Wpisy archiwalne w kategorii

wycieczka

Dystans całkowity:15784.55 km (w terenie 989.00 km; 6.27%)
Czas w ruchu:605:53
Średnia prędkość:25.80 km/h
Maksymalna prędkość:67.70 km/h
Suma podjazdów:36035 m
Maks. tętno maksymalne:183 (98 %)
Maks. tętno średnie:166 (89 %)
Suma kalorii:117426 kcal
Liczba aktywności:168
Średnio na aktywność:93.96 km i 3h 38m
Więcej statystyk

coffee break z ziemniakami

Niedziela, 21 lipca 2013 · Komentarze(4)
Kategoria 0-50km, wycieczka
Udało mi się wyrwać na rower i to z żonką.
Zwabiłem ją na kawę z ciastem w rowerowej kawiarence w New Grambow (tam gdzie stoi różowy rower).
Tak się dogadałem z obsługą, że zjedliśmy normalny obiad z kawą :D
W sumie dobrze, bo krążyliśmy po okolicy już 3 godziny, a mieliśmy tylko wodę w bidonach.

W drodze (takich przystanków było jeszcze sporo):
Padłeś, połóż się, leż! © James77

Berlin zdobyty

Niedziela, 14 lipca 2013 · Komentarze(19)
Uczestnicy
Pojechać do Berlina rowerem to było niespełnione marzenie - od chyba 20 lat. W końcu nadszedł czas jego realizacji właśnie w tym roku - jako ostatnim w którym mogę sobie pozwolić na takie ekscesy...

Po wymianie kilkudziesięciu postów (prawdziwa burza mózgów) uformował się skład sześciu odważnych:

Romek, Marcin, Mateusz, Daniel, Tomek i ja. Troje z nas rekord trasy miało 500km, Daniel 1000km, pozostali biło swoje życiówki.

Wycieczkę rozpoczęliśmy o 5 rano, gdzie bez zbędnych ceregieli trzasnąłem fotę startową:


Było już jasno, ale temperatura oscylowała wokół 13 st. i każdy miał na sobie coś ciepłego. Przewidywania pogodynek były jednak optymistyczne i jedynie to wiatr mógł być odczuwalny.
Pierwsze godziny jazdy mijały na kręceniu w parach przez znane wszystkim tereny przygraniczne.
Jakość niemieckich dróg jak zwykle zachwyca i właściwie traktujemy tą gładź jak coś normalnego, oczywistego.


Orzełek ;)


Do Schwedt (ok. 70km) dotarliśmy po dwóch godzinach. Stamtąd po lekkim błądzeniu (okazało się, że zaplanowałem jazdę po drodze ekspresowej) nastąpiła adaptacja trasy do nowych warunków.


Nie udało się ominąć ekspresówki, pozostało migiem ją przejechać. Trochę cieżko było, bo wiatr był znaczny i to raczej z boku, a z racji miejsca trzeba było jechać gęsiego.


Trasa nie była długa i po 20 minutach zjeżdżamy do krainy wzniesień i pięknych pagórkowatych widoków. Okolice Angermunde (ok. 100km) są pięknie pofalowane. Asfalt miejscami gorszy, ale reszta świetna.



Łykamy kolejne hopki, cieszymy oczy widokami, grzejemy się w słońcu... pora na pierwszy postój.
Obok jeziora Grimnitzee napotykamy miejsce postojowe z widokiem na okolicę. Idealne na nasze potrzeby (110km, 3,5h jazdy, ok. 9 zegarowa).


Jest bardzo cicho, za plecami mamy widok na jezioro, lekko wieje. Tu spożywamy drugie śniadanie, wymieniając się na gorąco wrażeniami. Szczególnie nowo odkryte hopki tak bardzo nas ucieszyły. Plan jest realizowany zgodnie z założeniami. Wg. mapy zostało ok. 60km do Berlina, więc - chwila - i jesteśmy u celu. :)


Miło się siedzi, ale jedziemy dalej. Mijamy kolejne jezioro Werbellinsee, po którym pływają jachty, a w marinach cumują kolejne. Droga (oczywiście super nawierzchnia) prowadzi wzdłuż brzegu. Możemy podziwiać żaglówki i jednocześnie cieszyć się prędkością jazdy.




- Daj Grześ zrobię Ci zdjęcie - krzyczy Romek
- Ok, będzie pamiątka
I jest:

- Dzięki - Romano - super :D

Marcin zachwyca się wszystkim dookoła:





Dobra, jeszcze jedna próba:

ooo, teraz ładnie :)

Mniej więcej przed piątą godziną jazdy (ok. 10 zegarowej i 150km) mijamy miasteczko Liebenwalde i zaczynamy jechać całkowicie na południe już do samego Berlina (ok. 20km). Ten naddatek drogi opłaca się, bo dzięki niemu omijamy główne nitki wjazdowe i ruch jest niewielki.

Szczecińscy rowerzyści na pewno znają ten widok:

Tego Pana pewnie też:


Niemcy wszędzie budują takie ścieżki. Wszystko równo wyasfaltowane. W ogóle, jak dotąd trafiliśmy tylko na kilka brukowanych odcinków w samych wsiach, trochę gorszego asfaltu, kierowców buraków - 0.

Aby zbytnio się nie obciążać, zabraliśmy zapasy na dojazd do Berlina. Trzeba tu napisać, że w niemieckich wioskach nie ma czegoś takiego jak warzywniak. Uzupełnianie zapasów trzeba planować w większych miasteczkach.
Nasze bufety wyglądały tak:


Minęła 5 godzina jazdy, w nogach 170km. Odpoczywamy, zalewamy puste bidony, pijemy niemiecką colę (smakuje tak samo jak nasza) i przedmieściami jedziemy do stolicy Niemiec.




Jedziemy ulicą mimo, że na chodniku jest ścieżka dla rowerów. Trafiamy też na niemieckich szosowców (nawet się pozdrawiamy).
I jest. Zabudowa i oczywiście wszędzie drogi dla rowerów. Wjeżdżamy w system berlińskich uliczek. Na każdym skrzyżowaniu są oddzielne światła dla rowerzystów. Jazda przez miasto jest trochę męcząca, bo łapiemy wszystkie czerwone. I stale jest start-stop.




Co natychmiast zauważamy to to, że kierowcy nas WIDZĄ, nie ma zajeżdżania drogi, skręcania przed kołem, spychania - jesteśmy pełnoprawnymi uczestnikami drogi.
Jak jedziemy ścieżką po chodniku to NIKT po niej nie łazi, biegnie, czy jedzie rolkami. Wyprzedzamy tylko innych berlińczyków na miejskich bicyklach.
Pierwszym cele jest Alexander Platz z jego wieżą telewizyjną:



Wieżę trzeba sobie wyobrazić, bo mimo tłumaczeń łamaną angielszczyzną niemiaszek nie skumał o co mi biega. :/
O, tu jest z drugiej strony:


Ruch na ulicach bardzo duży, pełno ludzi, turystów. Na samym placu tłumy... wszystko to przeszkadza w dotaciu do celu. Dodatkowo grupa domaga się kebaba ;)
Mi z kolei zależy na Bramie jako głównym celu wycieczki a później możemy robić co chcemy.
Mimo pewnych sprzeciwów dopinam swego i lekko (?) głodni docieramy pod samą Bramę Brandenburską. Tu każdy robi sobie pamiątkową fotę. A ja upraszam angielskiego turystę o wspólne zdjęcie:



6 godzina jazdy, 190km w nogach. Pół godziny po południu, czyli jeszcze jedziemy zgodnie z planem. Tu decydujemy się na obcięcie jednego punktu wycieczki i kierowanie się na zaplanowaną wylotówkę, po drodze zaliczając kebab u jakiegoś turasa.


Ten to wie, jak się ustawić ;)



Na myśl o jedzeniu już nikt nie patrzył na okolice, wszystcy szukali napisu Kebab. Jak na złość w tamtą stronę mijaliśmy dziesiątki barów, a teraz tylko kawiarnie, cukiernie i inne takie... Po godzinie wolnej jazdy w końcu trafiamy...do Chińczyka, który ma wszystkie kuchnie świata i gdzieś tam między sajgonkami a ryżem piecze się nasze mięso.
Chłopaki biorą po dużej porcji, Chińczyk cieszy się z dużego zamówienia - a ja wszystko focę :)




Wyjeżdżamy z miasta po dwóch godzinach pobytu. Jeszcze tylko podmiejski bufet/netto i można jechać do domu.



Jedziemy drogą B158 kierując się na Cedynię tak aby wjechać na wał przeciwpowodziowy, którym można dojechać do Szczecina.
Tą drogą jechał znany podróżnik rowerowy Jarek (Gadzik) i to według jego śladów prowadzę trasę.



Ruch uliczny jest bardzo duży, ale nas to nie dotyczy bo nasza droga jest pusta ;)
Wjeżdżamy na boczne drogi i tam już przy silnym bocznym wietrze po ok 60km od opuszczenia miasta docieramy do podnośni statków w Niederfinow (260km wycieczki, 9 godzin samej jazdy).



Tutaj powinniśmy uzupełnić bidony bo ja miałem już prawie puste. Jak się okazało oprócz bud z żarciem nic innego nie było i bez tankowania pojechaliśmy dalej.
Cała okolica jest mocno pofalowana, przypomina to trochę górskie serpentyn(k)i:




To na nich ustanawiamy Vmaxy tej wycieczki, sprawdzamy się na podjazdach i rwiemy nasz peleton.
Niestety następny przystanek jest dopiero w Schwedt czyli za jakieś 60km. Do tego silny północny wiatr i słaba jakość asfaltu na wale nie ułatwiały jazdy.
Trzeba było spiąć się i to jak najszybciej przejechać.



To wyżej to mój panel sterowniczy. Po lewej widać ściagawkę z dystansem i nazwami miasteczek, które są mijane (jak się okazało, podawanie ile jeszcze zostało było bardzo cenną informacją dla chłopaków). Obok jest GPS ze stale wyświetlanym śladem (przez co nie mam danych jazdy, ale za to na bieżąco sprawdzam drogę). Na mostku wisi aparat, dzięki czemu zrobienie zdjęcia zajmuje mi 5 sekund i nie angażuje wiele uwagi.



Śluzy i barki na Odrze:



Jadąc wałem przeciwpowodziowym mamy stale takie widoki:


Jest i najważniejszy bufet wycieczki: Lidl czy Netto - jeden pies ważne, że pić sprzedają ;)



Tu wydajemy ostatnie euro, ubieramy się cieplej. Niektórzy z nas właśnie ustanowili życiówkę (mamy ok. 310km w nogach, do domu ok. 50km, mija 19 godzina zegarowa), zmęczenie daje się we znaki...
W Gryfinie Romek odbija do siebie, a my do Polski wjeżdżamy przez Kołbaskowo. W Warzymicach ja skręcam do swojej wsi i już spokonie dojeżdżam na 22 do domu.
Według planu miałem być o 21, zapas wynosił właśnie godzinę więc w ramach czasowych ładnie się zmieściłem.

Koniec. Całodniowa, mega wycieczka przeszła właśnie do historii, a ja na stare lata będę mógł mówić młodym, że pojechałem do Berlina na rowerze i wróciłem.
Nasza ekipa była bardzo fajna, każdy dawał tyle watów ile trzeba i nie było zgonów.
Przynajmniej ja nie zauważyłem. :)

Dziękuję wszystkim za udział i mam nadzieję, że dzięki tej (długaśnej) relacji wspomnienia zostaną na dłużej. :)

p.s.1. jeszcze słowo o awariach... liczyłem, że mogą być jedna, dwie gumy...a były trzy i to wszystkie u mnie! Pierwsza dętka moja, druga Romka, trzecia Tomka. Dzięki Panowie, przy okazji oddam nówki. :)

p.s.2. Garmin wytrzymał 12 godzin, resztę na podstawie śladów Romka doliczyłem do całości.

samotna setka

Niedziela, 9 czerwca 2013 · Komentarze(4)
Kategoria 100-200km, wycieczka
Miałem jechać na zlot gwiaździsty do Szczecina, ale wybrałem samotność długodystansowca i w ostatniej chwili zmieniłem rowery...

Pierwsza godzina szybka, a kolejne to już bajabongo bez napinki (a może to wina słabego śniadania)...


Piękna kolarska pogoda, aż się nie chce wierzyć, że gdzieś w kraju są powodzie...

Nad morze!

Piątek, 3 maja 2013 · Komentarze(7)
Czyli mój ośmiogodzinny trening wytrzymałości metodą ciągłą :)

Mówiąc po ludzku: pojechałem nad morze posłuchać, czy w tym roku szumi sobie inaczej.

Stwierdzam, że tak samo, ale co sobie pojeździłem, to moje.

A już pisząc dokładniej: rano miałem sen, w którym wchodzę do nadmorskiego baru z szaszłykiem, zostawiam rower przed wejściem, a po posiłku stwierdzam...złodziejskie rozebranie roweru do gołej ramy! he, he, tak - złodziej zostawił mi ramę ;) co się we śnie zestresowałem... obudziłem się i oznajmiłem zaspanej żonie, że jadę dziś do Międzyzdroi zjeść tłustego szaszłyka.

Po 3,5 godzinie od wyjścia - lansuję się na promenadzie szukając gdzie by tu zaparkować. I powiem Wam, że ludu było tyle, że nie było wolnych miejsc! Wobec czego szukałem chociaż lodziarni, ale przypomniał mi się poranny sen (może to była lodziarnia?) i zrezygnowałem. Postanowiłem skoczyć na tutejsze hopki i śmignąć do Międzywodzia - może tam...

Do Międzywodzia zanim dojechałem, to zjadłem część swoich zapasów i nie widziałem sensu szukania dodatkowego jedzenia - skręciłem do Wolina. A tam... hulaj dusza - wiatru nie ma - piękna, szybka jazda w fajnymi widokami i do tego w pełnym, majowym słońcu...
W Wolinie musiałem uzupełnić bidony i dokupić sobie trochę słodkości. Nawiasem mówiąc - wiecie czym się różnią niemieckie wsie od polskich? Oczywiście tam jest czyściej i ładniej, ale nie o to mi teraz chodzi. W polskich wiochach - jakie by one nie były - ZAWSZE są 2-3 otwarte spożywki. W Dojczach można przejechać 10 wsi i nawet stacji benzynowej nie trafić, a wiejskich spożywek nie ma (najmniejsze to Lidl). Dzisiaj nie musiałem się martwić o zapasy - 10 min. i mam pełne bidony. To plus.

Wyjechałem o 9, wróciłem o 18. Samej jazdy to niecałe 8 godzin. Rower spisał się jak należy - zawiózł mnie szybko tam gdzie chciałem. :)

Garmin podaje 10tyś spalonych kalorii, czyli realne 5 - nieźle - starczy na powiększonego Mcdonalda, sałatkę i 2 piwa. Już uzupełnione ;)

Nie ma wycieczki, bez foty na bloga - ja, przy ostatnim zejściu na plażę w Międzyzdrojach:


Zdjęcie trochę za duże, bo photo.bikestats nie działa i wrzucam z innego miejsca.

majówka :)

Środa, 1 maja 2013 · Komentarze(5)
Kategoria 100-200km, wycieczka
No w końcu... pogoda na zamówienie: najpierw lekki chłodzik, a później już mnóstwo słońca i praktycznie bez wiatru.
Majowo sobie pojechaliśmy w składzie:
Adam,
Roman,
Daniel.

Na początku razem z mastersami z Głębokiego, by w Dobrej rozjechać się w swoim składzie. Parę pomysłów na trasę było, ale ostatecznie Daniel poprowadził naszą grupkę (a taką fajną setę wymyśliłem :)).
Ponieważ ostatnio trochę odczuwam zmęczenie i bóle ud, to wszyscy odetchnęli, że nie będzie zaginania :D Marny żart oczywiście - jazda miała być lekka i przyjemna i taka - mam nadzieję - była.

W Schmolln (wiocha za tym fajnym podjazdem za autostradą) robimy sobie przerwę na złapanie oddechu i parę uwag o tym jak kto się na ten sezon wycieniował ;):
faceci w rajtuzach © James77


Za Brussow łapie nas grupka mastersów, z którymi się później ścigamy (albo oni podkręcają tempo do powyżej 50km/h)...
Wracamy przez Locknitz, gdzie każdy odjeżdża własnym tempem w swoją stronę...
Do następnego :)