Wpisy archiwalne w kategorii

200-więcej

Dystans całkowity:10013.10 km (w terenie 20.00 km; 0.20%)
Czas w ruchu:428:27
Średnia prędkość:23.37 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:24543 m
Maks. tętno maksymalne:185 (99 %)
Maks. tętno średnie:145 (77 %)
Suma kalorii:123880 kcal
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:385.12 km i 16h 28m
Więcej statystyk

Berlin zdobyty

Niedziela, 14 lipca 2013 · Komentarze(19)
Uczestnicy
Pojechać do Berlina rowerem to było niespełnione marzenie - od chyba 20 lat. W końcu nadszedł czas jego realizacji właśnie w tym roku - jako ostatnim w którym mogę sobie pozwolić na takie ekscesy...

Po wymianie kilkudziesięciu postów (prawdziwa burza mózgów) uformował się skład sześciu odważnych:

Romek, Marcin, Mateusz, Daniel, Tomek i ja. Troje z nas rekord trasy miało 500km, Daniel 1000km, pozostali biło swoje życiówki.

Wycieczkę rozpoczęliśmy o 5 rano, gdzie bez zbędnych ceregieli trzasnąłem fotę startową:


Było już jasno, ale temperatura oscylowała wokół 13 st. i każdy miał na sobie coś ciepłego. Przewidywania pogodynek były jednak optymistyczne i jedynie to wiatr mógł być odczuwalny.
Pierwsze godziny jazdy mijały na kręceniu w parach przez znane wszystkim tereny przygraniczne.
Jakość niemieckich dróg jak zwykle zachwyca i właściwie traktujemy tą gładź jak coś normalnego, oczywistego.


Orzełek ;)


Do Schwedt (ok. 70km) dotarliśmy po dwóch godzinach. Stamtąd po lekkim błądzeniu (okazało się, że zaplanowałem jazdę po drodze ekspresowej) nastąpiła adaptacja trasy do nowych warunków.


Nie udało się ominąć ekspresówki, pozostało migiem ją przejechać. Trochę cieżko było, bo wiatr był znaczny i to raczej z boku, a z racji miejsca trzeba było jechać gęsiego.


Trasa nie była długa i po 20 minutach zjeżdżamy do krainy wzniesień i pięknych pagórkowatych widoków. Okolice Angermunde (ok. 100km) są pięknie pofalowane. Asfalt miejscami gorszy, ale reszta świetna.



Łykamy kolejne hopki, cieszymy oczy widokami, grzejemy się w słońcu... pora na pierwszy postój.
Obok jeziora Grimnitzee napotykamy miejsce postojowe z widokiem na okolicę. Idealne na nasze potrzeby (110km, 3,5h jazdy, ok. 9 zegarowa).


Jest bardzo cicho, za plecami mamy widok na jezioro, lekko wieje. Tu spożywamy drugie śniadanie, wymieniając się na gorąco wrażeniami. Szczególnie nowo odkryte hopki tak bardzo nas ucieszyły. Plan jest realizowany zgodnie z założeniami. Wg. mapy zostało ok. 60km do Berlina, więc - chwila - i jesteśmy u celu. :)


Miło się siedzi, ale jedziemy dalej. Mijamy kolejne jezioro Werbellinsee, po którym pływają jachty, a w marinach cumują kolejne. Droga (oczywiście super nawierzchnia) prowadzi wzdłuż brzegu. Możemy podziwiać żaglówki i jednocześnie cieszyć się prędkością jazdy.




- Daj Grześ zrobię Ci zdjęcie - krzyczy Romek
- Ok, będzie pamiątka
I jest:

- Dzięki - Romano - super :D

Marcin zachwyca się wszystkim dookoła:





Dobra, jeszcze jedna próba:

ooo, teraz ładnie :)

Mniej więcej przed piątą godziną jazdy (ok. 10 zegarowej i 150km) mijamy miasteczko Liebenwalde i zaczynamy jechać całkowicie na południe już do samego Berlina (ok. 20km). Ten naddatek drogi opłaca się, bo dzięki niemu omijamy główne nitki wjazdowe i ruch jest niewielki.

Szczecińscy rowerzyści na pewno znają ten widok:

Tego Pana pewnie też:


Niemcy wszędzie budują takie ścieżki. Wszystko równo wyasfaltowane. W ogóle, jak dotąd trafiliśmy tylko na kilka brukowanych odcinków w samych wsiach, trochę gorszego asfaltu, kierowców buraków - 0.

Aby zbytnio się nie obciążać, zabraliśmy zapasy na dojazd do Berlina. Trzeba tu napisać, że w niemieckich wioskach nie ma czegoś takiego jak warzywniak. Uzupełnianie zapasów trzeba planować w większych miasteczkach.
Nasze bufety wyglądały tak:


Minęła 5 godzina jazdy, w nogach 170km. Odpoczywamy, zalewamy puste bidony, pijemy niemiecką colę (smakuje tak samo jak nasza) i przedmieściami jedziemy do stolicy Niemiec.




Jedziemy ulicą mimo, że na chodniku jest ścieżka dla rowerów. Trafiamy też na niemieckich szosowców (nawet się pozdrawiamy).
I jest. Zabudowa i oczywiście wszędzie drogi dla rowerów. Wjeżdżamy w system berlińskich uliczek. Na każdym skrzyżowaniu są oddzielne światła dla rowerzystów. Jazda przez miasto jest trochę męcząca, bo łapiemy wszystkie czerwone. I stale jest start-stop.




Co natychmiast zauważamy to to, że kierowcy nas WIDZĄ, nie ma zajeżdżania drogi, skręcania przed kołem, spychania - jesteśmy pełnoprawnymi uczestnikami drogi.
Jak jedziemy ścieżką po chodniku to NIKT po niej nie łazi, biegnie, czy jedzie rolkami. Wyprzedzamy tylko innych berlińczyków na miejskich bicyklach.
Pierwszym cele jest Alexander Platz z jego wieżą telewizyjną:



Wieżę trzeba sobie wyobrazić, bo mimo tłumaczeń łamaną angielszczyzną niemiaszek nie skumał o co mi biega. :/
O, tu jest z drugiej strony:


Ruch na ulicach bardzo duży, pełno ludzi, turystów. Na samym placu tłumy... wszystko to przeszkadza w dotaciu do celu. Dodatkowo grupa domaga się kebaba ;)
Mi z kolei zależy na Bramie jako głównym celu wycieczki a później możemy robić co chcemy.
Mimo pewnych sprzeciwów dopinam swego i lekko (?) głodni docieramy pod samą Bramę Brandenburską. Tu każdy robi sobie pamiątkową fotę. A ja upraszam angielskiego turystę o wspólne zdjęcie:



6 godzina jazdy, 190km w nogach. Pół godziny po południu, czyli jeszcze jedziemy zgodnie z planem. Tu decydujemy się na obcięcie jednego punktu wycieczki i kierowanie się na zaplanowaną wylotówkę, po drodze zaliczając kebab u jakiegoś turasa.


Ten to wie, jak się ustawić ;)



Na myśl o jedzeniu już nikt nie patrzył na okolice, wszystcy szukali napisu Kebab. Jak na złość w tamtą stronę mijaliśmy dziesiątki barów, a teraz tylko kawiarnie, cukiernie i inne takie... Po godzinie wolnej jazdy w końcu trafiamy...do Chińczyka, który ma wszystkie kuchnie świata i gdzieś tam między sajgonkami a ryżem piecze się nasze mięso.
Chłopaki biorą po dużej porcji, Chińczyk cieszy się z dużego zamówienia - a ja wszystko focę :)




Wyjeżdżamy z miasta po dwóch godzinach pobytu. Jeszcze tylko podmiejski bufet/netto i można jechać do domu.



Jedziemy drogą B158 kierując się na Cedynię tak aby wjechać na wał przeciwpowodziowy, którym można dojechać do Szczecina.
Tą drogą jechał znany podróżnik rowerowy Jarek (Gadzik) i to według jego śladów prowadzę trasę.



Ruch uliczny jest bardzo duży, ale nas to nie dotyczy bo nasza droga jest pusta ;)
Wjeżdżamy na boczne drogi i tam już przy silnym bocznym wietrze po ok 60km od opuszczenia miasta docieramy do podnośni statków w Niederfinow (260km wycieczki, 9 godzin samej jazdy).



Tutaj powinniśmy uzupełnić bidony bo ja miałem już prawie puste. Jak się okazało oprócz bud z żarciem nic innego nie było i bez tankowania pojechaliśmy dalej.
Cała okolica jest mocno pofalowana, przypomina to trochę górskie serpentyn(k)i:




To na nich ustanawiamy Vmaxy tej wycieczki, sprawdzamy się na podjazdach i rwiemy nasz peleton.
Niestety następny przystanek jest dopiero w Schwedt czyli za jakieś 60km. Do tego silny północny wiatr i słaba jakość asfaltu na wale nie ułatwiały jazdy.
Trzeba było spiąć się i to jak najszybciej przejechać.



To wyżej to mój panel sterowniczy. Po lewej widać ściagawkę z dystansem i nazwami miasteczek, które są mijane (jak się okazało, podawanie ile jeszcze zostało było bardzo cenną informacją dla chłopaków). Obok jest GPS ze stale wyświetlanym śladem (przez co nie mam danych jazdy, ale za to na bieżąco sprawdzam drogę). Na mostku wisi aparat, dzięki czemu zrobienie zdjęcia zajmuje mi 5 sekund i nie angażuje wiele uwagi.



Śluzy i barki na Odrze:



Jadąc wałem przeciwpowodziowym mamy stale takie widoki:


Jest i najważniejszy bufet wycieczki: Lidl czy Netto - jeden pies ważne, że pić sprzedają ;)



Tu wydajemy ostatnie euro, ubieramy się cieplej. Niektórzy z nas właśnie ustanowili życiówkę (mamy ok. 310km w nogach, do domu ok. 50km, mija 19 godzina zegarowa), zmęczenie daje się we znaki...
W Gryfinie Romek odbija do siebie, a my do Polski wjeżdżamy przez Kołbaskowo. W Warzymicach ja skręcam do swojej wsi i już spokonie dojeżdżam na 22 do domu.
Według planu miałem być o 21, zapas wynosił właśnie godzinę więc w ramach czasowych ładnie się zmieściłem.

Koniec. Całodniowa, mega wycieczka przeszła właśnie do historii, a ja na stare lata będę mógł mówić młodym, że pojechałem do Berlina na rowerze i wróciłem.
Nasza ekipa była bardzo fajna, każdy dawał tyle watów ile trzeba i nie było zgonów.
Przynajmniej ja nie zauważyłem. :)

Dziękuję wszystkim za udział i mam nadzieję, że dzięki tej (długaśnej) relacji wspomnienia zostaną na dłużej. :)

p.s.1. jeszcze słowo o awariach... liczyłem, że mogą być jedna, dwie gumy...a były trzy i to wszystkie u mnie! Pierwsza dętka moja, druga Romka, trzecia Tomka. Dzięki Panowie, przy okazji oddam nówki. :)

p.s.2. Garmin wytrzymał 12 godzin, resztę na podstawie śladów Romka doliczyłem do całości.

Nad morze!

Piątek, 3 maja 2013 · Komentarze(7)
Czyli mój ośmiogodzinny trening wytrzymałości metodą ciągłą :)

Mówiąc po ludzku: pojechałem nad morze posłuchać, czy w tym roku szumi sobie inaczej.

Stwierdzam, że tak samo, ale co sobie pojeździłem, to moje.

A już pisząc dokładniej: rano miałem sen, w którym wchodzę do nadmorskiego baru z szaszłykiem, zostawiam rower przed wejściem, a po posiłku stwierdzam...złodziejskie rozebranie roweru do gołej ramy! he, he, tak - złodziej zostawił mi ramę ;) co się we śnie zestresowałem... obudziłem się i oznajmiłem zaspanej żonie, że jadę dziś do Międzyzdroi zjeść tłustego szaszłyka.

Po 3,5 godzinie od wyjścia - lansuję się na promenadzie szukając gdzie by tu zaparkować. I powiem Wam, że ludu było tyle, że nie było wolnych miejsc! Wobec czego szukałem chociaż lodziarni, ale przypomniał mi się poranny sen (może to była lodziarnia?) i zrezygnowałem. Postanowiłem skoczyć na tutejsze hopki i śmignąć do Międzywodzia - może tam...

Do Międzywodzia zanim dojechałem, to zjadłem część swoich zapasów i nie widziałem sensu szukania dodatkowego jedzenia - skręciłem do Wolina. A tam... hulaj dusza - wiatru nie ma - piękna, szybka jazda w fajnymi widokami i do tego w pełnym, majowym słońcu...
W Wolinie musiałem uzupełnić bidony i dokupić sobie trochę słodkości. Nawiasem mówiąc - wiecie czym się różnią niemieckie wsie od polskich? Oczywiście tam jest czyściej i ładniej, ale nie o to mi teraz chodzi. W polskich wiochach - jakie by one nie były - ZAWSZE są 2-3 otwarte spożywki. W Dojczach można przejechać 10 wsi i nawet stacji benzynowej nie trafić, a wiejskich spożywek nie ma (najmniejsze to Lidl). Dzisiaj nie musiałem się martwić o zapasy - 10 min. i mam pełne bidony. To plus.

Wyjechałem o 9, wróciłem o 18. Samej jazdy to niecałe 8 godzin. Rower spisał się jak należy - zawiózł mnie szybko tam gdzie chciałem. :)

Garmin podaje 10tyś spalonych kalorii, czyli realne 5 - nieźle - starczy na powiększonego Mcdonalda, sałatkę i 2 piwa. Już uzupełnione ;)

Nie ma wycieczki, bez foty na bloga - ja, przy ostatnim zejściu na plażę w Międzyzdrojach:


Zdjęcie trochę za duże, bo photo.bikestats nie działa i wrzucam z innego miejsca.

500/24 - życiówka

Sobota, 21 lipca 2012 · Komentarze(12)
Pierwszy raz, kiedy przeczytałem propozycję Romka pomyślałem, że trzeba trzymać się swoich wyznaczonych celów i takie tam...
Po rzuceniu na forum, ostatecznie uformował się skład wycieczki:
Mateusz, Roman, Robert i najwyższy koks - ja :)
Piąty członek wycieczki to Magda, która zapewniła nam wsparcie techniczne i duchowe (w końcu to jej mogliśmy się zwierzyć co nas teraz boli :))

Jeszcze zdjęcie startowe i równo o 4:00 Romek obwieszcza rozpoczęcie masakry tyłków czyli start:
Start, pełen skład: wober, saren86, bodi, james77 © wober


Zakładaliśmy średnią 30km/h na cały dystans, więc aby się w niej utrzymać mieliśmy jechać ze stałą prędkością 33km/h.
W teorii...
Bo w praktyce jechaliśmy ok. 35-38, dzięki temu trasa do Anklam minęła błyskawicznie.
Widno zaczęło się robić zaraz za granicą było jednak dosyć chłodno, więc dobre tempo skutecznie mnie rozgrzewało (jechałem w dwóch warstwach odzieży).
Krótki postój na granicy:


Wiatr był sprzyjający, drogi puste, mknęliśmy więc dwójkami po życiówkę:


Niemiecki wioski jak zwykle są bardzo urokliwe, nawet się zatrzymaliśmy na foty:
Ueckermunde (obiecaliśmy sobie, że tu jeszcze przyjedziemy - b. ładne miasteczko):



Pierwsze promienie słońca dodały nam +10 do samopoczucia, więc jechaliśmy z bananem na ustach:


Śniadanie jedliśmy na rynku w Anklam, na którym w nocy musiała być niezła impreza.

Stały wozy techniczne z bacznie nas obserwującą ekipą (same turki), było też pełno przenośnych toalet z których chłopaki nieomieszkali skorzystać.
Po popasie, przejazd przez drewniany most, na którym było kolejne zdjęcie (w końcu ktoś musiał ten wyczyn uwieczniać)


Za Anklam rozpoczyna się bajeczna ścieżka rowerowa, na której trzeba jechać 40 (wiatr był sprzyjający):


Widoki zasłaniały wysokie trawy (?), miało się wrażenie jazdy po torze, co dodatkowo potęgowało odczuwanie prędkości:


Migiem dojechaliśmy do mostu na wyspę Uznam (Usedom), na którym zarządziłem kolejny postój na fotę:


Trasa wciąż była świetna, idealna na szosę, do tego przed samym Ahlbeck pojawiły się hopy, na których można było sprawdzić nogę ;) (i to robiliśmy ofkors).
W Świnoujściu było strategiczne uzupełnienie bidonów oraz prowiantu do natępnego postoju w Niechorzu.
Na przeprawę promową trafiliśmy idealnie, postój zajął dokładnie tyle ile płynie prom. Dalej już po znanych trasach maratonu świnoujskiego gnaliśmy, zaliczając kolejne nadmorskie kurorty:
postój - Międzydroje:


jedziemy dalej:


chwilę później - Niechorze (zawsze chciałem mieć tu fotę z rowerem)


Tutaj również nastała pierwsza planowana dłuższa przerwa. Robert znał tu fajną stołówkę z domowymi obiadami, więc popasik był słuszny.


Była też chwila na dłuższe rozmowy i wymianę pierwszych wrażeń. Humory nadal dopisywały, co chwilę z naszego stolika roznosił się gromki śmiech niustraszonych szosowców :)
Po zjedzeniu wszystkiego, pora na drzemkę...
Tzn. chcieliśmy sobie uciąć, ale plan wycieczki nie przewidywał żadnych luksusów, więc po godzinie przerwy wdrapujemy się na rowery i dalej w drogę.
Z pełnym brzuchem nie specjalnie się szybko jedzie, ale nie dzisiaj - ordung muss sein - więc tempomat na 35 i do Kołobrzegu wio!
Kołobrzeg - przystanek na którym miałem zadecydować co dalej. Odczuwam już pierwsze trudy jazdy. Na myśl, że to dopiero połowa ogarnia mnie jakiś lęk, że nie dam rady, że padnę gdzieś w rowie i na jakieś zapyziałej stacyjce będę czekał na jakikolwiek pociąg w stronę Szczecina. Dotrę zmachany w poniedziałek z połową roweru, bo resztę rozkradną...
Nic to, na takie okazje mam żela, który ma na mnie podziałać ożywczo. I tak się stało. Odzyskuję humor, stopy i tyłek trochę odpoczęły, można jechać dalej.
Jeszcze pamiątkowa fota:


To była 9 godz. jazdy (13 zegarowa), w nogach 250km...
Dalej zaczęła się właściwa jazda. Na batony już nikt nie mógł patrzeć, izotoniki za słodkie, chcieliśmy jeść coś ciepłego. W grę wchodziły jedynie hotdogi na stacjach, które przyznam były całkiem smaczne.
Postój w Karlinie:


Drugi dłuższy postój był umówiony w Kaliszu Pomorskim przy wozie technicznym Magdy, w którym miała makaron i inne luksusy...
Problem w tym, że jeszcze do przejechania było 100km, a jak okazało się po wyliczeniach Romka, powstało spore opóźnienie i Magda musiała czekać.
Nie mogliśmy więc często stawać (ustaliliśmy postoje co ok. 40km), dodatkowo trzeba było nadal cisnąć, a jeszcze okazało się, że zaczynają się mega (w porównaniu do Szczecina) hopy...



Generalnie raj dla szosowców, super nawierzchnia, mało samochodów, piękne widoki... Fajnie tu mają :)
Teraz jednak te podjazdy nas masakrują...
Ciągle tylko: góra, dół, góra, dół...
W Drawsku postój, na którym wiadomość dnia: Magda jest 2 km dalej. Pięknie, nie mogło być lepiej. Pędem gonimy aż w końcu jest! Najlepszy bufet pod słońcem; woda, cola, izotoniki, kawa, batony oraz najlepszy makaron z sosem jaki w życiu jadłem. Raj w gębie :)


Tu odpoczywamy i kalkulujemy z trasą, mamy pewne opóźnienie i niezgadzają się planowane km. Na szybkiego modyfikujemy plan i ustalamy, że jedziemy krajówką do Szczecina. Wg. map powinno wyjść 500 (postój był na ok 350km)
Od teraz czas liczymy od postoju do postoju. Kto wziął to zakłada słuchawki, od kilku godzin jest już samotne kręcenia po zmianach, przynajmniej jakoś można mierzyć upływ czasu. Zgodnie z przewidywaniami akumulator w liczniku padł na 13 godzinie, jechałem już zupełnie ślepy... Więc koledzy - jeżeli dawałem wolniejsze czy krótsze zmiany to wybaczcie, ale odmierzałem sobie czas tylko w radio - 3 utwory i spadam na koniec.
Magda uprzyjemnia nam jazdę, robiąc foty w różnych miejscach:
Coście tacy niewyraźni?? :D © wober


Kalisz Pomorski... kolejny postój, na którym ubieramy się cieplej. Słońce co raz niżej i temperatura szybko spada. Wjeżdżamy na krajówkę, mając nadzieję, że Policja w sobotę wieczorem patroluje wiejskie dyskoteki. Przydaje się moja lampka Magicshine, przy niej lampki chłopaków to zaledwie świeczki. Jedziemy w totalnej ciemności tylko w świetle lamp(y) :) Przyznam, że światło ma potężne, a to było 50% mocy.
Dalsze postoje wyglądały tak:


W nocy trafialiśmy na sarny, które spłoszone biegały po poboczu mimo siatki! (na szczęście była banda wzdłuż ulicy i nie mogły wbiec pod koła). Innym razem jadąc na końcu peletonu prawie władowałem się w Mateusza. Okazało się, że przed nami biega sarna i chłopaki zaczęli hamować... cudem wymanewrowałem.
Postoje w Suchaniu, Morzyczynie i na Dąbskiej w Szczecinie, na którym już każdy był wypruty. Od jakiegoś czasu doskwierał mi silny ból kolana a siadając na siodle zaciskałem zęby z bólu... Bolało dosłownie wszystko...
W końcu po 21,5h jazdy wjeżdżamy na plac Grunwaldzki. Udało się, choć liczniki pokazują różny dystans i Romek musi dokręcić parę km. Mi po doliczeniu dojazdów daje jakieś dodatkowe 15km, czyli cały dystans szacuję na 510km. Gratulujemy sobie nawzajem, ale z powodu ogromnego zmęczenia uśmiechów nie ma...
W domu, prysznic i o 2 w nocy kładę się łóżka.

Następnego dnia czuję się jak zdjęty z krzyża, ledwo chodzę, o siadaniu nie ma mowy.
Po obiedzie chciałem sobie jeszcze obejrzeć końcówkę TdF... siadłem... i obudziłem się po 18...


Ślad trasy z tego co zarejestrował garmin (w Niechorzu na czas postoju wyłączyłem go zupełnie):


A tu pełna trasa (bez moich dojazdów i kluczenia po wsiach):


Dziękuję wszystkim za mega wyrypę.
Wiem już jak smakuje 500.

XI GORZOWSKI MARATON ROWEROWY – KŁODAWA 2012

Sobota, 30 czerwca 2012 · Komentarze(11)
Ranek przywitał nas stalowym niebem, z którego lada moment może lunąć spory deszcz.
Nie inaczej, zaraz po starcie mojej grupy (5-ta ostatnia Giga) zaczęło padać, jednak było na tyle ciepło, że oprócz totalnego przemoknięcia i pryskania wody spod kół na twarz, nie robił nam więcej nieprzyjemności. W mojej grupie byli mocni kolarze, którzy od razy narzucili tempo wyścigowe. Jechaliśmy po zmianach w deszczu po 37-42km/h. Chciałem utrzymać koło maksymalnie długo, ale niestety plan legł w gruzach na pierwszym punkcie żywieniowym. Podczas hamowania kolega przede mną wyciął pięknego szlifa, a chwilę dalej na zakręcie jeden z mocniejszych w naszym pociągu kolejnego. Krzyknął abyśmy poczekali i ja - jako jedyny - zostałem dobrym kolegą i zwolniłem odpuszczając mój ekspres... :/
Po kilkunastu minutach "szlifiarz" mnie dogania, oglądamy w biegu straty (na oko niewielkie) sugeruję koledze gonienie naszego pociągu. Podkręcam do 40, jednak zmiana jest wyjątkowo licha i rozczarowująca. Stajemy nawet wyprostować skrzywioną przerzutkę, po ruszeniu zostawiam kolegę w tyle...
Ciągle mam nadzieję na dojechanie do pociągu, więc cisnę mocno, jednak jak się okazuje jadę sam. Tak minęła pierwsza godzina jazdy...
Po półgodzinie jeden z samochodów mnie wyprzedzających zrównuje się ze mną, otwiera okno (już myślę, że jakiś burak będzie mnie opier$#%lał, że jadę ulicą) a kierowca mówi, że gość który jedzie za mną prosi, abym poczekał na niego bo nie może mnie dogonić :D no jaja, ok - mówię, jestem dobrym kolegą poczekam... zwalniam do 30 i czekam...
...czekam do pełnej godziny, po czym ruszam swoim tempem, bo w końcu to wyścig a nie wycieczka...
Z gościem się jeszcze mijam na końcu małej i początku dużej pętli, gdzie coś do mnie krzyczy abym poczekał... no kurde... znowu zwalniam do 30 i czekam...
czekam...
czekam...
Mija trzecia godzina, w której mnie oświeca, że trzeba być w życiu też egoistą i dbać o swój tyłek. Podkręcam do 35 i zaczynam gonić...
Chmury przeszły i przypieka ładnie słońce, więc płyny idą dosyć szybko. Staję na bufetach tylko uzupełniać bidony. Praktycznie od drugiej godziny jadę ciągle sam, owszem wyprzedzam jakiś wolniejszych, ale nikt się nie podczepia...
Tak jest właściwie do końca maratonu - 200 kilosów samotnie - dobrze, że to przewidziałem i zabrałem ze sobą radio, więc się nie nudziłem.

Kondycyjnie wiedziałem, że to przejadę. Cały poprzedni tydzień wypoczywałem i goiłem rany. Czułem, że jestem "świeży" i mam "dobrą" nogę. W mojej kategorii (6 osób) było 4ech bardzo mocnych kolarzy, którzy wylosowali się idealnie w grupach, więc samotna walka nie miała szans...
Liczyłem tylko na dogonienie piątego i to mi się udało.

Pierwszy raz ścigałem się na takim dystansie i muszę przyznać, że 7,5 godziny zap*^%%lnia jest przekroczeniem moich granic wytrzymałości i sił. Ostatnie 10km jechałem siłą woli, do tego jeszcze ostatni mega podjazd, na którym niektórzy prowadzili rowery... Masakra

Mam satysfakcję, że zaliczyłem dystans. Nie miałem żadnych kryzysów - ciągłe napieranie, walka przez 7 godzin. Kolana nie bolą, mięśnie właściwie też. Jechałem w moich steranych butach mtb, po kilku godzinach jazdy czułem pieczenie stóp na styku pedał-podeszwa. To jedyne źródło bólu...

Wyniki:
20/65 Open
5/6 M3

Jestem zadowolony, z wyniku i taktyki. Mimo samotnej jazdy czułem, że wycisnąłem max co mogłem - to było 120% moich możliwości.
Swoją drogą musiałem nieźle na mecie wyglądać, bo Robert martwił się jak ja wrócę w takim stanie :)
Spoko dojechałem :)

Następne maratony będę jednak jechał krótsze dystanse.

Strona orgów: Cyklista
wyniki: Datasport

Zdjęć niet, jedynie spiracone od Adama - zrobione przez Gosię (dzięki)
przed startem... © James77


po zdjęcie nad morze

Sobota, 12 maja 2012 · Komentarze(7)
Po szybkim dogadaniu się kto chce jechać, rano o 7:00 na stacji Orlen stawili się:
Roman, Tomek, Eryk, Mateusz + ja

Przez całą wycieczkę wiał b. silny zachodni wiatr, a temperatura wcale nie była wysoka. Roman nasz szybko porozstawiał; co, kiedy i jak mamy jechać i mocnym tempem pognaliśmy nad morze do Międzywodzia.
peletonik napiera © James77


Roman naucza © James77


U celu byliśmy po czasie 3:10 min. od startu, co jest moją życiówką w dojechaniu nad morze.
Obowiązkowe foty:
koks... z prawej © James77


ekipa szosowa © James77


Tam szybki popas, bo wieje i robi się zimno. Powrót to była ostra jazda w grupie, później we dwójkę z Mateuszem i w końcu samotnie do domu.

To była ostra jak dla mnie jazda. Praktycznie "przedmaraton", teraz pora na regenerację przed właściwym wyścigiem.




Garmin podaje szaloną liczbę 10000 spalonych kalorii, czyli jakieś 6-7 pewnie.

p.s. Miałem być w domu o 14, ale byłem dopiero o 14:36.
Niestety.

samotnie dookoła Zalewu Szczecińskiego

Poniedziałek, 19 marca 2012 · Komentarze(15)
W końcu dostałem upragniony urlop(-ik, 2 dni). Jeden dzień z niego mogłem przeznaczyć na całodniową wycieczkę. Na mojej liście marzeń na 2012 było dokonanie objazdu Zalewu, więc poczytałem sobie relacje doświadczonych kolegów w celu wyznaczenia optymalnej trasy (dzięki Misiacz :).
Przygotowawszy wcześniej sprzęt i prowiant ustawiłem budzik na 4:30 i o 21 poszedłem spać. :)
Rano, po zapakowaniu się, wyruszyłem o 5:30 na trasę. Wszystkie prognozy zapowiadały silny zachodni wiatr, więc postanowiłem jechać najpierw niemiecką stroną. Ustaliłem sobie przerwy co 2 godziny na kanapkę i na batona o pełnej godzinie między postojami.
Pierwszy postój wyszedł w Hintersee
pierwszy postój © James77


Przede mną był najtrudniejszy etap trasy, więc starałem się go przejechać możliwie najszybciej zachowując przy tym jak najwięcej sił. Etapy "prosto na zachód" były najbardziej pracochłonne.
Przerwa na kanapkę wyszła przy wjeździe na 109.
wjazd na drogę 109 © James77

Przyznam, że się wahałem jak będzie dalej, pełno ciężarówek jeździło, a pobocza Niemcy nie przewidzieli. No ale nasi tu byli, więc szlak przetarty, myślę sobie, 2 żelki później jechałem już najtrudniejszym odcinkiem wycieczki.
Co się tam działo, to ja tylko wiem. Wiatr wiał z boku, powodując stałe przechylnie roweru w celu utrzymania prostej jazdy. Czasami silniejszy poryw wiatru wymagał szybkiej kontry, ale zabawa była większa przy tirach. Wyprzedzające "wciągały" mnie po naczepę, a mijające "waliły mnie wiatrem" jak ściana. To nie było fajne, ale się skończyło jeszcze przed Anklam. Tam cudem odnalazłem szlak rowerowy o który mi chodziło. Przy wyjeździe trzasnąłem jeszcze taką fotę:
przejazd przez Anklam © James77


Bardzo czekałem na moment w którym zacznę jechać z wiatrem i tam właśnie to nastąpiło. Prędkość wzrosła, puls spadł, zaczęło mocniej słońce świecić i ogólnie zaczęło być bardzo przyjemnie. Jechałem asfaltową, gładką ścieżką rowerową, gdzie szybko dotarłem do mostu na wyspę Uznam.
odpoczynek na moście na wyspę Uznam © James77


Na wyspie niestety wyszedł brak dokładnego przygotowania, bo wjechałem nie w ten zjazd i zamiast równego asfaltu jechałem po bruku.
Kanapka w Bossin:
Bossin © James77


Klucząc dojechałem do Kamminke (jeszcze wtedy nie wiedziałem), gdzie mają fajny widok na wieś, prawie jak w filmach amerykańskich ;)
widok na Kamminke © James77


(z mapy jednka wynika, że to widok na polską wiochę, chyba część Świnoujścia)

Jadąc znowu na czuja (brak oznaczeń) wyjechałem w nieplanowanym przejściu granicznym:
przejście graniczne w Świnoujściu © James77


W Polsce przyszło załamanie pogody i niestety zmokłem. Do tego jeszcze syf z ulic nasączył mi spodnie i ochraniacze. Trochę mnie to podłamało, bo ubrany byłem "na styk". Balansowałem ciągle na granicy wychłodzenia, a teraz czułem że stopy zaczynają mnie boleć z zimna. Jedyne co mogłem to energicznie pedałować i czekać na ocieplenie.
Na stacji przed Wolinem musiałem się jednak ogrzać. Zjadłem hotdoga, wypiłem gorącą kawę, uzupełniłem bidony po czym pojechałem dalej.
Ulewa - jak się okazało - była lokalna i już na drodze alternatywnej do Szczecina jechałem po suchym asfalcie. Wiatr też jakby osłabł, do tego kierunek w miarę pasował. W okolicach Stepnicy (ok. 200km) zacząłem odczuwać pierwsze dłuższe bóle kolan (wcześniej same przechodziły) no i zadek też się "letko" ubił. Jeżeli wiatr pozwalał to jechałem w okolicach 30, jednak były momenty gdzie prędkość spadała do 20. W Goleniowie zjadłem to co mi zostało (osuszając niestety bidony) i toczyłem się dalej. W Załomiu dokupiłem jeszcze powerejda, bo jednak szybko zaschło mi w gardle. Robiąc sobie tam krótką przerwę z trudem ponownie rozruszałem nogi.
W końcu dotarłem do miasta, gdzie mogłem już na spokojnie wypić wszystko co mi zostało i pomyśleć, że się udało.
ostatni łyk © James77


W domu byłem tuż przed zachodem, fajnie wyszło, bo nie chciałem jechać po zmroku.
Na miejscu wypiłem puszkę coli, którą wiozłem jako "zestaw awaryjny" i zjadłem resztki prowiantu (+ w sumie 2l różnych płynów).
Wycieczkę uważam za udaną. Miałem jeszcze jeden cel do osiągnięcia to jednak życie zweryfikowało plany.

Statystyka:
zjadłem: 5 kanapek, 6 batonów, 1 hotdoga, 5 kabanosów, paczkę żelków
wypiłem: w sumie 4 litry płynów co uważam, że o co najmniej 2 za mało.
waga: przed 86,9kg, po 84,4kg
tłuszcz: 15,4%/15,8% (czyli bez zmian)
woda: 58,9%/55,8% (tu widać, że się wysuszyłem)
mięśnie: 44,0%/41,8% (trochę mięśni chyba też poszło się...)
ciekawe co będzie za kilka dni.

ślad trasy: