Mam taki fragment trasy (ok. 1,3km) na którym jadę w trupa. Kiedyś za sukces uważałem przejechanie go z 30 na liczniku, teraz codziennie poginam 40...
Po 700m pojawia się ten znany "bul" i ogień w nogach oznaczający zbieranie się kwasu w mięsniach. Ciągnę dalej, nie odpuszczając ani jednego obrotu korbą. Za chwilę uda zaczynają "palić", ale widać już metę, zaciskam zęby, pochylam głowę... Jeszcze 5,4,3...1sekunda... jest! Można odpuścić... Nogi za chwilę eksplodują, ale wystarczy kręcić luźno a czuć jak ogień przyjemnie "gaśnie"...
I to właśnie chciałem Wam przekazać... lubię TEN stan :)
p.s. dziki wypatrzyłem (po drugiej stronie ulicy było z 10 sztuk):
Rano, już uzbrojony do wyjścia, chciałem sobie jeszcze dobić powietrze w kole i... wyrwałem ten j%$#@any wentyl. Nerwowe szukanie właściwej dętki, zmiana i pompowanie - zeszło 15min... (+ rzucanie ciężkim mięsem).
Dla ukojenia - trochę przyrody, budzącej się do kolejnego dnia...
Postałem sobie chwilę patrząc na pływające kaczki, ale tylko chwilę bo przylazł jakiś kijomocz, stanął 10m obok i dosłownie wykurzył mnie smrodem papierosa...
Po wczorajszej wtopie z kołem, spojrzałem krytycznie na rower i wieczorem poświęciłem mu trochę czasu...
Rano, umytym, napompowanym i nasmarowanym bikiem darłem laczki przez niemieckie pola do samej pracy. O tak, wiedziałem, że ten smar do łańcucha, którym smaruję szosę ma jakieś magiczne właściwości i dodaje +1 do prędkości ;)
Miodowa - jedyny podjazd (i zjazd) w Szczecinie przypominający górskie ulice. Tylko 10 razy - brak czasu na więcej. W drugim etapie (powyżej pętli autobusowej) sprinty na stojąco do samego szczytu (pod koniec uda paliły).