Pierwszy raz na szosie w górach i to ze szczecińską ekipą (Mateusz i Robert). Krótki wypad po przyjeździe w okolice startu i mety. Pierwszy podjazd i "o kuwa", zjazd - technika głupcze! (szczególnie przy 60) Szczecińska ul. Miodowa to jakaś popierdółka. Wieczorem "nasączamy się" porządnie izotonikami i radośni czekamy na jutrzejszy wyścig.
Udało mi się wyrwać na rower i to z żonką. Zwabiłem ją na kawę z ciastem w rowerowej kawiarence w New Grambow (tam gdzie stoi różowy rower). Tak się dogadałem z obsługą, że zjedliśmy normalny obiad z kawą :D W sumie dobrze, bo krążyliśmy po okolicy już 3 godziny, a mieliśmy tylko wodę w bidonach.
Rano, już uzbrojony do wyjścia, chciałem sobie jeszcze dobić powietrze w kole i... wyrwałem ten j%$#@any wentyl. Nerwowe szukanie właściwej dętki, zmiana i pompowanie - zeszło 15min... (+ rzucanie ciężkim mięsem).
Dla ukojenia - trochę przyrody, budzącej się do kolejnego dnia...
Postałem sobie chwilę patrząc na pływające kaczki, ale tylko chwilę bo przylazł jakiś kijomocz, stanął 10m obok i dosłownie wykurzył mnie smrodem papierosa...
Rano, jadąc do pracy nie mogłem uwierzyć, że nie daję rady więcej niż 20km/h wykręcić... Tył mi tańczy, ale - myślę - full tak ma - szosa sztywna, to teraz mi się wszystko buja...
Dopiero wieczorem, kiedy wracałem do domu w połowie trasy zsiadłem umordowany z roweru, sprawdzić co się dzieje...
Kapeć - jechałem 30km na ciśnieniu ok 1,5atm. Dzizaz, coś kapcie ostatnio mnie prześladują...
Spokojna jazda do domu, do czasu spotkania Mateusza, który katał Miodową... Jeden podjazd z nim zrobiłem a później odbył się szaleńczy zjazd lasem w dół. Fajnie, że w końcu mam pewne hamulce i teraz mogę dokręcać do oporu...
Mam! Po 3 tygodniach czekania zamontowałem nowe hamulce w Radonie.
Jutro do znajomego serwisu na skrócenie przewodów...
p.s. ustawienie zacisków zajęło mi 5 sekund każdy, z Hayesami Nine mordowałem się po 15min na koło a i tak nie było super. Czuję się jakbym zamienił liczydło na kalkulator ;)