Po wykonaniu domowych obowiązków chciałem wykorzystać słoneczny dzień i mimo jutrzejszego Gryfa pokręcić się po okolicy. Celowałem w Altwarp, ale że słabo znam te rejony i jechałem na pamięć to zajechałem... do Uckermunde (prawie). Chciałem sobie usiąść gdzieś nad wodą i trochę odsapnąć po robocie. Fajnie się jechało autostradą dla rowerów:
Na trasie dojechał do mnie kolarz, jak się okazało - pośrednio się znaliśmy z BSa. Chwilę pojechaliśmy razem, po czym Daniel pojechał w swoją stronę. Wiatr był dzisiaj wyjątkowo upierdliwy, mimo pętli nie można było znaleźć odcinka z wiatrem, ciągle wiało w twarz. Nawet zalesione tereny nie osłaniały i stale walczyłem. Jazda miała być lekka, ale czuję że trochę przeholowałem i jutro będzie wielka niewiadoma. Czas razem z postojami (w tym wyszukiwania gpsem - gdzie ja k%$@a jestem i tankowanie w stoleckim warzywniaku).
Mój pierwszy maraton, do którego miałem wyjeżdżone kilka tys. km w aktualnym sezonie (+ rolki), przepracowaną zimę, mini wyścigi z kolegami... Trochę się obawiałem i jeszcze wieczorem przed startem zanudzałem żonę nad taktyką...
Rankiem szybko się spakowałem i razem z Mateuszem pojechaliśmy do Świnoujścia. Na miejscu załatwiliśmy formalności, spotkaliśmy znajomych ze Szczecina, chwila pogaduchy i pora się rozgrzewać... Temperatura przed startem oscylowała wokół 10 st., Mateusz trząsł się z zimna (ja też), wiał wiatr - początek przyjemny :) Roman, który już miał w głowie rozplanowany cały wyścig, udzielił mi wskazówek jak i kogo mamy gonić. Wtedy właśnie dotarło do mnie, że to jest k%$#wa wyścig a nie zabawa i będzie ostra walka. Plan był taki, aby dogonić startującego we wcześniejszej grupie p. Zbigniewa Kaczałę (nr 72) i razem jechać po medal ;) Musieliśmy więc od razu urwać się grupie i maksymalnie szybko dojść kolarza.
Jak ustaliśmy - tak zrobiliśmy :D Z nami zabrał się jeszcze gość z M4 nr 88 i w tempie sprinterskim we trójkę pognaliśmy. Tym razem postanowiłem nie patrzeć na pulsometr tylko pilnować prędkości, Roman ustalił tempomat na 43-45 i tak po zmianach goniliśmy. Do Miedzyzdrojów "pożarliśmy" kilku samotników i małe peletonki, szybkość z jaką na nich spadaliśmy nie pozwalała nikomu się podczepić ;) (piękne to było) Na tym odcinku na szynie kolejowej straciłem litrowy bidon z izotonikiem, zostając z pół litrem wody... Jak się później okazało, to zdarzenie zadecydowało o moim losie na wyścigu. W drodze do Międzywodzia, na chopkach trochę odpuszczamy, jednak tempo nadal jest mocne. Ostatecznie grupę p. Zbigniewa dochodzimy przed zjazdem na Wolin ;) I tu mój plan minimum został wykonany, mogłem już odpuścić, albo dalej walczyć. Wybrałem to drugie i w 5-6 osób jedziemy po zmianach pod bardzo silny wiatr. P. Zbigniew udziela mi (właściwie każdemu) krótkich kolarskich rad jak mam jechać (cenne doświadczenie), więc czuję się "ustawiony" w szeregu. :) Niestety zaczyna brakować mi wody, i do tego wysychają mi usta co niechybnie wróży mój zgon, zjeżdżam więc na koniec grupy, gdzie jechało kilku takich jak ja (chyba) i postanawiam dotrwać do bufetu. W Wolinie oczywiście stało co miało się stać; grupa odjeżdża przy uzupełnianiu bidonu. Tankowanie trwało z 10 sekund ale mimo długiej pogoni nie byłem nawet w stanie skasować połowy dystansu. Wyprzedzam kilku odpadniętych, aż na długim zjeździe za Wolinem (tam był Vmax) doganiam gościa chyba z M5, który dziarsko pogina i widać że chce jeszcze jechać. Przed nami majaczy jakaś nowa grupka, rzucam więc koledze propozycję wspólnego dojścia do niej. Zgoda i współpraca jest, więc szybko się do nowych kolarzy podczepiamy. Grupa (ok. 12 osób) ma numery od 50 wzwyż, więc myślę sobie, że mam mega czas i sporą nad nimi przewagę. W peletonie rowery szosowe i górale, zwykłe i karbonowe, jest ekipa z Gryfic. Niestety prędkość w okolicach 30-32 jest dla mnie za wolna (!), w dodatku na końcu jest dużo szarpania i nieskładnej jazdy. Przebijam się na początek i zaczynam nadawać ton ;) Daję długie po 35-37km/h zmiany licząc na współpracę. Niestety początkowo nikt za mną nie jedzie, często odjeżdżam i później czekam, zmiany są wolniejsze... "tracę czas" - myślę, na półmetek wpadamy rozpędzeni i pora zaczynać od początku. Tak jechaliśmy do Międzyzdrojów, dopiero gdy zaczęły pojawiać się hopki (na szczęście) reszta zostaje a ja z kolegą z nr 56 i jeszcze z góralem połykamy górki. Góral na którejś zostaje a my we dwójkę dajemy czadu na zjazdach. Gdy za nami już nikogo nie widać, krótka narada co robimy; zdecydowanie jedziemy! Przed zjazdem na Wolin łapie się z nami jeszcze jeden gość. I w trójkę na krótkich zmianach przemy na południe. W połowie odcinka podczepia się jeszcze czwarty kolarz, więc czekając na zmianę można już sporo odpocząć. Mniej więcej w tym miejscu kończy mi się woda, język staje kołkiem a ja zaczynam modlić się o utrzymanie koła... Na szczęście kryzys minął, gdy zobaczyłem most w Wolinie (piękny widok:)), w bufecie robimy sobie wszyscy postój na napełnienie bidonów. Łapię jeszcze bułkę i w drogę. Na podjeździe za Wolinem odpada kolega, i tak już we trójkę dojeżdżamy wszyscy dająć równe zmiany do końca. Jeden z nas pojechał na trzecią pętlę, drugi kolega był z M5 (3 miejsce, 11 w Open) więc bez ostrego finiszu wjeżdżamy na metę...
ufff. Koniec, finito, the end, chcę pić!! Podchodzą do mnie wyluzowani Roman z Magdą popijając colę w puszcze, pytają się jak było... Myślałem, że im te puszki zabiorę i gdzieś szybko - zanim mnie złapią - wypiję :D Niedługo po mnie wpada Mateusz, równie zmęczony. Na gorąco dzielimy się wrażeniami; jak się okazuje spokój Romka spowodowany jest pierwszym miejscem w generalce, więc jak zwykle wszystko pod kontrolą ;) Jeszcze szybko posiłek regeneracyjny (byłem tak zmęczony, że miałem problem z utrzymaniem łyżki), chwila odpoczynku i w drogę powrotną...
Wyniki: M3 1/9 Open: 6/60 ze stratą do Romka 16min:29s (ach ten bidon!)
Organizacyjnie było bez większych zastrzeżeń. Może zabrakło policjanta, który by wstrzymywał na chwilę ruch kiedy grupy wpadały do Wolina, 2 razy jechałem i 2 razy totalna partyzantka z wymuszaniem przejazdu... W bufecie były kartony bułek, ale na mecie tylko batony i banany których już nie mogłem w siebie wpychać. Żurek oczywiście dobry tylko mało... Przydała się bułka z Wolina ;) Zabrakło miejsca aby gdzieś się opłukać, na twarzy każdy miał zaschniętą sól no i coś kupić do jedzenia (nie słodkie)... ale to tylko moje skromne 3 grosze i organizator nie musi brać ich pod uwagę.
na trasie zjadłem: 3 żelki (najlepsze jakie jadłem) Isostara, 2 banany, 2 batoniki wypiłem: 2 bidony (małe) wody, w domu do wieczora wlałem w siebie jeszcze 4 litry różnych płynów.
Następnego dnia pognałem po puchar (już drugi - Romek idziemy równo :D ), tam z resztą bandy porobiliśmy sobie foty, była kupa śmiechu i zabawy. Musiałem się jednak wcześnie zawijać, więc nie wiem na czym się skończyło. ;)
Wolny dzień majówki wypadł mi w piątek. Postanowiłem zrobić sobie dłuższą rowerową wycieczkę. Celowałem z długością podobną do maratonu w Świnoujściu, aby sprawdzić organizm na długie obciążenia. Prognozy były niepewne, ale czas miałem tylko dzisiaj więc trochę zaryzykowałem. Wiatr był zachodni, więc trasę zaplanowałem w kierunkach N-S. Spakowałem wszystkie potrzebne rzeczy do kieszonek koszulki i po 10 ruszyłem.
Chciałem unikać głównych tras, więc jak się dało to zbaczałem z nich i jechałem według mojej prowizorycznej, świeżo drukowanej mapy. Skuteczność jej szybko się potwierdziła, kiedy dojechałem do wiochy, do której nie spotkałem żadnego znaku.
Szkoda, że nie ma nawet jednego wzniesienia, na które można by wjechać i pooglądać okolice. Tak mijały mi kolejne wioski, aż dojechałem do krzyżówki przed samym Schwedt.
Tu robię zwrot na północ i wracam do Locknitz. Mijane wioski są na prawdę urocze i mimo, że później zaczęły mi się zlewać bo jednak są dosyć podobne to miło się je oglądało.
Stwierdzam stanowczo, że ten widok już mnie nie rusza, rzepaku mam po dziurki w nosie. Czekam aż zboże wyrośnie :)
Zapewne jadąc przez tyle wiosek powinno się trzasnąć fotkę jakiemuś kościółkowi z XV czy XVI wieku, ale te kościoły -moim zdaniem- są wszystkie takie same i każdy jeżdżący trochę po niemieckich drogach takie spotykał. Trafiłem na jakiś większy, ale się w kadrze nie zmieścił więc fota ta przedstawia kierunkowskaz ;)
Po odpoczynku, jadę do Grunz. Z pewnym niepokojem obserwuję kończące się napoje, zostaje mi również jeden baton i kilka żelków. Zaczynam reglamentować sobie picie niczym rozbitek na tratwie :) Siada też samopoczucie, bo jako lotny finisz ustaliłem sobie Locknitz, a do niego jeszcze w ch... yyy daleko :) Prawdziwy kryzys nadchodzi przed Randowtal, kiedy mijam węzeł autostrady. Droga prowadzi długim podjazdem w dodatku z wmordewindem. Styrałem się strasznie, pociągnąłem z 5 racji picia, 3 żelki i próbuję przetrwać, nie stawając aby się nie wychłodzić. W końcu dojeżdżam do większej mieściny - Brussow.
Odpoczywając studiuję mapę - Locknitz jest już na prawdę blisko. Sięgam po rezerwy (głównie psychiczne) i cisnę mocniej. Jadę fajną ścieżką rowerową, która później się kończy, ale jadę z wiatrem więc 4 jest stale na liczniku. Po niedługim czasie jest! Wyczekane miasto, jeszcze dojazd do "kota" i obiecany popas ;)
Wcinam ostatni baton, zostawiam sobie 3 łyki w bidonie i 2 żelki. Tu miałem zadecydować, czy jadę już prosto do domu, czy... Wpadłem na genialny plan, aby spróbować po takim dystansie podjechać Miodową :) Trasa znana, wiatr sprzyjający... może się udać ;) Pojechałem aż do Dobieszczyna, dawno przekraczając granicę nie czułem takiej ulgi :) Tu kolejny odpoczynek, po którym w bidonie został jeden łyk - na zdobycie Miodowej ;)
:D W dobrym humorze pognałem na Głębokie. W Tanowie nie wytrzymuję i staję aby kupić trochę wody, izotonika i banana. Wypijam prawie całą butelkę, wcinam banana po czym z nowymi siłami ruszam dalej. W końcu nadchodzi - podjazd prawdy, po 150km, rozpędzam się do 30 i próbuję jak najdłużej jechać w kadencji 80. Prędkość spada do 25, ale niżej już nie i tak dojeżdżam do Gubałówki. :) Nie było tak źle, zjadam w nagrodę ostatniego żelka i zjeżdżam na dół i dalej przez Dobrą do domu.
Trasa:
Wniosek mam taki, że 170km nie przejadę z 1,5l płynów. Muszę po drodze gdzieś zatankować. Nie lubię wozić plecaka (mam w nim bukłak), a kieszonki były pełne, więc jednak będę z bufetów na maratonie korzystał.
całkowity czas: 7:11 czas jazdy: 6:16 kalorii niby 8000 - ale forerunner znacznie zawyża, ludzie na forum biegowym szacują, że 40% trzeba obcinać - wychodzi więc że spaliłem 5000. Nieźle.
Po ostatniej niedzieli chodziłem trochę zmęczony i bez ochoty na jakiś większy wysiłek. Planowałem nawet... aż zadzwonił Paweł i wyciągnął mnie na szosę, Adam jeszcze skonkretyzował co i z kim i o 10:00 byłem na Głebokim. Roman przedstawił plan, abyśmy podczepili się do mastersów trenujących o tej porze i pojechali z nimi... Zapowiadało się b. ciekawie.
Po wszystkim naszło mnie kilka prostych refleksji: Samotnie jeździć lubię. W kilka osób też fajnie, kaemy lecą, prędkość większa... A z 20stoma rasowymi szosowcami, prędkościami powyżej 30 i dystansem 100km? Zajebiście :)
Nawet w maratonach rzadko trafiałem na jakieś większe "pociągi" (max 6-8osób), więc taka grupa robiła wrażenie. Początek był spokojny, przejechaliśmy fajnym skrótem przez wiochy niemieckie i wyjechaliśmy przed Locknitz. Kierunek północ - do Rieth, gdzie był nawrót, po czym na krzyżówce do Dobieszczyna odłączyłem się i pojechałem dalej na południe. W sumie to jazda była spokojna, banana na twarzy robiła mi za to prędkość - stale powyżej 30, właśnie z taką bardzo przyjemnie się jedzie. Poza tym można było poćwiczyć jazdę w peletonie, zmiany, przetasowania, ogólnie atmosfera była przyjazna.
Z ciekawszych momentów było gonienie grupy kiedy z Pawłem zatrzymaliśmy się na "szybki sik". 7 minut zajęło nam dogonienie reszty, to wtedy osiągnąłem Vmax i Hrmax :).
W pobliskim sklepiku obkupiłem się w jedzenie i picie i po krótkiej naradzie gdzie jedziemy ruszyliśmy. Tempo było b. spokojne (25-27km/h), takie było założenie i Roman tego się trzymał (nawet jak ktoś inny prowadził). Ruszyliśmy na północ - pod wiatr - aby później lżej się wracało.
Przejechaliśmy przez coraz bardziej rozjeżdżone przez polskich kierowców piesze przejście graniczne w Buku (ostatnie wertepy). W Niemczech asfalt się wyrównał, dziury zniknęły i mogliśmy gładko sunąć po pustych drogach.
W Eggesin trochę pobłądziliśmy ale szybko dało się z miasteczka wyjechać. Przy okazji zobaczyłem mapę, z której wynikało że jesteśmy w połowie trasy a właśnie minęła 12:30. Czasu miałem do 14 (max 14:30) i zacząłem się zastanawiać czy wracać, czy pojechać do przodu. Peleton się bardzo rozciągnął i właściwie tylko Adamowi coś powiedziałem, że się urywam. Wykorzystując sprzyjający wiatr i świetne drogi rowerowe utrzymywałem prędkość sporo powyżej 30.
Przeleciałem przez Passewalk, Locknitz, granicę w Linken i dobrze już znanymi ulicami dojechałem na 14:30. Trasa była bardzo fajna, trzeba się tylko zabezpieczyć przed wiatrem i można "na szybkiego" wyskoczyć szosą. Połowa trasy zeszła mi w miłym gronie, gdzie mogłem się delektować nieśmiałą jeszcze wiosną, a druga część na samotnym gonieniu - co też lubię.
...na szosie w tym roku ;) Kolega Adamzaproponował hardkorowe kręcenie szosówką na mrozie. Na jego wyzwanie odpowiedzieli: Paweł i Eryk oraz ja ;) Spotkaliśmy się oczywiście na Głebokim i ruszyliśmy na Dobieszczyn. Stamtąd na Niemcy poużywać ichnich dróg rowerowych. Cały czas walczyliśmy z przenikającym wiatrem i marznącymi dłońmi. Temperatura wahała się od -7 do -5 + lekki wiatr i prędkości ok 30-40km/h robiły swoje. Na początku czułem silny ból w palcach ale po 2 godzinach minął i było znośnie. Ochranicze na buty sprawdziły się w 100%, to był dobry zakup, stopy zmarzły ale ich nie odmroziłem. Z powodu chłodu skróciliśmy trasę i chyba w Pampow (?) skręciliśmy do Blankensee a później do Dobrej gdzie się pożegnałem i pognałem na Lubieszyn i dalej do domu. W sumie wycieczka udana, było wesoło, ekipa fajna, jedzie konkretnie. Taka jazda mi odpowiadała. Z pośpiechu wziąłem aparat bez baterii, sytuację ratowała komórka, więc zdjęcia są. :)
ostatni przystanek, na którym można było się napić zamrożonej wody w bidonie ;)
Pierwsza jazda szosą zaliczona. W tym roku wg planów mam na niej spędzić wiele godzin, więc na takie wycieczki będę chętnie sie wybierał. Tym bardziej, że ekipa typowo szosowa :)
Po rozmrożeniu się w domu, pojechałem do marketu zakupić rękawice narciarskie. W poniedziałek test.