Ten maraton postanowiłem pojechać, ze względu na ciekawą i szybką trasę. Byłem na nim 3 lata temu, mogłem więc sprawdzić formę po rocznej przerwie w rowerowaniu.
Byłem na wspólnym objeździe trasy, jak również na tydzień przed pojechałem mocno, sprawdzić na ile mnie stać.
Okazało się, że wykręciłem równo 2:00 godz. Znając moje moce, i poprzednie osiągnięcia wynikało, że celuję w środek mojej kategorii M3.
Mój plan taktyczny był taki: zejść poniżej 2 godzin ile się da, aby to zrobić musiałem znaleźć mocnego zawodnika i najlepiej razem dojechać do końca.
W dniu maratonu umyłem rower (w końcu), zmieniłem opony na Schwalbe Hurricane, nasmarowałem łańcuch, usztywniłem zawieszenie i tak przygotowany o 10 wyjechałem.
Po drodze od teściowej wyłudziłem 2 agrafki na chipa i pędem na maraton.
Na miejscu okazało się, że nie wziąłem licznika (ech ten pośpiech), zostało mi więć poleganie na intuicji.
Podczas oczekwiania na swoją kategorię spotkałem ludzi z wtorkowych treningów, jakież zdziwienie ich było jak się okazało, że jadę w M3, podczas gdy oni są w M2. Dobrze - mówię - będziecie mnie gonić :) Na starcie byłem trochę za późno, bo byłem praktycznie na końcu, wiedziałem że czeka mnie dużo wysiłku w przedzieraniu się do przodu. Przed startem jeszcze na komórce ustawiłem timer na 2 godziny i pora ruszać. Start był lotny, więc na dojeździe trochę się przepchnąłem, by jeszcze na ulicy wykorzystać zbity peleton i gonić czołówkę. Przy pierwszym skręcie na Kunowo widziałem, że peleton się przerywa a ja zostaję niestety w tej drugiej części. Nie mogłem tu zostać bo później nie będę w stanie ich dogonić. I tu okazuje się, że podobnie myślących jest kilku, tak formuje się mała grupka 3-5 zawodników, którzy jadą - na moje oko - ok 35km/h. Tak mijamy kolejne wioski, wyprzedzając wolniej jadących (całkiem sporo ich było ;). Czasem ktoś się podłączył do nas, jednak stała ekipa liczyła 3 rowerzystów. Zależało mi aby wypracować największą przewagę na asfalcie, bo później po płytach i bruku jedzie się ciężej. Dlatego do Koszewa cisnąłem mocno. Przy wjeździe na drogę polną, kolega z numerem na chipie napisanym pisakiem (coś jak 573??), który był na przedzie zrobił bardzo dobry ruch i zjechał na boczną, równoległą do żwirowej drogi szeroką ścieżkę zrobioną chyba przez traktory. Pozwoliło nam to utrzymać wysoką prędkość i praktycznie do Wierzbna sporo ludzi wyprzedziliśmy. Po wjeździe na asfalt wychodzę na zmianę i cisnę w wysokiej kadencji. Czuję, że moc jest ze mną, jedziemy dobrym tempem. Jestem zadowolony, że się tak dobraliśmy, jedziemy teraz we trzech (trzeciego nie pamiętam, bo stale był z tyłu). Po wjeździe na drogę szybkiego ruchu zmiana, chwila odpoczynku na kole daje mi wystarczająco dużo czasu na uspokojenie oddechu i rozglądanie się kogo mijamy. Ciągle trafiamy na grupki po 3-5 kolarzy oraz pojedynczych jadący chyba na "odcięciu prądu". Mam cichą nadzieję, że sporo z nich jest z M3. Za Okunicą odbijamy na Ryszewo to mój ulubiony fragment trasy. Zawsze jadę tu z wiatrem, dodatkowo dobry asfalt i lekki zjazd pozwalają się rozpędzić. Drogą węższa, grupek ciągle sporo, na szczęście kolega ma dzwonek w rowerze i do tego głośny - bardzo przydatny na maratonie. Mijamy bufet, oczywiście bez przystanku, szkoda tych kilku sekund ;) Po drodze wyprzedzamy jakiegoś tubylca na wigrusie, któremu udzieliła się chyba atmosfera wyścigu, po cisnął... ile mógł ;) Trafiają się też pierwsze gumy. Po wjeździe na brukowany mostek wiem, że to koniec zabawy i teraz liczą się twarde tyłki ;) Kolega jednak na przedzie nie zwalnia zbytnio, więc po płytach całkiem nieźle nam się jedzie. Staram się nie myśleć - "ile jeszcze", tylko "połowa dystansu już za mną". Przeskakujemy co chwilę z pasa na pas wyprzedzając słabszych, dość ryzykowne, zważywszy, że jadę prawie dotykając koło kolegi a nie widząc drogi przede mną.
Po czasie dojeżdżamy do pierwszego wzniesienia (tego z płytami i piachem między nimi), w takich momentach przydaje się rozeznanie terenu, bo od razu ustawiam właściwe przełożenie i ciągnę do góry. Tu jestem wyraźnie szybszy od kolegi bo zostaje z tyłu. Przy okazji wyprzedziliśmy sporo ludzi w tym miejscu, parę osób prowadziło też rowery. Sytuacja powtórzyłą się przy drugim i trzecim wzniesieniu (z płytami). Cieszę się, że mam je za sobą bo ten fragment był najgorszy szczególnie psychicznie, zacząłem się bać, że za szybko ruszyłem i teraz kończą mi się siły. Ale nie, kończą się płyty i wjeżdżamy na asfalt, wyskakuje przede mnie gość z jakiegoś teamu (pamiętałem!), postanawiam siąść mu na koło, okazało się bowiem, że jadę sam. A teraz potrzebny jest mi jakiś pociąg. Szybko przecinamy skrzyżowanie obstwione przez policję i rozpędzeni wpadamy na ostatni bruk na trasie. Tu zostaje jechać tylko po nim - boki są zajęte przez wolniejszych. Za brukiem skręt w prawo i ostatni podjazd na trasie - asfaltowy.
Czuję, że kończą mi się siły, mówię sobie - "nie możesz go zgubić", wrzucam "młynek" i wciągam się pod górkę, idzie mi to na tyle sprawnie, że utrzymuję koło. Na szczęście (dla mnie) kolega na górze też jest zmęczony, bo rozpędza się powoli. Mam przez to czas na łyka i uspokojenie oddechu (prawie zadyszki). Został nam jeszcze las i koniec. Przed skrętem do lasu przedobrzyłem, bo chciałem wziąć ostatniego łyka i tak to silnie zrobiłem, że ustnik został mi w zębach a ja kierując jedną ręka a drugą z bidonem wchodzę w zakręt. Zdążyłem wyhamować i się w nim zmieścić (ledwo), ustnik schowałem do kieszeni, bidon do koszyka i gonię kolegę. Na szczęście las jest krótko, jednak piaszczysta nawierzchnia skutecznie rzuca mnie na boki i spowalnia (dobrze, że innych też ;). W lesie pierwszy raz wyprzedzają nas goście z M2, około 7-9 osób, nie mam już siły się podnich podczepić, chcę dojechać już tylko na kole kolegi (jak dla mnie i tak jedzie mocno). Przy wjeździe na asfalt popełniam błąd i zakopuję się w tym cholernym piasku, tracę przez to kilka sekund i najgorsze, że mój pociąg też. Za szlabanem wiem, że zostało kilkaset metrów, zbieram więc wszystkie siły i postanawiam zawalczyć o lepsze miejsce w generalce, wyprzedzam 2 czy 3 gości przed samą metą. Wpadam na nią z wywieszonym językiem. Już po wyścigu odnajdujemy się z kolegą i dziękujemy sobie na wzajem, to była dobra jazda. Obaj jesteśmy zadowoleni. Sięgam do kieszeni po komórkę sprawdzić czas, okazuje się że urwałem 7 minut. Suuper, kolejny cel osiągnięty :) Jeszcze medal za uczestnictwo, i można jechać do domu.
Fajnie było znowu poczuć atmosferę rywalizacji. Polubiłem ostre finisze. No i jestem zadowolony, że poradziłem sobie szybko z kryzysem jak również nie odpuszczałem sobie aż do końca.
Sprawdzając wyniki pogratulowałem sobie: 19 miejsce w M3 na 170 i 71 w generalce na 653 (Vśr. 29,46km/h, 1:52:00.12). Lepiej już nie mogłem. To był udany wyścig. Świetna organizacja (jedzenie i woda były nawet na oficjalnych objazdach trasy) i możliwość spradzenia się na tej samej trasie w warunkach wyścigu powodują, że startuję za rok.
p.s. znalazłem naszą trójkę na zdjęciach. Na mecie byliśmy na 17,18,19 miejscu w M3
maraton dookoła Miedwia
© James77
z galerii użytkownika Wober