Po wykonaniu domowych obowiązków chciałem wykorzystać słoneczny dzień i mimo jutrzejszego Gryfa pokręcić się po okolicy. Celowałem w Altwarp, ale że słabo znam te rejony i jechałem na pamięć to zajechałem... do Uckermunde (prawie). Chciałem sobie usiąść gdzieś nad wodą i trochę odsapnąć po robocie. Fajnie się jechało autostradą dla rowerów:
Na trasie dojechał do mnie kolarz, jak się okazało - pośrednio się znaliśmy z BSa. Chwilę pojechaliśmy razem, po czym Daniel pojechał w swoją stronę. Wiatr był dzisiaj wyjątkowo upierdliwy, mimo pętli nie można było znaleźć odcinka z wiatrem, ciągle wiało w twarz. Nawet zalesione tereny nie osłaniały i stale walczyłem. Jazda miała być lekka, ale czuję że trochę przeholowałem i jutro będzie wielka niewiadoma. Czas razem z postojami (w tym wyszukiwania gpsem - gdzie ja k%$@a jestem i tankowanie w stoleckim warzywniaku).
Największe święto rowerzystów w Szczecinie przyciągnęło ponad 2 tysiące rowerzystów. Zaczynałem w Lubieszynie z grupką 8-9 osób po polskiej stronie, by chwilę po 10:00 dojechała do nas kolumna (dosłownie) niemieckich rowerzystów. Ok. 30 osób na trekingach, w średnim wieku ok. 50lat. Po drodze przez wioski dołączały kolejne rodziny aż na Głębokie wjechaliśmy ok. 100 osobową grupą. Tam chwila na odsapnięcie bo wjeżdża druga setka z Polic i Monterem na czele. Dalej jazda przez Wkrzańską na Jasne Błonia w totalnym kurzu i jednak niezłym ścisku. Jechałem za Monterem, więc okularów nie musiałem czyścić, ale im dalej tym było bardziej szaro. Przy teatrze letnim przeciskamy się za ogrodzeniem (ponad 200 rowerzystów!) bo jakiś kiermasz trwa czy coś i brama jest zamknięta. Na miejsce zbiórki dojeżdżamy już bez problemów, przejścia były obstawiane szybko i w mieście kierowcy wykazywali większą kulturę niż na drogach dojazdowych do miasta (było kilka niebezpiecznych sytuacji, jak wjeżdżanie samochodem w kolumnę rowerów, wyprzedzanie na czołówkę, trąbienie, jechanie jakby nikogo nie było, itp. niemcy parę razy pewnie nieźle się wystraszyli). Na Placu pełno luda i rowerów, piknik pełną gębą. Po 10 ruszamy na objazd miasta, hałasując na trąbkach, dzwonkach i gwizdkach. Na trasie zamkowej z samolotu robione były zdjęcia, kiedy wszyscy trzymamy rowery w górze. Na placu rodła musiałem kończyć, i wróciłem do domu. Ludzi wyraźnie więcej niż rok temu, ogólna atmosfera pikniku i święta. Fajnie się jechało trzecim pasem na Mieszka I-go ;).
Piękna pogoda i mały upgrade roweru sprawiły, że zorganizowałem wycieczkę do Locknitz. Akces na jazdę zgłosiła też żonka, więc byłem już szczęśliwy na starcie :) Przygotowałem wałówę i spokojnym tempem wyruszyliśmy do granicy w Lubieszynie. Z powodu sporego natężenia ruchu na krajówce jazda była trochę nerwowa, ale jak zwykle po przekroczeniu granicy nastał błogi spokój. Zaczęliśmy delektować się przyrodą (a ja jeszcze nowymi kołami;)). Przed Bismark zjechaliśmy do Hohenfelde tym samym zostawiając szum samochodów za sobą. Przed nami były pola i lasy oraz mnóstwo ptaków.
Przez senne (i ładne) Plowen przejechaliśmy bez postoju. Próbowałem uczestników wycieczki zainteresować tamtejszym kościołem ale zostałem zignorowany. Poprowadziłem więc dalej:
Stamtąd już rzut beretem do Locknitz. Niespiesznym tempem poturaliliśmy się do Locknitzkiego kota robiąc mu pamiątkowe zdjęcie (dokładnie 1459). Lidia dołączyła tym samym do zacnego grona szosowców robiących tam często popas ;) (cukierek był), odwiedziliśmy też rosyjski cmentarz, wieżę obronną i bocznymi drogami dojechaliśmy do celu podróży - Locknitzer See.
Okolica zachęcała do dłuższego postoju. Niedaleko nas posilała się grupka polskich rowerzystów (kulturalnie), ktoś się kąpał w jeziorze... pełen relaks.
No i jeszcze ostatni atrakcja - 1000 letni dąb (w czasie bitwy pod Grunwaldem miał juz kilkaset lat! - ciekawe ilu ludzi pod nim składało przysięgi, umierało czy walczyło...):
Wyjeżdżając z miasta skierowaliśmy się na drogę rowerową do Ramin. Szybko jednak z niej zjechaliśmy bo chciałem sprawdzić pewien skrót wypatrzony na mapie. Droga prowadziła przez pola i była dobrej jakości.
Dojechaliśmy do Schmagerow, dalej do Gelin gdzie jeszcze sprawdziliśmy nowy skrót do Grambow (nie bezprośrednio). Trasa jest oznaczona jako szlak rowerowy i ciągnie się przez pola. Nawierzchnia wykonana jest z idealnie spasowanych płyt. Jazda była miła i przyjemna, chociaż co niektórzy zaczęli opadać z sił.
Scieżka łączy się z drogą B113, gdzie jest miejsce postojowe i plac na odpoczynek. Tam urządziliśmy sobie popas, po którym plecak stał się pusty. Nastał czas na relaks (kolejny):
Słońce ładnie przypiekało, aż zaczynało być mocno gorąco. W tym czasie Lidia złapała drugi oddech i można było się zwijać. Przy granicy w Linken opuszczamy niemiecki system ścieżek rowerowych:
Jeszcze dwie hopki, po których żonie wyłącza się tryb "bike on" i "na oparach" dojeżdżamy do domu. Dystans 42km przejechany, czas na regenerację, masaże, dobre słowo, ciepły posiłek i za 2 tygodnie można znowu coś wspólnie planować ;)
Ze spraw technicznych: Koła prezentują się znakomicie, ważą w porównaniu ze starymi mniej (waga "ręczna"), toczą się b. lekko, myślę że inwestycja bardzo dobra. Siodełko (prezent mikołajowy) ze sztycą też ok, chociaż czasami zaskrzypi - ponoć na początku to się może zdażać (inf. Fizika). Wymaga jeszcze poszukania optymalnego ustawienia. Aktualnie rower prezentuje się tak:
rano - ogień jak zwykle. Chwila nieuwagi a na skrzyżowaniu wjechałbym w drzwi samochodu. Na szczęście hamulce mam bardzo dobre i zdążyłem go w ostatniej chwili ominąć. wieczorem - z racji wolnego wieczoru zaplanowałem sobie krótką wycieczkę nad jezioro Świdwie. Dojazd był całkowicie spontaniczny i prawie że "na azymut", kilka razy musiałem odpalać mapę by zorientować się gdzie jestem (komary w tym czasie miały ucztę). Trasa była bardzo piaszczysta co w połączeniu z moimi mocno startymi oponami i wysokim w nich ciśnieniem powodowało stałe zakopywanie się kół. W końcu znalazłem:
Dalej, już do Bolkowa, gdzie był skręt na singletrack oznaczony czarnym szlakiem. Jeździ tam chyba jeden rowerzysta na miesiąc, bo ścieżka prawie znika w wysokiej trawie. Tak sobie jadąc (jak dobrze, że mam fulla) trafiam na kanał:
Chwila nieuwagi a mógłbym rower już tylko nieść (nie miałem łatek). Dojeżdżam w końcu do asfaltu, a dalej do Rzędzin, gdzie chciałem się przejechać nową ścieżką rowerową. Ostatecznie wjeżdżam na nią w Łęgach:
Nawet fajnie się jechało, w okolicy nie ma chyba lepszej. Dalej już prosto do domu, gdzie ostatni fragment z hopkami pokonywałem pod wiatr. W sumie miło się przejechałem. Pomimo piachu i wiatru jestem zadowolony a przy okazji odświeżyłem sobie stare miejsca.
Po szybkim dogadaniu się kto chce jechać, rano o 7:00 na stacji Orlen stawili się: Roman, Tomek, Eryk, Mateusz + ja
Przez całą wycieczkę wiał b. silny zachodni wiatr, a temperatura wcale nie była wysoka. Roman nasz szybko porozstawiał; co, kiedy i jak mamy jechać i mocnym tempem pognaliśmy nad morze do Międzywodzia.
Wolny dzień majówki wypadł mi w piątek. Postanowiłem zrobić sobie dłuższą rowerową wycieczkę. Celowałem z długością podobną do maratonu w Świnoujściu, aby sprawdzić organizm na długie obciążenia. Prognozy były niepewne, ale czas miałem tylko dzisiaj więc trochę zaryzykowałem. Wiatr był zachodni, więc trasę zaplanowałem w kierunkach N-S. Spakowałem wszystkie potrzebne rzeczy do kieszonek koszulki i po 10 ruszyłem.
Chciałem unikać głównych tras, więc jak się dało to zbaczałem z nich i jechałem według mojej prowizorycznej, świeżo drukowanej mapy. Skuteczność jej szybko się potwierdziła, kiedy dojechałem do wiochy, do której nie spotkałem żadnego znaku.
Szkoda, że nie ma nawet jednego wzniesienia, na które można by wjechać i pooglądać okolice. Tak mijały mi kolejne wioski, aż dojechałem do krzyżówki przed samym Schwedt.
Tu robię zwrot na północ i wracam do Locknitz. Mijane wioski są na prawdę urocze i mimo, że później zaczęły mi się zlewać bo jednak są dosyć podobne to miło się je oglądało.
Stwierdzam stanowczo, że ten widok już mnie nie rusza, rzepaku mam po dziurki w nosie. Czekam aż zboże wyrośnie :)
Zapewne jadąc przez tyle wiosek powinno się trzasnąć fotkę jakiemuś kościółkowi z XV czy XVI wieku, ale te kościoły -moim zdaniem- są wszystkie takie same i każdy jeżdżący trochę po niemieckich drogach takie spotykał. Trafiłem na jakiś większy, ale się w kadrze nie zmieścił więc fota ta przedstawia kierunkowskaz ;)
Po odpoczynku, jadę do Grunz. Z pewnym niepokojem obserwuję kończące się napoje, zostaje mi również jeden baton i kilka żelków. Zaczynam reglamentować sobie picie niczym rozbitek na tratwie :) Siada też samopoczucie, bo jako lotny finisz ustaliłem sobie Locknitz, a do niego jeszcze w ch... yyy daleko :) Prawdziwy kryzys nadchodzi przed Randowtal, kiedy mijam węzeł autostrady. Droga prowadzi długim podjazdem w dodatku z wmordewindem. Styrałem się strasznie, pociągnąłem z 5 racji picia, 3 żelki i próbuję przetrwać, nie stawając aby się nie wychłodzić. W końcu dojeżdżam do większej mieściny - Brussow.
Odpoczywając studiuję mapę - Locknitz jest już na prawdę blisko. Sięgam po rezerwy (głównie psychiczne) i cisnę mocniej. Jadę fajną ścieżką rowerową, która później się kończy, ale jadę z wiatrem więc 4 jest stale na liczniku. Po niedługim czasie jest! Wyczekane miasto, jeszcze dojazd do "kota" i obiecany popas ;)
Wcinam ostatni baton, zostawiam sobie 3 łyki w bidonie i 2 żelki. Tu miałem zadecydować, czy jadę już prosto do domu, czy... Wpadłem na genialny plan, aby spróbować po takim dystansie podjechać Miodową :) Trasa znana, wiatr sprzyjający... może się udać ;) Pojechałem aż do Dobieszczyna, dawno przekraczając granicę nie czułem takiej ulgi :) Tu kolejny odpoczynek, po którym w bidonie został jeden łyk - na zdobycie Miodowej ;)
:D W dobrym humorze pognałem na Głębokie. W Tanowie nie wytrzymuję i staję aby kupić trochę wody, izotonika i banana. Wypijam prawie całą butelkę, wcinam banana po czym z nowymi siłami ruszam dalej. W końcu nadchodzi - podjazd prawdy, po 150km, rozpędzam się do 30 i próbuję jak najdłużej jechać w kadencji 80. Prędkość spada do 25, ale niżej już nie i tak dojeżdżam do Gubałówki. :) Nie było tak źle, zjadam w nagrodę ostatniego żelka i zjeżdżam na dół i dalej przez Dobrą do domu.
Trasa:
Wniosek mam taki, że 170km nie przejadę z 1,5l płynów. Muszę po drodze gdzieś zatankować. Nie lubię wozić plecaka (mam w nim bukłak), a kieszonki były pełne, więc jednak będę z bufetów na maratonie korzystał.
całkowity czas: 7:11 czas jazdy: 6:16 kalorii niby 8000 - ale forerunner znacznie zawyża, ludzie na forum biegowym szacują, że 40% trzeba obcinać - wychodzi więc że spaliłem 5000. Nieźle.
Sporo zachodu zajęło mi namówienie żony do wspólnej jazdy. Rano po prostu powiedziałem: dzisiaj w planach mamy jazdę rowerem :) Pogoda piękna, wiatru niet, wcześniej trasę obmyśliłem... musiało się udać :)
Mimo początkowych niedogodności, po przekroczeniu niemieckiej granicy - żonka zaczęła odczuwać przyjemność z jazdy. Sama nawet zaproponowała wydłużenie trasy o kilka wiosek, więc tym bardziej jestem z niej zadowolony :)) (uśmiech do teraz nie schodzi mi z ust).
Pierwszy postój w Schwennenz, gdzie było bliskie spotkanie Radona z Ghostem:
Miałem odpocząć po wczorajszych "trudach", ale ta pogoda... :) Na szybkiego zmodyfikowałem lekko ostatnią wycieczkę do Locknitz, dodając ulubione fragmenty mojej podstawowej pętelki. Ćwiczeniem (przede wszystkim dyscypliny) była spokojna jazda z pulsem 130-140 do max 150 na podjazdach oraz dalsza "nauka" jazdy z kadencją 80. Zadanie odrobiłem, przez wolniejszą jazdę nacieszyłem oko widokami, wróciłem zadowolony
Wieczorem szosa przeszła serwis: - nowy łańcuch (mam nadzieję, że się przyjmie) - nowy smar w tylnej piaście (kulki jeszcze pożyją - ale już je "czuć") - czyszczenie kasety i przerzutek
Waga na 1 maja: 85,5kg w tym: tłuszcz 14,7% (powolny, ale ciągły spadek :) woda 60,4% (piję jak wielbłąd to i jestem "grubo" nasączony) mięśnie 44,9% (mały, ale jednak wzrost :)
Do Locknitz, z pominięciem drogi B104, chciałem jechać od dłuższego czasu. Po przestudiowaniu map znalazłem fajne połączenie, które dzisaj sprawdziłem.
Trasa wyglądała tak:
Jak zwykle, niemiecki szlak rowerowy jest perfekcyjny do jazdy. Nawierzchnia bardzo dobra, tylko przez krótki odcinek płyty jednak tak spasowane, że da się szosą jechać 30km/h. W Plowen zabytkowy bruk, więc trzeba trochę zwolnić, ale za to wioska bardzo zadbana.
Widoki były bardzo ładne, tak że nawet stanąłem trochę się porozglądać.
Zjadłem też banana, po czym ruszyłem kierując się znakami do Ramin. Wyjechałem na moją pętelkę raminową, więc dalej już po znanych asfaltach wróciłem do domu.
Podjazdy 1 i 2 po 31 i 33 :)
Wycieczka i trasa bardzo udana, być może rano będę ją objeżdzał, bo dystans taki sam jaki robię codziennie przed pracą...