Pierwsza seta z kilku zaplanowanych na ten rok. Jak na moje "wyrabianie formy" to licho. Ale cóż...i tak dziękuję żonce, że w sobotę i niedzielę mogłem coś pokręcić.
Punkt widokowy w Nowym Warpnie to stały punkt wielu szczecińskich rowerzystów. Obok jest mała cukiernia, która ma bardzo smaczne naleśniki, i nawet sobie ostrzyłem na nie zęby, ale banan wygrał. ;) Na 15km przed domem zacząłem opadać z sił, czułem zbliżającą się bombę...Na szczęście jestem w Polsce a tu nawet najmniejsza wioska ma otwarty warzywniak. Uzupełniłem kalorie wczorajszą drożdżówką i pączkiem, zapiłem colą i luzikem wróciłem do domu. Jak często pierwsze części wycieczek jeżdżę z ochotą a do powrotów się zmuszam. Tak tu było odwrotnie. Do Nowego Warpna było zimno i pochmurno, za to później wyszło słońce i z 3 zrobiło się 5stopni, a to już pozwalało na relaksującą jazdę.
Wszystko pięknie: ciepło (w środku), mroźno (na zewnątrz) tylko, że 3 atm. w oponach to za dużo na ten śnieg. Dojechałem...ale raz musiałem wjechać na chodnik bo po ulicy nie dało się jechać (szczególnie jak ma się samochody na plecach). Teraz na miękko. :)
Pościgałem się z samochodami na niemieckiej 104. W Pasewalku na rynku wykonałem uzupełnienie kalorii mikrobatonikiem (+ fota, bez foty nie ma jazdy :) i bez fantazji wróciłem po śladzie do domu.
Na południowe rejony Prenzlau ostrzyłem sobie od dawna zęby. Mówiąc w skrócie to urabiałem żonkę na pozwolenie na dłuższą wycieczkę. Jak już wszystkie formalności załatwiłem, to pogoda zaczęła być niepewna... Taki lajf, rano wszystko było piękne. Do Prenzlau jechało mi się znakomicie; praktycznie brak wiatru, szerokie drogi, dobra temperatura... Pierwszy zgrzyt był przy wjeździe do miasta, na bruku wypadła mi Dakota. Po długich szukaniach znalazłem pokrywkę od baterii, a po jeszcze dłuższych (już byłem bliski rezygnacji...ale 5 stów piechotą nie chodzi) resztę gpsa. Niestety pękł zatrzask od klapki i licznik nie trzymał się w uchwycie. Pozostało obwiązać go zipami i jakoś jechać. Chwilę później zaczęło mocno padać. Lekki deszczyk nie jest w stanie mnie wystraszyć, ale ilość chmur nie zapowiadała przerwy w opadach... Shit, a raczej Scheisse, po przestudiowaniu mapy, okazało się, że nie jadę po śladzie wymyślonym w domu. Do tego temperatura spadła, co zniechęciło mnie do odkrywania nowych (nieznanych) rejonów w takich warunkach. Wróciłem najkrótszą trasą do domu. I tyle. Plus wycieczki? Mnóstwo żarcia mi zostało, więc jadłem podwójnie :)
Zapomniałem kluczy do domu. I czekałem na rodziców aż wrócą z pracy:
A tak już poważnie (ale tak poważnie, poważnie) to pojechałem na 150km z 1,5l wody przy 35 stopniach w cieniu (40 w słońcu). Ujechałem się do 120km i w Krackowie w restauracji niemieckiej żebrałem o wodę z kranu. Tam też kupiłem najdroższą colę w życiu - 250ml z lodem za 1,80 ojro...smakowała wyśmienicie. :) Ostatnie 30km to już luzik i picie bez umiaru (2 bidony zeszły). To było 5 godzin walki pod wiatr, jechałem pętlę a stale miałem wmordewind (taki na 150bpm i ledwo 27km/h)! Za to na zachód od A11 są super fajne tereny z ładnymi przewyższeniami. Południowe tereny Prenzlau - to trzeba zjeździć.
Ustawka z grupką z Głębokiego. Było ok. 35 osób i całkiem fajnie się jechało. Niestety 2 gumy porwały peleton i wracać postanowiłem sam po swojemu. Nie często obserwuję tętno powyżej 165, a tu było kilka razy. Ciekawe, a nie szczególnie się wtedy zaginałem. Poza tym nareszcie mamy 30 stopni w cieniu. Idealna temperatura do życia. :)
staty: waga: 84/13,8% tłuszczu wydana kasa: 510 (P1000J - głównie paliwo), razem 4895.
W czasie trwania wyścigu Strava zrobiła fajne wyzwanie - przejechać połowę dystansu TdF. Niby prosto, ale zanim zacząłem obliczać ile muszę jeździć wyszło że w ten łikend mam do zrobienia jeszcze 180km. Niby łatwo, ale pogoda się zrąbała, żonka nie specjalnie już zaczęła patrzeć na moje nieobecności (w tygodniu wcześniej wychodziłem i później wracałem)... Cóż, znowu naciągnąłem wszystko do granic możliwości i...udało się. :)
Zwykła cyfrowa plakietka, ale mam satysfakcję, że kręciłem (trochę) z prosami. :)
Jest taka podstawowa kolarsko-szosowa pętla pod Szczecinem. Zna ją każdy, kto właśnie nabył rower szosowy i zastanawia się gdzie by teraz tu pojeździć (mówi się, że "wyszedł z lasu"). Zanim pozna się szosowy raj u sąsiadów, klepie ją co tydzień wielu ludzi. Dzisiaj ja "wróciłem do korzeni" i na szybko przejechałem pętlę Dobieszczyńską. Z małym urozmaiceniem trzech podjazdów pod naszą ukochaną górkę.