Nareszcie po prawie 4 tygodniach od zamówienia doszły do mnie nowe szosowe pedały i pro-skarpetki ;) Dzisiaj musiałem spróbować je na ulubionej trasie. Różnica ogromna, teraz dopiero widzę, ile energii marnowałem jeżdżąc w "kapciach" mtb z luźnymi blokami. Sztywność, szerokie podparcie, pedałowanie na stojąco ma w końcu moc (może Romka na podjazdach będę mógł teraz dogonić ;)), na razie same plusy. Poginałem więc z bananem na ustach cały dystans. W Lubieszynie za to, prawdopodobieństwo zakończenia sezonu zbliżyło się niebezpiecznie do jedności, gdy pajac w samochodzie chciał zdążyć przede mną skręcić na targowisko. Nie spodziewał się chyba, że tak szybko jadę, bo w połowie manewru ostro zahamował, dzięki temu zostawił mi mikro przesmyk przed maską i fartem go ominąłem... A już się składałem do lotu... No cóż... no risk no fun
Mało mi było po dwóch dniach szosy, więc dzisiaj dla odmiany mtb. Miałem ochotę na wyżycie się w terenie. W Puszczy Wkrzańskiej w końcu zaatakowałem boczny podjazd pod Gubałówkę. Jak się zazwyczaj okazuje - nie było to trudne - a tyle się do tego przymierzałem... Pokręciłem się jeszcze po singletrackach i stwierdziłem, że Bukowa może mi więcej zabawy dać... więc pojechałem do niej :) Miałem ochotę na podjazdy, więc: na początek Szmaragdowe + polana widokowa, Romkowe podjazdy x4 (pętle z fajnym, długim szutrowym zjazdem - idealne na fulla), jedno okrążenie ostatniego XC Gryfa, skakanie po hopkach w Podjuchach. I na koniec - dorżnięcie nóg - podjazd pod Panoramę :) Ten podjazd to jak dla mnie nr 1 ze wszystkich mi znanych (Sąsiedzka jeszcze, ale tą akurat zjeżdżałem). Pojechałem to wszystko na jednym bidonie i dwóch bananach. Teraz mi styka :)
Dzisiaj był ciągły ogień z powodu pustego akumulatora w liczniku. Do tego nowa trasa, lekko nieznana - jechałem więc na radio. Nawierzchnia; jak na Niemcy - na odcinku do Krackow słaba, jak na nasze waruki - dobra. Ogólnie fajnie się jechało. Widoki trochę inne niż "powyżej" drogi 104 - stale pola. Nic więcej.
Ranek w końcu ciepły, odświeżyłem więc starą trasę i pojechałem przez Dobieszczyn. Jechało się całkiem dobrze. Podniosłem o 0,5cm siodło i czuję, że to był dobry ruch. Jeszcze coś z kierą muszę wymyślić, bo po 1,5h bolą plecy.
Mimo pracującego dnia pustki na drogach. Niemcy też szaleją z flagami na samochodach. Moim małym celem jest przejechanie 100km w 3h. Zabieram się do tego jak pies do jeża, ale po dzisiejszej jeździe widzę, że jest to w zasięgu. Jeżeli miałbym o to walczyć to na tej właśnie trasie z zahaczeniem o Krackow. Dzisiejsza trasa:
Ranki ciągle są w okolicach 10st. Dzisiaj dodatkowo mokry asfalt znowu usyfił mi rower... Sprawdzałem nogę - jeszcze musi odpocząć, ale na spokojne kręcenie idzie dobrze. Podjazd do tablicy Dobra ze śmieciarą na kole co dało mi +3 do prędkości i mega ogień w nogach. Nowa pozycja na rowerze chyba nie utrzyma się długo, kiera jednak za nisko i czuję dyskomfort.
Rozjazd. Tempo spokojne, z braku czasu pętla podstawowa. Niedzielne przedpołudnie minęło mi na czyszczeniu roweru. Usunąłem jeszcze jedną podkładkę spod kierownicy. Czuć już zmianę pozycji, i chyba czeka mnie wymiana mostka na krótszy.
Chciałem zakończyć mocniejszym akcentem trzy dniowy "maraton", więc od startu ogień. Podjazd do tablicy Dobra (od Lubieszyna) na stojąco i z pieczeniem nóg, ale na szczycie 30 było, dalej nie odpuszczałem (jeszcze 3 miesiące temu miałem tam zadyszkę i musiałem opocząć na złapanie oddechu) i po ustaniu bólu dalej pogoń. Jeszcze przed przejściem granicznym spotykam wczorajszego pajaca - pozdrawiam go i już wiem, że tego kolarza będzie pamiętał długo ;) W Blankensee pierwszy punkt kontrolny - 6:01 - minuta straty, więc na hopkach jazda na 100%. W Plowen bruk i jazda bokiem tu niestety tylko 20, nie chciałbym skończyć w niemieckiej wiosce z kapciem. Przed Locknitz przejazd pociągu - minuta czekania, całe ciało paruje. 6:30 jest kot, skręt do Ramin (na żółtym) i dalej cisnę bo czasu nie ma. Odcinek za Grambow po 35-40, równy asfalt mi pomaga. Jeszcze 2 hopki i meta. W Dobrej na przystanku młodzież dotlenia się porannym papierochem, przejeżdżam na bezdechu bo sino i już do końca na granicy palenia nóg mijam metę. 7:03 - 5 min. po czasie
Jak się okazuje urwałem tylko minutę w porównaniu do poniedziałku i wtorku. Trochę się rozczarowałem.
Wczorajsze poginanie czuję jeszcze w nogach, stąd czas - średni. Za to jazda w porannym słońcu miło nastraja na resztę dnia.
ps. na pieszym przejściu granicznym minąłem się z polskim ch*#@kiem, który na moją podniesioną rękę pokazał faka... Od teraz w tamym miejscu będę jeździł z komórką przygotowaną do zdjęcia. Będę tu wklejał takich palanciarzy w samochodach.