów z jarzmem sztycy. Za słabo dokręciłem - poprawka i od razu jest lepiej. Pozycja już też prawie dopasowana.
Największe święto rowerzystów w Szczecinie przyciągnęło ponad 2 tysiące rowerzystów. Zaczynałem w Lubieszynie z grupką 8-9 osób po polskiej stronie, by chwilę po 10:00 dojechała do nas kolumna (dosłownie) niemieckich rowerzystów. Ok. 30 osób na trekingach, w średnim wieku ok. 50lat. Po drodze przez wioski dołączały kolejne rodziny aż na Głębokie wjechaliśmy ok. 100 osobową grupą. Tam chwila na odsapnięcie bo wjeżdża druga setka z Polic i Monterem na czele. Dalej jazda przez Wkrzańską na Jasne Błonia w totalnym kurzu i jednak niezłym ścisku. Jechałem za Monterem, więc okularów nie musiałem czyścić, ale im dalej tym było bardziej szaro. Przy teatrze letnim przeciskamy się za ogrodzeniem (ponad 200 rowerzystów!) bo jakiś kiermasz trwa czy coś i brama jest zamknięta. Na miejsce zbiórki dojeżdżamy już bez problemów, przejścia były obstawiane szybko i w mieście kierowcy wykazywali większą kulturę niż na drogach dojazdowych do miasta (było kilka niebezpiecznych sytuacji, jak wjeżdżanie samochodem w kolumnę rowerów, wyprzedzanie na czołówkę, trąbienie, jechanie jakby nikogo nie było, itp. niemcy parę razy pewnie nieźle się wystraszyli). Na Placu pełno luda i rowerów, piknik pełną gębą. Po 10 ruszamy na objazd miasta, hałasując na trąbkach, dzwonkach i gwizdkach. Na trasie zamkowej z samolotu robione były zdjęcia, kiedy wszyscy trzymamy rowery w górze. Na placu rodła musiałem kończyć, i wróciłem do domu. Ludzi wyraźnie więcej niż rok temu, ogólna atmosfera pikniku i święta. Fajnie się jechało trzecim pasem na Mieszka I-go ;).
Piękna pogoda i mały upgrade roweru sprawiły, że zorganizowałem wycieczkę do Locknitz. Akces na jazdę zgłosiła też żonka, więc byłem już szczęśliwy na starcie :) Przygotowałem wałówę i spokojnym tempem wyruszyliśmy do granicy w Lubieszynie. Z powodu sporego natężenia ruchu na krajówce jazda była trochę nerwowa, ale jak zwykle po przekroczeniu granicy nastał błogi spokój. Zaczęliśmy delektować się przyrodą (a ja jeszcze nowymi kołami;)). Przed Bismark zjechaliśmy do Hohenfelde tym samym zostawiając szum samochodów za sobą. Przed nami były pola i lasy oraz mnóstwo ptaków.
Przez senne (i ładne) Plowen przejechaliśmy bez postoju. Próbowałem uczestników wycieczki zainteresować tamtejszym kościołem ale zostałem zignorowany. Poprowadziłem więc dalej:
Stamtąd już rzut beretem do Locknitz. Niespiesznym tempem poturaliliśmy się do Locknitzkiego kota robiąc mu pamiątkowe zdjęcie (dokładnie 1459). Lidia dołączyła tym samym do zacnego grona szosowców robiących tam często popas ;) (cukierek był), odwiedziliśmy też rosyjski cmentarz, wieżę obronną i bocznymi drogami dojechaliśmy do celu podróży - Locknitzer See.
Okolica zachęcała do dłuższego postoju. Niedaleko nas posilała się grupka polskich rowerzystów (kulturalnie), ktoś się kąpał w jeziorze... pełen relaks.
No i jeszcze ostatni atrakcja - 1000 letni dąb (w czasie bitwy pod Grunwaldem miał juz kilkaset lat! - ciekawe ilu ludzi pod nim składało przysięgi, umierało czy walczyło...):
Wyjeżdżając z miasta skierowaliśmy się na drogę rowerową do Ramin. Szybko jednak z niej zjechaliśmy bo chciałem sprawdzić pewien skrót wypatrzony na mapie. Droga prowadziła przez pola i była dobrej jakości.
Dojechaliśmy do Schmagerow, dalej do Gelin gdzie jeszcze sprawdziliśmy nowy skrót do Grambow (nie bezprośrednio). Trasa jest oznaczona jako szlak rowerowy i ciągnie się przez pola. Nawierzchnia wykonana jest z idealnie spasowanych płyt. Jazda była miła i przyjemna, chociaż co niektórzy zaczęli opadać z sił.
Scieżka łączy się z drogą B113, gdzie jest miejsce postojowe i plac na odpoczynek. Tam urządziliśmy sobie popas, po którym plecak stał się pusty. Nastał czas na relaks (kolejny):
Słońce ładnie przypiekało, aż zaczynało być mocno gorąco. W tym czasie Lidia złapała drugi oddech i można było się zwijać. Przy granicy w Linken opuszczamy niemiecki system ścieżek rowerowych:
Jeszcze dwie hopki, po których żonie wyłącza się tryb "bike on" i "na oparach" dojeżdżamy do domu. Dystans 42km przejechany, czas na regenerację, masaże, dobre słowo, ciepły posiłek i za 2 tygodnie można znowu coś wspólnie planować ;)
Ze spraw technicznych: Koła prezentują się znakomicie, ważą w porównaniu ze starymi mniej (waga "ręczna"), toczą się b. lekko, myślę że inwestycja bardzo dobra. Siodełko (prezent mikołajowy) ze sztycą też ok, chociaż czasami zaskrzypi - ponoć na początku to się może zdażać (inf. Fizika). Wymaga jeszcze poszukania optymalnego ustawienia. Aktualnie rower prezentuje się tak:
Zbyt mało snu (brak wyspania w łikend) powoduje, że rano jestem nieprzytomny i rower to ostatnia rzecz o której myślę. Poza tym muszę wypocząć do kolejnego maratonu...
rano- mini rekord - 22min do pracy (pasowały światła), na Wałach dogoniłem samochód, który mnie wyprzedził w Mierzynie obok kościoła. wieczorem- miałem luźno pokręcić, pomyślałem o masie, ale dzisiaj przesunęli na niedzielę. Powrót przez miasto.
rower - woła o gruntowny serwis, chyba nadszedł czas...
waga (moja obsesja) - 83,9kg (60% woda, 44,5% mięśnie, ? % tłuszcz) i ciągle spada mimo rozpasania żywieniowego ;) Zaczynam wymieniać ciuchy bo niektóre na mnie wiszą :) Jazda bez obijania udami bęca - bezcenne :D
rano - dojazd 23min. Bez przygód wieczorem - puszcza Wkrzańska. Jadąc do Wołczkowa kierowca ciężarówki z przeciwka postanowił nie zwalniać, kiedy wyprzedzał rowerzystę. W skutek czego jej lusterko przemknęło mi nad kaskiem, a ja lewą rękę i nogę maksymalnie przytuliłem do ciała bo inaczej otarłbym się o burtę samochodu.... Kurna jego mać, w Niemczech tego nie ma...
rano - padało, więc szosa została w domu, a na rower wsiadłem dopiero jadąc do pracy. Dojazd standard - ogień w nogach: 10km w 23min - samochodem jestem w 30. wieczorem - standard przez wkrzańską z zapier$#@m pod gubałówkę ( drugi raz z rzędu na mecie 30km/h), do tego jeden z moich ulubionych fragmentów; długi podjazd Wołczkowo-Bezrzecze ze stromym finiszem też na 30... Normalnie nie poznaję kolegi ;)
p.s. prawie codziennie rano na światłach w Mierzynie mijam się z jakimś góralem w rowerowych ciuchach. Jeszcze mi nie odpowiedział na pozdrowienia, ale dzisiaj widziałem - zadrżała mu ręka... kropla drąży skałę...
rano - ogień i skakanie między samochodami. Pozdro Pawle :) wieczorem - zabawa we wkrzańskiej z omijaniem żywych pachołków, na mojej wirtualnej mecie na gubałówce (przejście dla pieszych) wpadam z 30 na liczniku. W ogóle jakoś szaleńczo jechałem (sądząc po reakcjach ludzi), rano muszę się wyżyć.