Wpisy archiwalne w kategorii

200-więcej

Dystans całkowity:10013.10 km (w terenie 20.00 km; 0.20%)
Czas w ruchu:428:27
Średnia prędkość:23.37 km/h
Maksymalna prędkość:70.00 km/h
Suma podjazdów:24543 m
Maks. tętno maksymalne:185 (99 %)
Maks. tętno średnie:145 (77 %)
Suma kalorii:123880 kcal
Liczba aktywności:26
Średnio na aktywność:385.12 km i 16h 28m
Więcej statystyk

Bałtyk Bieszczady Tour 2016 edycja IX

Sobota, 20 sierpnia 2016 · Komentarze(5)
Co dwa lata na mapie ultramaratonów pojawia się On - Święty Graal rowerzystów, którego każdy chce dotknąć, ale nie każdy ma odwagę bo sparzyć można się srodze...
Przejechałem go w 2014 z czasem 47:55 co do tej pory bardzo mnie satysfakcjonowało i nie czułem potrzeby ponownej rowerowej katorgi. Ale w tym roku było inaczej. Organizator 1008.pl postanowił zrobić 2 edycje jedna po drugiej. 2016km w 2016 roku. No i to zaczęło swędzieć. :)
Za jednym razem zmienić o numery cyferki na stroju, zdobyć spodenki z napisem "2016km non stop" i w ogóle pojechać w imprezie, która miała się już nigdy nie powtórzyć...o to warto było się starać.
Przygotowania zacząłem jeszcze w tamtym roku; rozszerzyłem zakres ćwiczeń, zacząłem biegać, machać hantlami, wzmacniać mięśnie głębokie...Od razu wiedziałem, że nie jadę po wynik. Chcę to po prostu zaliczyć i tak nikt nie ogarnie różnicy czasu przejazdu między 90 a 120 godzin. Będzie to wiedział tylko ten, kto to przejechał.
I tak zimę spędziłem na rolkach i orbitreku (to wszystko przed pracą czyli pobudki o 5 i 1-1,5h treningu), wieczorami ćwiczenia, na wiosnę zacząłem wychodzić na dwór oraz raz w miesiącu robić całodniową wycieczkę na rowerze w granicach dziennego dystansu BBt czyli ok. 350-400km. Lato zeszło na całkiem dobrym rozjeżdżeniu i bezproblemowej życiówce w bieganiu - 23km w 2h... oraz na przymusowej przerwie w wyniku wjechania samochodu w mój rower i lotu przez maskę (do tej pory mam ślady, a 29er niesprawny).
Ciężkie jest życie amatora kolarstwa, a jeszcze bez wsparcia finansowego i rodziny...czasem bardzo ciężkie.

Termin maratonu zbliżał się nieubłaganie, ostatnią pozycją na liście było...odchudzenie siebie do jak najlżejszej wagi. I tak przez kilka miesięcy zmieniłem (czy uzdrowiłem) dietę. Tłuszcz zaczął spadać z 15% (czyli nie tak źle) do 12% - tuż przez maratonem (to ok. 4kg mniej czyli tyle ile ważył mój bagaż - waga startowa 80kg przy 190cm). 
Po tym wszystkim czułem się dobrze przygotowany, rower dostał nowe kapcie, smar w łożyska, unowocześniłem część własnych "patentów". O kondycję się nie bałem, po tych kilku trasach wiedziałem, że jestem w stanie bez problemu je powtórzyć. Do tego logistyka zawsze się sprawdzała. W ogóle przestałem się obawiać wyjeżdżania poza zasięg wozu technicznego (a to też trzeba wyćwiczyć i przy tym nie brać góry sprzętu).

Pozostało jeszcze zrobić plan (i go  ładnie okleić):

W skrócie: odpoczywam 4 godziny na DPK, jadę 30km/h i jestem na mecie po 60h - czyli bez fajerwerków ale z luzem.

W przeddzień startu pojechałem do Świnoujścia na odprawę i po pakiet startowy:

Jeszcze masa krytyczna, którą odpuściłem:


Po miesiącach przygotowań wybił ten dzień, pora się spakować:

Opiszę pokrótce co i dlaczego coś wziąłem (może się to komuś przyda, a może powie, był to przerost formy nad treścią. Te rzeczy zostały wybrane przez moje doświadczenie):
Od góry z lewej:
1. mała, wąska torba na ramę (za mostkiem) - miała być na telefon i żelki. Ostatecznie z niej zrezygnowałem (utrudnia skręt kierownicą i zmieściłem się w pozostałych kieszonkach)
2. 2 ładowarki usb + kable do 2 telefonów, mp3 i przejściówka z akumulatora lampki do usb + ładowarka do akku lampki (Magicshine mj872, akumulator już słabszy i z trudem daje 8h prądu)
3. 5 dużych i 5 małych zipów - różne rozmiary bo nie zawsze nadmiar można obciąć, a może przeszkadzać.
4. gumka z hakami - nią do bagażnika mogę przytroczyć coś większego np. bluzę lub kurtkę
5. kask
6. 8 żeli aptonia wersja 700 ultra, czyli na długie wysiłki, bardziej jako ratunkowe pożywienie między odległymi punktami, niż coś na czym można jechać 5 dni. (jedna paczka do bagażnika, druga do przepaku)
7. kosmetyki (warto po drodze odświeżyć się), ja wziąłem: mały ręcznik, żel pod prysznic, antyperspirant, szczotka + pasta do zębów, żel przeciwbólowy, maść przeciw otarciom, leki przeciwbólowe, plastry na otarcia, wilgotne husteczki i kwasik BCAA - wszystko do przepaku.
8. kurtka p.deszcz
9. elektronika: smartfon, zwykły fon (samsung solid), nawigacja Dakota 20, licznik Edge 500, mały powerbank (Edge działa przez 14 godzin, na 2-3 potrzebuje tego małego powerbanku), lampka główna z akumulatorem i mały migacz (nie ma na zdjęciu)
10. Olej do łańcucha - miał być finischline ale zmieniłem na inny (mniejsza butelka) - do przepaku.
11. kamizelka p.wiatrowa
12. baterie AA x2 na dzień do dakoty + AAAx2 do tylnej lampki (gdyby coś) - para do bagażnika, reszta do worka
13. multitool - mi się nie przydał, ale kolega potrzebował poluzować śrubę w spdach i wtedy imbusik się znalazł.
14. okulary z wymiennymi szkłami (jasne/ciemne + ścierka)
15. karta płatnicza, dowód osobisty, 100 za nocleg, 50 na drobne wydatki - ostatecznie wszędzie płaciłem kartą
16. 3 świeże dętki (do stożków potrzebuję 60mm wentyla, nie każdy takie ma), łatek nie brałem, przebiłem 2 (2 stale miałem przy sobie).
17. 2 książki przejazdu (IX i X edycja)
18. pas do pulsu
19. potówka - dobra na upały jak i na wietrzne dni
20. mały buff - pamiętam 6 stopni w nocy w Bieszczadach - zakrycie szyi dużo wtedy daje - w przepak
21. zestaw base layer crafta - przyszedł na kilkagodzin przed wyjazdem ,rozmiar L ale chyba dla Amerykanów - gacie + krótki rękaw - na noc w Bieszczady - na razie w przepak
22. 3 stoje po 2 dni w jednym - uważam, że to rozsądne minimum, nie wyobrażam sobie przejechania 2000km w jednych gaciach, przy jakimkolwiek otarciu robi się nieciekawie. Moje stroje miały różne wkładki i grubość materiału, więc nawet ustaliłem kolejność zakładania.
23. bandanka - dobra na ciepłe i chłodne dni
24. spodenki biegowe (do normalnego chodzenia po kwaterze w Ustrzykach) doszła jeszcze firmowa koszulka 1008. - do bagażu (nie przepaku)
25. bluza Danielo - coś zimne dni, wadą było brak możliwości schowania (duża objętość) - ostatecznie nie założyłem - wiozłem w przepaku
26. rękawiczki biegowe (na chłodną noc w Bieszczadach) - nie używałem, rękawiczki rowerowe, skarpety na buty (Danielo takie robi - przy 10st zapewniają komfort nie wiania w stopy i buty są czyste - do max 15st wyżej robi się gorąco), 3 pary skarpetek rowerowych (jak się okazało nawet między nimi czułem różnicę wygody!)
27. plecak (nie ten na zdjęciu tylko większy) do bagażu, który dostępny był na mecie.
28. rękawki - letnie, nogawki letnie i zimowe (letnie wersje miałem przy sobie, zimowe na noc w góry i deszcze)
29. numer na rower, na koszulkę i na dole worek na przepak

Wszystko to miało mi starczyć na 6 dni jazdy rowerem non-stop z postojami co ok. 350km.

Rzeczy popakowałem bez problemu, miałem rozpisany plan, pogoda miała być nienajgorsza...pozostało wystartować liczniki i to przejechać.

Dzień I 20.08.2016 sobota:
Start o 7:05 (druga grupa tych co jadą dwie edycje)
Plan przewiduje dotarcie do Bydgoszczy (dokładnie Kryszyniec, zajazd Chata Skrzata) na 20:00. Czyli spokojne 300km.
Grupka oczywiście ciśnie 35km/h, jadę z nimi, czekając na sikustopa. Kiedy po godzinie zapala mi się lampka "gacie w dół!" odpuszczam, robię co trzeba i od tej pory jadę już samotnie swoim tempem.
No i teraz zaczyna się to czego oczekiwałem: samotna jazda z radiem w uszach.
Początkowe tempo było trochę za mocne (jak na ten dystnas), nie rozgrzałem dobrze ciała i zaczęły boleć plecy (krzyż) i boleć kolano. Ale po sikustopnie wszystko minęło. Pogodę tego dnia mieliśmy zmienną, tzn. był deszcz, było słońce ale jechaliśmy ciągle pod wiatr. 
Zaliczam punkt w Płotach:
Była telewizja i coś tam musiałem powiedzieć: wywiad.
Kolejne punkty w Drawsku Pomorskim, Pile (fota niżej), 

i Bydgoszczy, gdzie kończę na dzisiaj.
Świetnym pomysłem było stworzenie tematu na Stravie, gdzie każdy mógł skomentować moją jazdę, ja wrzucałem foty z trasy oraz komentarze jak się czuję itd. On line pełną gębą. :)
Chata Skrzata:

Koniec pierwszego dnia jazdy, przybyłem o 18 (2 godz. przed czasem) teraz miałem 4 godziny przerwy. Przyznam, że chciałem jechać dalej, kiedy widziałem jak inny się spieszą, walczą o każdą minutę ja...idę pod prysznic (cudowne uczucie) i świeżutki kładę się w pokoju. Jeszcze tylko podłączam wszystko do ładowania, nastawiam budzik za 3h, zapuszczam spokojną muzę i...leżę...leżę i smsuje z ludźmi. Nic nie pospałem, świadomość, że co chwilę odjeżdżają kolejni zawodnicy działała deprymująco, ale miałem plan i tego miałem się trzymać.

Dzień II 20/21.08 sob/niedziela
Startuję o 22 w sobotę. Czuję się wypoczęty, świeży, grupki nadal przyjeżdżają, ale widać, że walczą z trasą. Ubieram się na długo (ale letnio). Odpalam lampkę i lecę do Iłży. Na początku poniosło mnie bo jechałem 40km/h, dogoniłem kilku znajomych z innych maratonów, aż przez Toruń jechaliśmy przez chyba 2-3 godziny z kolegą Pawłem z Krakowa z którym jechałem Tour de Pomorze. W nocy rozstajemy się, bo chcę stanąć na rozprostowanie pleców. I znów samotnie, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. W ogóle noc była gorąca po wyżej 22 stopni, spokojnie można by jechać na krótko, gdyby nie wygrzane za dnia ciało.

Rafineria w Płocku (hałas niesamowity). Po kilkunastu godzinach jazdy pojawiły się pierwsze większe bóle stóp (piekły). Co mnie bardzo zaskoczyło to super wygodna kierownica, która okazała się tak komfortowa, że właściwie do końca całej wyrypy nie odczuwałem skutków opierania się na niej rękami (jak na taki dystans oczywiście). Zaczął też wychodzić brak snu w Bydgoszczy. Zacząłem mulić, aż do punktu w Gąbinie, gdzie strażacy stawiają namiot dla strudzonych.

Byłem tutaj o 5:30 a ponieważ i tak przed planowanym czasem, więc poszedłem się zdrzemnąć na pół godziny. To pozwoliło oddalić senność i pierwsze zmęczenie. Zjadłem coś ciepłego i dalej w drogę. Szkoda, że drugiego dnia też było ciągle pod wiatr, ale nie padało.  Środkowy odcinek maratonu to były moje przygody z awariami sprzętu na poprzedniej edycji i nawet rozpoznaję miejsca postojów. Tkwi to w pamięci bardzo mocno. :)
Spokojnie zaliczam PK: Toruń, Dąb Polski, Gąbin, Żyrardów

na którym trochę odpoczywam, Białobrzegi i w końcu Iłża (700km godz. 15:23 niedziela, wg planu miałem być o 18, więc luz)
Idę na porządny obiad i zajmuję całą dwójkę.
Ubranie po dwóch dniach jazdy wyglądało tak:

Na prawdę warto wtedy zmienić na świeże, lub co najmniej przeprać.

W pokoju byłem sam, więc spokojnie biorę prysznic, przepakowuję ciuchy na Bieszczady, robię małe pranie, smaruję się czym trzeba (łańcuch w rowerze też), nastawiam budzik (mp3 w ucho) i kładę się spać.
Od znajomych obserwujących moje zmagania dostaję info o wielkim deszczu idącym w naszym kierunku...cóż...gdzieś miało padać, niech będzie i tu. :)
Śpię 2 godziny, przez 3 dochodzę do żywych. Za oknem pada i to nie mżawka, doskonale wiem, że od Iłży zaczynają się pierwsze pagórki, zwiększa się ruch samochodowy i trochę inaczej tu jeżdżą...

Dzień III 21/22.08 niedziela/poniedziałek
Wyruszam coś około 20 w niedzielę. Na ostatni odcinek zarezerwowałem sobie 20 godzin, spieszyć się nie muszę. Najważniejsze to nie dać się zabić w tym nieprzerwanym sznurze Tirów.
Na 120km odcinka tuż przed PK Majdanem Królewskim w tym deszczu o 2 w nocy na wiadukcie przebijam oponę. A właśnie sprawdzałem, że za chwilę odpocznę. :/

Nie mam gdzie się schować, nie mam łyżek, opony nowe. Ale...zmieniam przebitą dętkę niczym Lance na tym filmie: mistrzu.
Pompkę montuję już trzęsącymi się z zimna rękami. Dojeżdżam do punktu, gdzie jest serwis, tam proszę o dobicie do 8,5bara a sam idę ogrzać się do środka. Okazuje się, że można się przespać. I tak też robię rozbieram się do samych gaci Crafta (któe i tak na mnie wiszą bo są mokre), rozwieszam wszystko na krzesłach i idę pod koc na materac. Zasypiam tym razem bez budzika. Chyba na 2 godziny. Ciuchy lekko przeschły, ale pada dalej, więc bez różnicy. Zapas czasu i tak mam spory, jadę dalej.
Wlotówka do Rzeszowa:

Poniedziałek rano, czas porannego szczytu. Jednym słowem - masakra. Ci ludzie jeszcze nie nauczyli się chociażby lekko zjechać kiedy wyprzedzają rowerzystę. Zajeżdżają, wyjeżdżają przed kołem, nikt nie czeka na wolne miejsce do wyprzedzenia - no dzicz (mieszkam w Szczecinie i tu takich sytuacji już się prawie nie spotyka, do tego każdy szosowiec z moich okolic jedzie do Niemiec, gdzie stwierdza, że to w Szczecinie jest dzicz, a u sąsiadów normalnie). Czułem stałe zagrożenie i niebezpieczeństwo, trochę pomagała muzyka w słuchawkach...
W takich warunkach zaliczam wszystkie punkty kontrolne: Majdan Królewski, Rzeszów, Brzozów, Ustrzyki Dolne.
Brzozów wymaga małego wyjaśnienia: otóż organizują go panie z Koła Gospodyń Wiejskich i nie spotkacie tu drożdżówek i wody ze sklepu. To co tam jest to legenda tego maratonu:

Ciasta w niezliczonej ilości, robione własnoręcznie i to takie pyszne, że...warto dla nich jechać. Oczywiście zupy,kanapki, picie też jest, ale ci co wiedzą przyjeżdżają najeść się ciasta. :) Ja biorę po 2 kawałki z każdego rodzaju, popijam colą. Wspaniałe uzupełnienie cukrów. :)
Nażarty jadę dalej, pojawiają się pierwsze widoki, zabudowy górskie, kapliczki, słowem udało się "rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady" :)

Na minutę przed prawdziwym oberwaniem chmury dojeżdżam do ostatniego PK w Ustrzykach Dolnych. Czekam z pół godziny na zmniejszenie opadu, ale nic to nie dało. Nie chcę dłużej czekać i w ten zalew (aż musiałem wypluwać wodę) i rzeki na drogach jadę ostatnie 40km...
Mniej więcej w połowie jest punkt widokowy, który kiedyś ominąłem a chciałem mieć tu fotę:

Tak to właśnie wyglądało, zimno i mokro, brak widoków.
Na ok. 20km przed metą przy którymś tam podjeździe postanawiam się zatrzymać na ostatniego sikustopa, robię to tak nieszczęśliwie, że zanim zdążam się wypiąć tracę równowagę i z całym impetem przewracam się na słup znaku drogowego. Walę się boleśnie w żebra...Powiem wam, że wyłem z bólu niczym zarzynane zwierzę. Dobrą chwilę zabrało mi ogarnięcie się i wstanie z tej mokrej trawy. Robię parę głębokich oddechów - boli ale nie kłuje, więc chyba tylko stłuczenie. A to mnie nie zatrzyma.
Wdrapuję się na rower i już powoli, hamując na zjazdach (ruchy ciała wzmagały ból) dotaczam się do mety.
Wita mnie Robert Janik, gratuluje, wręcza medal i zaprasza do karczmy:


Przyjechałem o 16:01 w poniedziałek, czyli w 57 godzin. 3 godziny przed planem. Co mnie bardzo ucieszyło, bo do kwatery miałem 23km dalej pod górę i chyba kilometr od głównej drogi. Byłem cały mokry, zziębnięty wolną jazdą i obity. No i tu wyszedł zgrzyt - nie było samochodu z naszymi rzeczami. Moim zdaniem to wielka wtopa, bo ani nie byłem pierwszy, raczej gdzieś dalej a ludzie czekali od rana. Dopiero po chyba 2 godzinach przyjeżdża, ja mam już dreszcze z zimna. Pamiętacie Pawła z którym jechałem kawałek w nocy? Okazało się, że przyjechał tutaj samochodem i może mnie podrzucić (dokładnie to jego przesympatyczna żona - co jak się okazało później, uratowało mi tyłek). Dojazd zabrał nam z 40 minut (w tym szukanie zjazdu), droga do domu okazała się szutrówką, rozmiękłą od całodziennego deszczu. Nie nadająca się w ogóle na jazdę szosówką ani nawet na człapanie w butach spd. :( (tak sobie zarezerwowałem). Widząc to Ania powiedziała, że przyśle rano Pawła. Uf, ulga niesamowita, szczególnie, że nie byłem już wtedy w stanie wyjąć roweru z samochodu ani z niego wysiąść...Ten cholerny ból w plecach.
Koniec? Nieeee, dopiero półmetek. Na starcie mam być o 9 rano, czyli jeszcze 12 godzin przede mną. Nie poddaję się i działam dalej według planu.
Pokój okazał się bardzo przytulny i ciepły. Obok wynajmowała pokój para, gdzie chłopak (Rafał) również startował w BBt ale struł się okrutnie i musiał się wycofać.

Ładny prawda? Tyle tylko, że gniazdka były pod skosami...5 minut do nich dochodziłem. Przygotowuję się na ranek, czyli ciuchy te same, ale trzeba je trochę wypłukać i wysuszyć (szczególnie buty), przepakowuję z bagażu rzeczy do przepaku, prysznic, 2 panadole, rower będę robił jutro, budzik i idę spać. Kładę się na plecach i rano w takiej pozycji się budzę. Jem małe śniadanie, pakuję się i podjeżdża Paweł, który odstawia mnie na start X edycji Bałtyk Bieszczady. I teraz zaczynam bić wszystkie swoje rekordy.


Niestety ślad podzielony bo wyskoczył błąd w Garminie (śmieszne, że w miejscu mojego uderzenia):



Misja: Wroclove

Sobota, 6 sierpnia 2016 · Komentarze(8)
Uczestnicy
Pojechać ze Szczecina do Wrocławia było kolejnym pomysłem na całodniową wycieczkę. Tym razem poszukałem po znajomych podobnych wariatów i znalazłem jednego, któremu pasował i termin i moje towarzystwo. :)
Czyli pierwszy krok zrobiony. Dalej ustalanie przebiegu trasy, planowanie przerw, rezerwacja miejsc w pociągu. Aż w piątek po pracy przygotowałem rower, jedzenie i po 21 położyłem się spać...żeby obejrzeć kolejny raz Mission Impossible.
Zasnąć się nie dało.
Nic to, jedną noc nie raz się zarywało dam radę i teraz.
Sobota, godz. 0:00, Szczecin - wycieczkę czas zacząć:


Do świtu mieliśmy 5 godzin jazdy po znanej trasie. Pierwsza setka Romkowi była doskonale znana, więc na bieżąco dokonywaliśmy skrótów wybierając te z lepszymi nawierzchniami. Pierwsze godziny minęły bez większych problemów. Jedynie co o mały włos zgubiłbym tylne koło, które nie było trzymane wystarczająco mocno przez zamykacz. Jakoś dziwnie mi się skręcało ale dopiero na sikustopie, kiedy przestawiałem rower koło zostało na ziemi.
Jazda jak to w nocy...puste ulice, tylko nasze światła rozcinały ciemność. A, że lampy mieliśmy silne, to mknęło się powyżej 30 i gadało o dupie Maryni. :)
Postój na 80km na Orlenie w Barlinku:

Uzupełniamy kalorie i w drogę.
Noc była ciepła (14), widoczność doskonała...do czasu okolic Drezdenka. Wjechaliśmy w taką mgłę, która w świetle lampy okazywała się jeszcze gęstsza, do tego ciągnęła się przez wiele kilometrów. Oczywiście cali byliśmy mokrzy, woda kapała z nosa, rąk, kasku...
Dodatkowo Drezdenko...ja cię zapamiętam. Drugi raz tamtędy jechałem i na przyszłość: główna droga jest wyłożona starym, krzywym brukiem. Następnym razem poszukam objazdu.

Mgły się skończyły, bruk też...zaczęło być klimatycznie jak to wczesnym rankiem. Jest taki moment, kiedy widać jak świat budzi się do kolejnego dnia: pierwsze promienie słońca, pierwsze głosy zwierząt, ktoś na 6 jedzie do pracy...
Dojechaliśmy do Międzychodu, w którym planowane było śniadanie (oczywiście na Orlenie):

Lubię te obecne stacje benzynowe. Nie było jeszcze 6 a można było kupić hotdoga w 10 smakach, kawę w 15 rodzajach i do tego posiedzieć w ciepłym pomieszczeniu (tak, jestem dinozaurem i pamiętam epokę CPNów :)).
To był 170km. Przyspieszę trochę akcję, bo przez następne 150km nic się więcej nie działo. Po prostu łykaliśmy kolejne kilometry z prędkością szosową. 30-35 - stale było na liczniku. Jechaliśmy raz na zmiany, raz obok siebie, w ciszy czy rozmawiając. Romek jak i ja, nie musi zatrzymywać się prze każdym kościele, czy rynku. Można powiedzieć, że cechuje go podobna "wrażliwość krajobrazowa". Wyciągałem kamerę dopiero jak zobaczyliśmy coś takiego:

Po 200km zaczęliśmy robić częściej postoje. Nieplanowane, ale krótkie dla rozprostowania pleców (szczególnie moich).

No ten był akurat dłuższy (300km, Góra):

Można powiedzieć, że czwarta setka była najtrudniejsza do wykonania. Czuliśmy już dystans, mi doskwierały plecy, pampers zaczął przeszkadzać i paliły stopy, a Romka łapały kurcze. Do tego jechaliśmy w porywistym wietrze. Przynajmniej było ciepło i słonecznie.

Po mokrej i zimnej nocy (w stosunku do dnia) nogawki i rękawki zdjęliśmy dopiero gdy temperatura sięgała 23 stopni. Na rynku we Wschowej. Dosyć ciekawa starówka, chodź zniszczona i długo nie odnawiana. Tutaj też, podczas posiłku starsza pani zaczęła do nas narzekać na wschowską służbę zdrowia. Mówiła z 10  minut (zahaczając o inne tematy), aż w końcu zauważyła, że chyba jesteśmy z innej planety bo nagle skończyła i sobie poszła. :)
Rejony przed Wrocławiem obfitowały w podjazdy. Niewielkie (coś jak na pojezierzu Drawskim) ale płaskiego już nie było (Park Krajobrazowy Dolina Jezierzycy, okolice Trzebnicy). Romek coś zwolnił, wiatr jakiś dziwnie w mordę wiał...Do ostatniego punktu przed Wrocławiem - Oborników Śląskich - strasznie nam się dłużyło. Mieliśmy tu już spóźnienie, więc postanawiamy nie jeść planowanego obiadu, tylko po uzupełnieniu bidonów jedziemy do Wrocławia (ostatnie 30km). Tutaj też dostaliśmy wiatr w żagle, trasa zaczęła być "opadająco-płaska" bo sporą część przejechaliśmy z 4 na liczniku...
Po długo wyczekiwaniach Oborników, Wrocław wręcz pojawił się znienacka (jeszcze trzeba było tylko wyhamować z 40km/h):

Już było pewne, że zdążyliśmy. Według planu było 30 minut spóźnienia, ale zapas był jeszcze spory i wystarczyło jechać 30.
Na początku tylko spore zaskoczenie: gwałtownie zwiększył się ruch samochodowy i pogorszyła jakość ulic. Do tego jakiś matoł w BMW wyprzedzał na czołówkę i zmusił nas do zjechania z ulicy (prawie do rowu) a chwilę dalej gość w Fordzie włączał się do ruchu bez sprawdzenia czy ma wolną drogę... Jeszcze tylko nie dać się zabić...
Nie daliśmy się i po krótkim kluczeniu nastała meta:

400km, godz. 16, Sukiennice we Wrocławiu. :)
Stare Miasto Wrocka jest bardzo ładne i tętniące życiem. Chwilę siedzimy i jedziemy na pobliski dworzec główny zjeść zasłużonego Macdona. :)
Tu kończy się nasza wycieczka. Pakujemy rowery do pociągu Intercity i w komfortowych warunkach wracamy do Szczecina.
Podsumowując: był ból, był śmiech i jest satysfakcja. Uznaję więc, że i ta wycieczka była udana. :)
Plan na sobotę wypełniony w 100%:


Dzięki Romek za towarzystwo.


Zalew Szczeciński z Cubica Racing Team

Niedziela, 17 lipca 2016 · Komentarze(9)
Cubica Racing Team to szczeciński zespół rowerowych wycinaków, którzy postanowili sobie skoczyć dookoła Zalewu Szczecińskiego. A że znam kilku to dostałem zaproszenie do całodniowej wyrypy.
Trasa wszystkim była znana i to niejednokrotnie, więc spokojny o ślad, do bagażnika wrzuciłem kilka bułek, żeli, bananów i trochę sprzętu. Start też ze standardowej szczecińskiej, rowerowej miejscówki: kąpieliska Głębokie, czyli po prostu jazda na 265km...
Ekipa Cubicy była naprawdę mocna, w tym jedna dziewczyna, która daje zmiany po 35km/h. Nie ma lipy, nogi ogolone, łańcuchy nasmarowane, tylko ja jakiś amatorsko zarośnięty...
Start o 7 rano, kierunek jak zwykle: nach Deutschland (inaczej nikt chyba nie jeździ), jeszcze fota startowa i w nogi:

Na początku spokojnie po 35-38 w parach, rozmowy, śmiechy, kto co wygrał, kto gdzie się ścigał... Jechało nas 7 osób, więc na końcu peletonu była "ośla ławka" na której można było sobie dłużej odpocząć (jak ktoś chciał, dzięki czemu pary ciągle się zmieniały).

Pierwszy postój to oczywiście ławka w Ueckermunde na 60km trasy. Ekipa zgrana tylko ja coś odstaję... ale ok, nie mam takiego fajnego stroju, więc jem w odosobnieniu bułkę, robię cichaczem fotę i jedziemy dalej. :)

Po chwili, 90km trasy czyli magiczny most przez Pianę w Anklam. Magiczny dlatego, że za chwilę będziemy jechać przez 100km z wiatrem po bajecznych drogach wyspy Uznam. :) Kończy się zaginanie, zaczyna się...zaginanie z wiatrem. :)
Oczywiście jeszcze trzeba uzupełnić paliwo i zrobić foty. 

Od jakiegoś czasu przesiadłem się na szytki. Na początku treningowe tanie Tufo, co by nie "popłynąć" w razie większej awarii. Niestety gdzieś najechałem na ostry kamyczek, który wbił się w oponę i ją przebił. Na dętkach byłoby to samo, kamyczek w kształcie ostrza z całą pewnością przebiłby i dętkę. To co się działo później to była walka o zaklejenie dziurki w gumie. Zeszło całe mleko do uszczelniania, jeden nabój CO2. Przeżyliśmy śmierć pompki, w użyciu były "zapasowe" 3, kompresor wulkanizatora, z 5,6 dobijań po milion pięćset ruchu tłokiem...ale się udało. :) Chociaż 20km przed Świnoujściem, gdzieś na wiejskiej niemieckiej drodze myślałem, żeby zostawić ekipę a samemu dokulać się do najbliższej stacji PKP (czyli do Świnoujścia). 

Jakoś żeśmy dotarli "na kawkę" czyli na bigmaki, ciasta i inne frytki. Każdy kto przejechał dłuższy dystans podkreślał, że te buły smakują inaczej, kiedy jest się ujechanym. A frytki to można garściami jeść (to akurat ja mówiłem). Żarcie na maksa, Ela i Piotr trzymają fason i wzięli kulturalnie ciasto i kawę, ale kto by się tam nimi przejmował... Jest wycieczka - jest wyżerka. :)
Przy okazji uzupełniliśmy wodę w bidonach a ja powietrze u wulkanizatora.
Ilość przyjętych kalorii była taka, że ze Świnoujścia do Wolina poszedł gaz po 40 i więcej. Jechaliśmy gęsiego poboczem Trójki. Prowadził nas Michał, który pechowo zgubił w lesie (część trasy prowadziła szutrem) licznik i jechał nie wiem...na wyczucie? Jechałem jako drugi i modliłem się, żeby nie miał ochoty zejść ze zmiany. :)
W Wolinie (180km) postój na lody i oczywiście dymanie szytki. Na postojach schodziło powietrze i trzeba było pompować. Ale jak się okazało było to już ostatni raz. Tym samym problem szytkowy po 60 kilosach został załatwiony.

Lody po takim sprincie też dobrze smakowały. Pani z budki cieszyła się, że może na kimś oko zawiesić a przy okazji sprzedać 15 gałek po 2,5 (w Szczecinie wołają 3 zeta). :)
Przed nami ostanie 90 kilometrów, na których będzie już tyko jeden przystanek w Goleniowie. I właściwie nie wiem co napisać. Że znowu ostry sprint, że znowu wgapianie się w koło kolegi (albo koleżanki), że nie ma to tamto, tylko po odpoczynku twoja kolej i przez te parę kilosów dać z siebie wszystko...
Do Goleniowa (225km) przyjechaliśmy z takim czasem, że ustanowiliśmy jakiegoś godzinnego KOMa na tej trasie. 

Całe szczęście, że miałem jeszcze trochę żarcia, bo po macdonie nie było śladu. :)
Nie wiem co oni biorą, ale mocne to. Czuję się trochę jak turysta w bolidzie. Chyba zbyt długo jeździłem samotnie i odzwyczaiłem się od takich ekspresów. Na plus to naprawdę super się jedzie w okolicach 4 na liczniku, do tego kiedy ma się zmianę za 20 minut, a każdy jedzie jak po sznurku to wrażenia są super (chociaż puls ciągle był powyżej 150).

Symboliczna meta, czyli wlot do miasta. Chyba przed 19, dwójka odczepiła się wcześniej. Powymienialiśmy się wrażeniami z całego dnia i każdy po swojemu poturlał się do domu.

Kończąc: to nie była super wycieczka to był super dzień. Dawno tak się nie ujechałem, ale wrażenia niezapomniane. :) Z tą ekipą nie ma lekko, ale jak ktoś utrzyma im koło to będzie zadowolony.
Jeszcze moje podsumowanie:
zjadłem: 2 bułki, 2 banany, 3 wafelki, 2 galaretki Aptonia i 3 żele, powiększony zestaw Macdona, 5 gałek lodów. Wypiłem 6 bidonów 0,75l wody, litr coli.
Koszty: mleko do szytek, nabój CO2 dla Piotra (dzięki!). Już sobie zamówiłem taki zestawik.
Nowe doświadczenie: przeżyłem przebicie szytki w "dziczy" i mimo pewnych problemów udało się ją naprawić. Jestem pewien, że uszczelniło by się to szybciej, gdyby wlać całą butelkę płynu. Całe szczęście, że chłopaki mieli z tym doświadczenie i widzieli co robić (również dzięki!).
Do kosztów zaliczę jeszcze bolące kolana. Niestety tydzień przerwy zrobił swoje i teraz nieźle bolą (czuję dokładnie te miejsca, które ucierpiały w wypadku). Do BBt się zagoi, więc strachu dużego nie ma. Gorzej z formą. Ale..coś jeszcze pojeżdżę. :)



Licheń - omajgod

Sobota, 18 czerwca 2016 · Komentarze(5)
Czwarta całodniowa wycieczka w ramach przygotowań do BBt.
Tym razem dystans 370km postanowiłem pokonać do Bazyliki w Licheniu. Dlaczego tam? Bo w Koninie jest dobre połączenie PKP do domu. Reszta nieważna.
Po obraniu kierunku przygotowałem mapy do liczników i czekałem na datę wyjazdu.
Tak czekałem, że w piątek omal nie zapomniałem, że w nocy jadę. :) Samo przygotowanie i logistyka była taka sama jak do poprzedniej wycieczki.
Spałem godzinę. Wszystko miałem już naszykowane wcześniej i nawet wyjechałem 20 minut przed czasem czyli o 23:40 w piątek.
Koniec trasy miałem o 15 w Koninie (o 15:37 był pociąg). Teoretycznie dużo czasu (zaplanowane jak zwykle miałem 30 min. na śniadanie i godzinę przerwy na obiad) ale w praktyce różnie może być.
Jeszcze w samym mieście nastąpił pierwszy zgrzyt, bo ślad prowadził przez zamknięty na dniach most cłowy.

Kilka dni temu odpadł od niego element konstrukcji i cały most grozi (dokładnie jedno przęsło) złożeniem się. Na drodze postawiono barierki, zamknięto drogi, usypano z piasku wał...Ale i tak znalazł się baran co wszystko ominął i przejechał...I jeszcze zdjęcie zrobił...
Po tym ryzykownym manewrze nawet kierowcy wyprzedzający na gazetę nie byli już tacy straszni.
Noc minęła prawie spokojnie, bo za Choszcznem zjechałem z idealnie gładkiej i pustej 160tki by władować się na jakieś zapadłe i zapomniane przez drogowców i Boga wiochy. Nawet przejechałem przez las całkowicie piaszczystą drogą, kopiąc się w mokrym po ostatniej ulewie piasku...
Straciłem z godzinę (czyli odpoczynek na obiedzie poszedł właśnie w siną dal), trochę się nawkurzałem. Na szczęście dupsko uratowała mi dakota, bo na niej znalazłem drogę do Bierzwnika i dalej na 160.

O tu właśnie przenoszę rower przez powalone w lesie drzewo. A minutę wcześniej mówiłem sobie, że przejadę ten piach bez stawania...
O tej porze roku noce są bardzo krótkie, dobrze przed czwartą niebo zaczęło odcinać się od horyzontu. O 4 właściwie można było wyłączyć lampki. Do tego było ciepło ok 14-15 stopni. Tylko wiatr przeszkadzał. Wiał z zachodu, ale zmieniał kierunki, częściej był boczny.

Postoje jak zwykle co ok. 60km. Czyli co 2 godziny prostuję plecy, łażę i coś jem. Nawiasem mówiąc zabrałem do bagażnika 3 bułki, 4 żelki Aptonia a w kieszeń koszulki 200g mieszanki studenckiej. Bułkę zjadłem po 150km. Wcześniej tylko żelka i trochę bakalii. Skutek piątkowego obżarstwa w Mcdonie i gigantycznych lodów (8 gałek). No nie byłem głodny i już. :)

Po minięciu Choszczna które leży w pofałdowanej "dzielnicy" kraju wyjechałem na gigantyczny stół. Ciągle proste, wiochy i proste. W końcu podjazd...na most. :) Nawet zacząłem się zastanawiać czy jakiś szosowiec z tych okolic podejmuje się stravowych "climbing challenge" - chyba szybciej by je zrobił wnosząc rower po schodach. :)
W Czarnkowie (195km) przymusowy postój (oprócz sikustopów oczywiście) bo skończyła mi się woda w bidonach. Tego jeszcze nie było 1,5l wody starczyło mi na ponad 7 godzin jazdy. Bez problemu kupuję świeżą i jadę dalej.

Postoje zazwyczaj robiłem w takich miejscach. I tak z Lidla czy Biedry nie skorzystam, więc stawać mogę gdzie mi się podoba. Zresztą ta wycieczka różniła się od poprzedniej tym, że na niej miałem rozpiskę gdzie mam stawać i co jeść a teraz dosyć luźno się tego trzymałem.

Poprawiłem mocowanie liczników i lampki. Dakota 2 razy wypadała z uchwytu. Drogi nie były tak dobre jak do Gdańska, do niemieckich to już w ogóle. Oczywiście był też super asfalt, ale ilość słabego była bardzo zauważalna.

Po 10 niebo zaczynało się przejaśniać. Co się pokrywało z prognozą. Do końca dnia miało być coraz cieplej i słoneczniej. Na trasie mijałem kilka zadbanych kościółków, ten powyżej był najładniejszy, niestety nie wiem gdzie leży (i jak ma w środku, "zwiedzanie" trwało 10 sekund).

Gdzieś znowu pojawiła się wątpliwość o prawidłowo poprowadzonym śladzie, kiedy na skrzyżowaniu z krajówką zobaczyłem zakaz dla rowerów. Jednak dalej była całkiem fajna droga dla rowerów (ulica mocno zatłoczona), uff. Szkoda, że tylko kilka kilometrów. Zanim zdążyłem uruchomić kamerę zaczęła się kończyć i musiałem zrobić selfie. :)
Dalej już ulicą (od kolejnego skrzyżowania, więc na legalu).
Temperatura sięgała 25st. i mimo wiatru było mi gorąco. Nie chciałem robić dodatkowych postojów, ale skończyła mi się woda (tym razem po trzech godzinach) i zajechałem na stację.

Gniezno. 11 godz. (planowałem być o 10:30). Cholera spóźniony jestem, na tyle że zaczynam przeliczać czy nie spóźnię się na pociąg. Podstawowa różnica w wycieczkach po pętli a na przód - tu pół godziny obsuwy skutkuje koczowaniem na dworcu.
Samo Gniezno ładne, ale też z braku czasu nie zajechałem na pobliskie stare miasto. Cyknąłem fotę Chrobremu i kościołowi, zjadłem śniadanie i w dziwnych spojrzeniach turystów pognałem dalej...

Taki asfalt mocno spowalniał, nie dość że trzeba omijać dziury i uciekać przed samochodami to czasem wszystko się ze sobą "zgywa" i zaliczam "trzęsiawkę" całego roweru. To chyba był główny powód opóźnienia. Domyślnie miałem jechać 30-33, ale na odkrytych terenach nie zawsze się dało. Poza tym jakoś bardzo dokuczała mi samotność. Byłem znużony długimi nudnymi odcinkami i trochę przybity nocnymi przygodami. Nie czułem takiego podjarania jak do Gdańska. Licheń to nie moja bajka, no ale jak już wyjechałem to odwrotu nie ma. Mam się trzymać planu i być w Koninie o 15 (max o 15:15).

W Ślesinie trafiam na łuk triumfalny. Ju-huu! - na moją cześć. 350km w nogach. Zaraz Licheń. :)

Ostatni postój nad jeziorem Ślesińskim, na którym wyjadam już wszystko co miałem czyli żela i bułkę. Jest godzina 14, została mi godzina czasu i 26km do dworca, w tym przejazd przez miasto i chociaż rzut oka na Bazylikę. Stresik jest. :)

No i jest. Wiecie jak to się nazywa? Bazylika Matki Bożej Bolesnej Królowej Polski w Licheniu Starym.
Powiem tak: rozmach robi wrażenie. To jest gigantyczny obiekt sakralny. Sama Bazylika to tylko część całego kompleksu. Obok są ogrody, domy pielgrzymów, sale konferencyjne... Full wypas. Pielgrzymów (głównie tych w podeszłym wieku) są całe autokary. Robię fotę na tyle daleko, żeby kamera mogła to objąć i gnam do Konina.
Co jeszcze mnie uderzyło to wrażenie, że Licheń żyje dzięki tej Bazylice. Nich tak i będzie, przynajmniej drogi równe. :)

I w końcu dojeżdżam. Jest godzina 14:58. Sprawdzam perony i kiedy już wszystko jest jasne że zdążyłem, to się nareszcie odprężam.
Na dworcu jem jakiegoś kurczaka od chińczyka i po 15 minutach mam pociąg. :)
Jak dobrze, że to Intercity. W porównaniu do TLK to jak jazda limuzyną do siedzenia na pace żuka. :) O 19 jestem na głównym w Szczecinie, skąd do domu zabiera mnie żonka.
I tyle. Pomęczyłem się, pospałem, podenerwowałem się, poznałem inne rejony, rozwiązałem napotkane problemy... Uznaję więc, że wycieczka się udała.
Następna taka w przyszłym miesiącu.

Na wschód! Szukać cywilizacji. :)

Sobota, 21 maja 2016 · Komentarze(8)
Trzecia całodniowa wycieczka z cyklu pięciu w ramach przygotowań do BBt (tyle wywalczyłem u Trenerki).
Skoro tak do tych jazd podchodzę, to kierunek jest raczej obojętny, ale...wiadomo zawsze fajniej się kręci jak coś ciekawego będzie na trasie, albo będzie dobra ekipa. Z planów ogłoszonych na Stravie nic nie wyszło (zareklamowałem skok do Berlina), więc na 2 tygodnie przed terminem stanąłem przed wyborem albo tłukę ten Berlin jeszcze raz samemu (Trenerka się sprzeciwiała), albo wymyślę coś nowego. I wtedy przyszło oświecenie: jadę podobny dystans przed siebie po Polsce i wracam pociągiem (Trenerka sprzeciwiała się o jakieś 10% słabiej). W zasięgu znalazł się Gdańsk i to właśnie tam postanowiłem pojechać.
W czasie porannych jazd do pracy obmyślałem co i jak, rozwiewałem wątpliwości Trenerki (tak będę pisał, nie, nic mi się nie stanie, tak, będę miał 2 dętki i takie tam), oraz przygotowywałem się psychicznie na jazdę w nocy...
W czwartek wieczorem przygotowałem do trasy rower.
W piątek po pracy jak zwykle domowe zakupy, Kfc (uzależnienie od skrzydeł), kanapki na drogę i cały podjarany położyłem się o 21. ;)
Pobudka o 23. Wow, nawet pospałem. :)
Start zaplanowałem równo z pierwszą minutą soboty i to udało mi się zrobić. Włączam lampki, odpalam nawigację, licznik, radio, spoglądam na okno ciemnej sypialni...wciskam start i jadę po przygodę. :)
Zawsze przy planowaniu wycieczek jest ta niepewność, jaki będzie asfalt (do pominięcia przy mtb, na szosie jednak ważna rzecz), czy gdzieś nie ma remontu i są objazdy, ile będzie bruku (bo, że będzie to się spodziewałem). Przy wyznaczaniu tras korzystam z Gpsies.com a tam pojawiła się opcja planowania tras dla rowerów szosowych, więc kliknąłem początek na swoim domu, koniec na Westerplatte i wgrałem taki ślad do liczników (przejrzałem go oczywiście czy nie ma wpadek, ale nic nie znalazłem).


Po dwóch godzinach na 55km zaplanowany miałem pierwszy postój (przerwy wyznaczyłem co 2-3 godziny czyli 60-70km, na tym odcinku szukałem na mapie stacji - ta wypadła w Maszewie). Niestety stacja nieczynna (w końcu kto w Maszewie tankuje o 2 w nocy auto?). Miałem swoje zapasy, więc niezrażony piszę smsa do Trenerki i jem żela i pomykam dalej. To był chyba niezbyt fajny odcinek, raz, że trafiłem na bardzo słaby asfalt i jechałem slalomem (przy 30km/h trzeba być stale skupionym), to na odcinku leśnym przed rowerem przebiegł mi chyba jeleń bo głowę miał wyżej ode mnie. Na plus to po północy w sobotę w programie Trzecim grają świetną muzykę. Było ciepło. Ok 15st.

Mój kokpit, panel sterowniczy, centrum zarządzania w jednym. :) Ogarnąłem w końcu ślady dla Dakoty i Edga (2 różne formaty), udało mi się zamocować lampkę do płaskiej kierownicy...No po prostu to wszystko działało jak należy. Na zdjęciu coś przed 4 i widać, że zaczyna już świtać.

Co jest zaletą jazdy w nocy to praktycznie zerowy ruch. Samochodów miałem dosłownie kilka. Trochę to przerażało w lesie na tych dziurach. Miałem głupie myśli, co będzie jak złapię gumę i w tej ciemnicy będę musiał coś naprawiać. Ale, no kurdę, po co się martwić na zapas? Zły nawyk - do poprawy. :)
Powyżej nowy pomysł na dodatkowe oświetlenie; małe migające lampki (biała i czerwona), które można przełączyć w tryb stałego świecenia i wtedy nawet da się coś przeczytać. Lekkie, niewyczuwalne na głowie.
Przed godziną 5 zacząłem marznąc w stopy (miałem tylko lycrę na butach). Spodziewałem się tego, poza tym jak zwykle ubrany byłem na styk, żadnego zbędnego balastu. Od siódmej miało się ocieplać. 2 godziny spokojnie wytrzymam.

Świdwin, Orlen godz. 5:00, 120km. Stacja nieczynna. :/ Szkoda, bo zostało mi pół bidonu wody, byłem trochę wyziębiony i liczyłem na gorącą herbatę. Nie tracę więc czasu i piszę Trenerce gorącego smsa, jem coś więcej i ruszam dalej (wodę uzupełniłem na najbliżej większej stacji).
Obok żela widać mój nowy pomysł czyli "książka przejazdu". Wiem, że są ludzie którzy spojrzą w mapę i wszystko zapamiętają, ale ja muszę mieć to napisane. I tak napisałem sobie miejscowości w których mam stanąć (z informacją czy to Orlen, sklep itp), spodziewaną godziną przyjazdu, odległościami między punktami (czyli postój za 50, 60, czy 70km - cenne info), oraz całkowitym dystansem na postojach. Kartkę okleiłem taśmą, więc można ją było gnieść w kieszonce a i deszcz by jej nie zaszkodził. Taki patent. :)

Nastawiłem się na dojechanie do celu, nie planowałem żadnego zwiedzania, siedzenia nad jeziorem czy innych atrakcji. Po prostu zwykłe nawijanie kilometrów. Atrakcją miało być już sam nieznany teren...lub czołg na rogatkach Szczecinka. :)
Do miasta wjechałem o 6:30, według planu miałem o 7 zjeść gdzieś kupione śniadanie. Na rynku znalazłem otwartą cukiernię, kupiłem 2 ciastka i kawę. To był 190km, półmetek. Od tej pory robiło się cieplej. Zdjąłem lampkę (blokowała mi dostęp do przycisków licznika, poza tym zaburzała symetrię. :)) i pognałem dalej.
255km, godz. 10, (nie)Swornegacie:

Jak na mapie odkryłem, że będę przejeżdżał przez Swornegacie to wiedziałem, że zrobię taką fotę. :)
Postój przewidziany był nad pięknym jeziorem. I tam, kiedy jadłem bułkę zaczepił mnie lokals-żur (na rowerze był) i gadka:
- skąd jedzie?
- ze Szczecina.
-...
-.
-...
-.
- ale nie na tym?
- na tym rowerze jadę ze Szczecina.
-...
- (no zatkało dziada) - myślę
- od kiedy?
- od północy
-.
-...
-.
- a poratuje na piwo...2 złote chociaż
- (a tu Cię mam, gadka po browca), niestety, też nie mam drobnych. :))
Zawinąłem się do Kościeżyny.

310km w nogach, przed południem. Przyznam, że już czułem dystans, głownie w rękach. :)
Niestety plan miałem tak napięty, że w Kościeżynie tylko przepakowałem się, zjadłem, umyłem twarz na Orlenie (to najczęściej występujące stacje, poza tym na Google Maps zawsze są oznaczone) i pognałem dalej. Jechałem wg planu ale ciągle brakowało mi tej psychologicznej "godziny spokoju". Nie to, że się stresowałem, w razie czego obciąłbym Westerplatte i zaliczył tylko rynek (albo od razu na dworzec, ale to już przy katastrofie), ale chciałem sobie trochę przystanąć i zwyczajnie posiedzieć. Niestety, jedyny bezpośredni był o 16:04 z przyjazdem o 21:30, kolejne były z przesiadkami i przyjazdem rano w niedzielę! To zdecydowanie odpadało. Miałem być o 15:45 na dworcu głównym i już.

Kowale, 360km, wg planu miałem być o 14, ale była 14:30 i tu podejmuję decyzję o obcięciu Westerplatte. To godzina przebijania się przez miasto. Za duże ryzyko. Wyjadam ostatki, kupuję żarcie na pociąg, robię porządek w bagażniku. Popełniłem mały błąd, bo wyrzuciłem taśmę izolacyjną którą przykleiłem akumulator do ramy. Pozbawiłem się tym samym możliwości ponownego założenia oświetlenia w czasie powrotu z dworca (chyba będę musiał pakować go w ten fatalny pokrowiec). Kowale to miasteczko na wlotówce do Gdańska. Jechałem w bardzo dużym ruchu i przysięgam, że tylu baranów wyprzedzających mnie na gazetę to nie spotkałem. Najgorsi byli ci w dostawczakach.
W końcu o 15:00 po przejechaniu 380km (z małym błądzeniem w mieście) wjeżdżam na stare miasto w Gdańsku:




Jestem drugi raz w tym mieście (pierwszy raz w studenckich czasach) i powiem, że...starówka jest zarąbiasta. W porównaniu do Szczecina to...nie, nie ma porównania. Tego nie da się zrobić, inna skala, inne możliwości, inna historia. 
Pokrążyłem sobie trochę, klucząc między turystami i o 15:30 zacząłem szukać drogi do dworca. Planowałem na samym rynku zjeść coś w knajpce pod parasolami ale już nie miałem czasu, było tyle ludzi, że samo zamówienie zajęłoby pewnie 30 minut...Innym razem.
Aż w końcu docieram...o 15:45 (na 20 minut przed pociągiem). Wyłączam liczniki, dzwonię do Trenerki...i czekam na transport.

Nie, jeszcze nie koniec. Jeszcze trzeba przeżyć to: 

To osobna historia. PKP, podróżnicy, ten klimat...To trzeba przeżyć samemu. :)
2 godziny stałem i trzymałem (właściwie to pilnowałem) rower, ale później goście, którzy wyglądali bardzo dziwnie a siedzieli obok w przedziale powiedzieli że poszukają innego przedziału a ja mam wejść z rowerem i tam sobie siedzieć. No i tak ostatnie 2,5 godziny jazdy spędziłem sam na sam z Moserem. Pozory jednak mylą. :)
Z dworca odbiera mnie Trenerka, która sama, nie proszona przywiozła mi cywilne buty, upieczone dzisiaj ciasto i puszkę coli. :))))))
No Kochanie, brawo!

To tyle. Moc wrażeń, nowe doświadczenia, niektóre pomysły sprawdziły się, inne trochę mniej. Nowa kiera jest bardzo wygodna (owszem boli jeszcze krzyż, ale daję sobie z nim radę), rower chodzi bardzo dobrze.
Cieszę się z udanej wycieczki. Nie ujechałem się na 100% i czuję, że następnego dnia dystans mogę powtórzyć.
Cyborg?
Nieeee, na 2BBt będzie 6 takich dni. ;)






Plażing

Poniedziałek, 2 maja 2016 · Komentarze(5)
Kategoria 200-więcej
Korzystając z wolnego dnia od pracy pojechałem sobie posłuchać szumu fal Bałtyku. 
Chwilę posiedziałem, zjadłem drożdżówkę, zrobiłem fotę na Insta/Stravę/Bsa/dla Trenerki i potoczyłem się tą samą trasą do domu. 

W kadr wchodzi mi niemiecki emerytowany pociąg z kijakmi. Nie chciało mi się czekać, aż ten się przetoczy na drugą stronę, jakiś tłok był dzisiaj.
Zjadłem: 6 przeterminowanych o pół roku galaretek Aptonia i 2 równie stare batony Powerbar, 2 drożdżówki (ze sklepu na miejscu). Wypiłem 3 litry wody.

Zalew Szczeciński i znaleziony U-boot

Sobota, 23 kwietnia 2016 · Komentarze(8)
Objechać kolejny raz tylko Zalew Szczeciński to byłoby już nudne. Rozszerzyłem więc trasę o małą powojenną ciekawostkę, ogłosiłem na Stravie i czekałem na odzew. Dosyć szybko zebrało się 10 chętnych osób. Zostało mieć nadzieję, na połowę zdeklarowanych a wycieczka będzie udana. Wreszcie w pewną (mroźną) sobotę o 7 rano pod pomnikiem marynarza w Szczecinie stanęło do próby sześciu śmiałków:

Ultras, Świeży, Treneiro, Odważny, Ambitny i Błotniak. :)
Ekipa gwarantowała szybką jazdę, gotowość do poświęceń i chęć do jazdy.
Dosyć szybko, pustymi ulicami wyjechaliśmy z kraju do Locknitz i tam obraliśmy kierunek północny przez najbliższe 120km.

Na takie długie ekskursje ważnym czynnikiem jest wiatr. W sobotę był akurat północno-zachodni i mocno odczuwalny przez cały dzień. Dodatkowo zaczynaliśmy od ok. 5 stopni, by w ciągu dnia dojść do 14-16. Pogoda była więc wiosenna.
Każdy najbliższe niemieckie okolice znał jak własną kieszeń i nie opłacało się wyciągać kamery. Dopiero Ueckermunde, w którym był pierwszy przystanek na śniadanie - jak zwykle - przyciągało wzrok ładną starówką.
70km trasy, wg planu pora coś zjeść:

Ławka koksów, humory dopisują, przeszkadza wiatr i niska temperatura. Jak już zmarzliśmy to nastała odpowiednia pora aby ruszyć dalej na północ.

Zazwyczaj jazda po Niemczech sprowadza się do poginania po ichnich doskonałych drogach dla rowerów. Bez stresu. W zależności od kierunku wiatru jedziemy wachlarzem, gęsiego, dwójkami, po dłuższych zmianach i takich po minucie gdy jechało się centralnie pod wiatr.
Ponieważ ludzie byli doświadczeni, objechani, więc do następnego przystanku w Anklam (110km) dotarliśmy szybko i bezboleśnie:

Treneiro jak zwykle ćwiczył wszystkim przepony.
No nie można być przy tym człowieku poważnym:

Głupawka wszystkim się udziela. Yyyy, zaraz jedziemy gdzieś i tak dłużej śmiać się nie można. Ruszamy zadki i przekraczamy umowną granicę początku dłuższych wycieczek: drewniany most nad Pianą. Dalej zaczyna się ciekawie:

Kilometry lecą, niemieckie wioski mijamy z prędkością...szosowo-wycieczkową:30-35 (tak jak było w ogłoszeniu).
Czasem zdarzył się jakiś krótki bruk, wjazd na chodnik, czy przejazd po trawie lub szutrze. Swoje niesamowite umiejętności w tej materii ujawnił Mateusz, który przełaje wyssał z mlekiem matki. Lekkość i szybkość pokonywania przeszkód mówiła jedno: przełajowiec z krwi i kości - brawo:

Nie wiem, czy gdzieś dalej też tak jest, ale Niemcy często malują przystanki i stacje transformatorowe w realistyczne scenki:

Nie mogę się powstrzymać przed stwierdzeniem, że u nas by to nie przeszło...
Tymczasem dojeżdżamy do Wolgast, czyli kolejnego przystanku (135km trasy). W mieście jest ciekawy zwodzony most, którym Niemcy wjeżdżają na wyspę Uznam (po naszej stronie na wyspę wjeżdża się w Wolinie i Dziwnówku). Przedtem jednak musimy zaopatrzyć się w wodę i najróżniejsze cukierkobananosnikersy:

Przed popasem fota na moście:

Schodzimy na dół, gdzie osłonięci od wiatru i w lekkim słońcu jemy trzecie śniadanie. Nie wiem co koledzy mieli, ja miałem wszystko dokładnie wyliczone. Na każdy postój przeznaczoną miałem bułkę z serem i wędliną (dla koloru jeszcze ogór), kostkę energetycznego batonu własnej roboty i parę kabanosów do przegryzienia. Mniej więcej w połowie między przystankami jadłem żelka Aptonię i galaretkę z tej samej firmy. Do przełamania smaku zabrałem ulubioną przekąskę - mieszankę studencką (100g ma 500kcal). Trochę nie wyszło z jedzeniem, bo przystanki nie były równo rozłożone i w rezultacie 2 bułki wróciły, ale za to energii mi nie brakowało i mogłem stale napierać. ;)

Kiedy padła komenda: ruszamy...To ruszył się most.

Trochę musieliśmy na nim postać, ale za to ciekawe wrażenia mieliśmy, kiedy przęsło się opuszczało. W pewnym momencie przesłaniało pół świata. :)

Aż wreszcie po przejechaniu 160km docieramy do celu podróży. Starego, rosyjskiego okrętu podwodnego, którego teraz można zwiedzać. Okręt cumuje w Peenemunde, gdzie jest Muzeum Historyczno-Techniczne. Każdemu, kto interesuje się historią II WŚ polecam tu przyjechać (kręcił tu nawet swój odcinek Sensacji XX wieku Bogusław Wołoszański).

Wyspa Uznam ma bardzo dobrze rozwiniętą sieć dróg dla rowerów. Często spotykamy sakwiarzy i turystów. Od Wolgast jedziemy już z wiatrem. Dodatkowo temperatura podniosła się powyżej 10stopni co sprawia, że niektórzy się rozbierają, a mi gotują się nogi w zimowych nogawkach.

W Polsce dopiero zaczyna się mówić o trasach dla rowerów na wałach przeciwpowodziowych. Tymczasem Niemcy znają ten wynalazek od bardzo dawna (ale jeszcze nie wpadli, żeby kłaść tam asfat ;)).

Jedziemy wzdłuż wybrzeża. Mijamy turystyczne, pięknie odrestaurowane wakacyjne miasteczka. Kilku z nas przeżywa kryzysy. Psychologiczną granicą jest Świnoujście (200km) w którym można się bezpiecznie ewakuować do domu. Ale zanim się padnie warto pokazać rodzinie, że nad może dojechało się rowerem:

Nie warto jechać ulicą, gdy Niemcy zbudowali coś takiego:

Dobre się kończy dokładnie na tej niebieskiej linii. Wjeżdżamy do kraju gdzie autostrada się kończy, a my wjeżdżamy na ścieżką z polbruku, a dalej na krzywy asfalt. ;)

W końcu jest McDonald. Który poleciłem jako "restaurację o wysokim standardzie sanitarnym". Właśnie wybiła 16 i każdy czekał na porządną wyżerkę. Według planu mieliśmy tu sobie spokojnie odpocząć, zjeść, umyć się a ci co umierali postanowić co robią dalej.

Pożegnaliśmy tylko jednego kolegę i dalej z wiatrem pognaliśmy trójką do Wolina:

Nie ma co ukrywać, 11 godzin na rowerze, każdy już odczuwa zmęczenie. Zostało 80km do mety i nic już ciekawego po drodze miało nas nie spotkać. To trochę dołowało, ale trzeba przez to przejechać. Poniżej Aleja Farm Wiatrowych. Jeszcze jeden dowód, że wszystko sprzyja odważnym - wiatr wiał centralnie w plecy. :)

Na 30km przed metą, gdzie musieliśmy założyć lampki, Mateusz łapie gumę. Słońce chowało się za horyzont i czuć było, że jak temperatura szybko spada. Romek wykazał się przytomnością umysłu i fachowo jak na Trenera przystało zmienił kapcia w minutę:

Dąbie, przedmieście Szczecina. Ostatnie krzaki, gdzie można się wysikać:

Wjeżdżamy do miasta po 300km. Droga jest raczej pusta, ale to jest wjazdówka do Szczecina i samochody szybko tu jeżdżą. Nie jest bezpiecznie, ale DDRka ma nawierzchnię dobrą dla traktorów. Przybywamy dosłownie w ostatnich promieniach dnia:

Szczęśliwie udało nam się uniknąć deszczu i jedziemy jedynie po mokrych ulicach.
Aż 14 godzinna wycieczka dobiegła końca. 

313,5km w nogach (+dojazd na start i do domu). Godzina 21:00. Stąd o 7 wyruszaliśmy.
Trzaskamy pożegnalną fotę, przybijamy piątki i szczęśliwi rozjeżdżamy się do domów.
Koniec
Pora na podsumowanie:
Dystans obliczony był jako jeden z etapów na BBt (tam jest podział 300, 400, 300). Przetestowałem parę rozwiązań, na które wpadłem jeżdżąc rano do pracy.
Żarcia zrobiłem za dużo, przywiozłem 2 bułki, ale odżywianie się sprawdziło. Przyjechałem zmęczony, ale nie zmasakrowany. Jak na trening do BBt to myślę, że zdałem egzamin. Drobne otarcia i bolące stopy miejscowo stopy to jedyne uszkodzenia. Stawy, mięśnie czy czego bardzo się obawiam mój odcinek lędźwiowy wszystko sprawne. :)
Do poprawy przede wszystkim nawigacja. Zdaję się na elektronikę, nie che mi się jeździć z mapą. Tymczasem Dakota ciągle mnie zaskakuje. Przydatnym odkryciem jest sprzęt Mateusza, który też ma taką samą lampkę jak ja i ma sprytną przejściówkę z gniazdka akku do usb. Dzięki czemu nie muszę na długie trasy zabierać ekstra powerbanka.
Zjadłem: śniadanie: podwójna owsianka, żel i galaretkę Aptonia (z Decathlonu). W czasie dnia: 100g mieszanki studenckiej, 4 żele i 4 galarteki A., 3 bułki z twarożkiem (masła nie jem), serem, wędliną i ogórkiem, paczkę kabanosów, 1 banana, puszkę coli, zestaw Mcdona - powiększonego wrapa. Kilka bidonów wody (stale dolewałem, więc nie wiem ile - ok. 6), pięć kawałków energy-batona własnej roboty.

To był dobrze spędzony dzień treningowy. Mam tylko czas na jeden w miesiącu, więc cieszę się, że wszystko się udało. W maju kolejny wypad. :)

Sudoł! K%$a!

Sobota, 19 marca 2016 · Komentarze(12)
Plan na BBt 2016 powoli się realizuje. W ramach przygotowań raz w miesiącu miałem obiecane pozwolenie żonki na całodniowy wypad rowerowy. W marcu trudno zmusić się gdzieś w te mrozy pojechać, ale już z ekipą to co innego. Prawie przypadkiem dowiedziałem się, że Adam potrzebuje roweru mtb na jakąś wyprawę i mają jeszcze wolne miejsce. Przypadkiem rower mtb stał u mnie a w samochodzie orga przypadkiem było jeszcze miejsce. Super. Dzień wcześniej zrobiłem podstawowy serwis fulla, kanapki na drogę i o 6:00 w sobotę razem z ekipą zameldowaliśmy się na parkingu Netto w Warzymicach.

Dopiero zaczęło świtać, było ok. 3 stopni, lekki wiatr i duża ochota do jazdy. Z grubsza widziałem o co chodzi i dlaczego tam jedziemy, nie znałem natomiast trasy (na dobrą sprawę znał ją tylko organizator) oraz możliwości pozostałych. A te były skrajnie różne. Jechanie w czymś takim było męczące dla tych szybkich i wolnych Siłą rzeczy potworzyły się grupki, które w ustalonych miejscach się zjeżdżały:

Nasza ekipa wzbudzała spore zainteresowanie tubylców (najczęściej zaczepiali nas pod spożywkami):

Ten np. opowiadał nam "rowerowe" dowcipy (evergreen żuli widzących rowerzystów: jak nazywają się koledzy kolarzy??? W podstawówce takie kawały sobie opowiadaliśmy. Na wsi to wciąż aktualny temat).
Poniżej czołówka na kolejnym popasie czekając na resztę ekipy. Był to stały temat wycieczki: "tył" dojeżdżał i prosi: jedźmy razem, "przód": ok, jedziemy wolniej. Pierwszy zakręt, zmarszczka, czy nawet zjazd i natychmiast znowu się peleton rwie. No nie dało się jechać tak wolno. Raz, że zimno i każdy był ubrany na swoje tempo. Dwa, że jak się jedzie 230km w 10 godzin (z postojami) to chyba nie 22km/h? Trzy, większość z nas zamierzała być w domu w tym samym dniu (załatwianie pozwoleń u Osobistych Trenerek sporo kosztują).

W jakimś większym mieście napadamy o 9-10 na cukiernię i wybieramy wszystkie drobne z kasy. Zajmujemy cały lokal, a ekspedientka przez 20 minut robi chyba wszystkie odmiany kawy z menu (pamiętam, że bardzo gorąco tam było). :)

Między przerwami jechaliśmy głównie po drogach asfaltowych, ale czasem org kierował nas przez jakieś pola, lasy, brukowane drogi, zapadłe dziury z jedną chatą czy jakieś inne dziwne miejsca. 
Po kilkudziesięciu takich kilometrch mój wypełniony bułkami bagażnik...załamał się. Pękł zaczep przy samej sztycy przez co dyndał się na lewo i prawo. Dobrze, że mam zipy i gumę na hakach więc go jakoś podwiązałem. Poniżej moja prowizorka w Kostrzynie nad Odrą, czyli 120 kilometrze trasy. Akurat tu mieliśmy dłuższy postój z przepakowaniem jedzenia i rzeczy.

Tu również niektórzy musieli powiedzieć sobie prawdę w oczy: to jest dopiero połowa trasy, jak teraz ledwo dojechali to co będzie za 50km? Dla szosowca to jeden banan i godzina trzydzieści, ale teraz na mtb, z widokiem na trochę terenu i kolejne 120km...Zbyszek i później jeszcze ktoś podejmują decyzję o wycofaniu. Ok, też się z tym zgadzam. Chłopaki namawiają na dalszą jazdę, ale...wiecie, nie dla wszystkich był ten dystans.
Jak na zawołanie wyszło słońce, wiatr nam wiał lekko w plecy, poziom się wyrównał i można było jechać:

Bardzo odpowiada mi tempo jazdy Piotra. Jedzie równo, bez szarpnięć, na hasło: "zwolnij" odpuszcza na 30 sekund 2km/h z prędkości i jest to jedyna szansa na ponowne złapanie koła. Żadnego brania jeńców: Ride or Die. Lubię to i...dlatego jeżdżę sam. :)

Na kolejnym popasie w Rzepinie wiele osób chciało sobie dobrze zjeść i zasiąść na wygodniej kanapie.  Trasa wydawała się prosta więc z Piotrem i Michałem urządziliśmy sobie wielokilometrową tempówkę pod 35-37km/h. Oczywiście w Rzepinie zgubiliśmy trasę i o mały włos byśmy zgubili jeszcze peleton. Takie akcje to był standard tej wycieczki więc zanim usiedliśmy w fotelach to jeszcze był ostry sprint za "tyłem". :)

Zupki, cola, hot dogi, kawa, kanapki, woda, wc wszystko co chcemy. :) Jednak trzeba jechać dalej:

Poniżej widać, że słońce już jest niżej. W okolicach 170-180km pierwsze stęknięcia, niektórzy zbliżają się do swoich granic możliwości, niektórzy je przekroczyli. Tylko Piotr...cyborg, stale podaje 30.

Rowerowo odwiedzam tylko Niemcy, więc na polskie wsie i miasteczka patrzę niejako z zaciekawieniem i wyszukuję różnice między sąsiadami (a jest ich sporo). Np. wydawało mi się, że już prawie wszyscy rolnicy mają takie wielkie traktory marki Fendt, Ferguson czy inne potwory na dwumetrowych kołach (w Niemczech tylko takie jeżdżą), ale na trasie spotykaliśmy tylko nasze poczciwe "ciapki" (zresztą, koledzy też to zauważyli):

Znowu postój. Chyba 200km. Wyjadamy ostatki, niektórzy chyba się zawiesili:

200km to mój psychologiczny dystans, który uważam, że "coś się pojechało". W tym roku jeszcze tyle nie jechałem, więc z ciekawości "przeglądam" swój stan...ok, lekko tyłek na wybojach przez tą badziewną wkładkę dostał, ale moc i chęć do jazdy nadal jest. Stawy nie bolą, żarcie jeszcze mam,bidon wody jest, bagażnik jakoś się trzyma. Ktoś daje żelki więc na sępa biorę ile się da. Jedziemy znowu w grupkach, ale nie tracimy się z oczu jak wcześniej.
Po iluś tam kilometrach przez las o piaszczystej ale NA SZCZĘŚCIE suchej drodze, jakimś krzywym bruku, dziurawym asfalcie (czuć było, że to jakieś głębokie zadupie) docieramy na miejsce ostatniego postoju.
Na ziemi tudzież na ławce siedzą zgony, tymczasem Piotr udziela lekcji prawidłowego odżywiania na takich wyrypach: 

Lekcja nie poszła w las, bo po minięciu 34 odcinka terenowo-brukowego poszedł ogień po asfalcie:

Aż dojechaliśmy do atrakcji tej wycieczki: starego mostu kolejowego na Odrze (między wsiami Nietków i Nietkowice). To był 215km, 12 godzina wycieczki. Ten most był również powodem szybszego tempa. Jest na nim przejście dla pieszych, ale idzie się po kratownicach i jak to u nas: niektórych już nie było. Przerwy sięgały 1-1,5m. Można było wpaść do rzeki.

Tak się złożyło, że trafiliśmy na sam koniec dnia, więc w czasie przeprawy mieliśmy bardzo ładne widoki:

Przemek poprosił mnie jeszcze o fotę "dla żony" (pobił swoją życiówkę o 100%!).

Dalej teoretycznie było już prosto. Ostatnie 20km miało być przez pole, później 2 wsie, jakiś fajny długi podjazd i wjazd polną drogą do wsi Sudoł (cel wycieczki) czyli godzina i zaraz będzie . Teoretycznie...bo po godzinie od zjechania z pola stoimy sami z Adamem z powrotem na tym polu i szukamy orga. :/

Nikt, nikt z nas nie myślał, że ostatnia godzina wydłuży się do trzech. Każdy w myślach już jadł to co wziął do samochodów, grzał się we wnętrzu, odpoczywał po trudach wycieczki...a tymczasem staliśmy z Adamem w polu i zastanawialiśmy się co takiego mogło się stać z Tomkiem i Piotrem S.
Ostatnie godziny nadają się na oddzielną wycieczkę. Dodam tylko, że z uroczystego obiadu w jakiejś knajpie wyszyły nici, każdy chciał dojechać do domu a jedynie co zjedliśmy to hot dogi na Orlenie popite dużą kawą...

Na ostatniej focie zrobionej o 0:30 widać dół dostawczaka, którym przyjechaliśmy do Szczecina.
Zabraliśmy rowery, przybiliśmy piątki na pożegnanie i o pierwszej w nocy przytuliłem się do śpiącej żonki.
I to był koniec, chociaż nie mogłem długo zasnąć (w niedzielę i tak wstałem o 6 rano)...


Wnioski:
- drugi dłuższy dystans zniosłem bez problemów fizyczno-psychicznych.
- patent z jazdą przed siebie w porównaniu do pętli jest lepszy
- ogarniam bez problemów całodniowe wycieczki, a jak się okazało ludziska różnie byli na tak długą jazdę gotowi (bądź przeładowani)
- zipy ratują świat
- lepiej się czuję jak ja jestem organizatorem bo czuję odpowiedzialność za udaną wycieczkę a wtedy staranniej się do niej przygotowuję
- w dobie GPSów w telefonach czy zegarkach udostępnienie trasy wycieczki to podstawa
- pamiętajmy tylko miłe chwile, a zgrzyty obróćmy w żart. Chociaż wspólne pokonywane problemów "zgrywa" lepiej niż miłe i słoneczne "sety"
- oprócz zipa, dętki, czy imbusa warto mieć jeszcze awaryjnego żela lub galaretkę (np. Aptonia z Decathlonu)
- kabanosy! Zapomniałem je kupić, a chłopaki mieli i mówili, że to u mnie wyczytali jaka to super przekąska. :)
- pierwszy raz w życiu pożyczyłem komuś rower. Nie wiem, sprzedawać go czy nie?
- moja forma jeszcze nie jest taka zła.

tygodniowa zbiorówka DPD :)

Poniedziałek, 5 października 2015 · Komentarze(6)
Takie tam jazdy przed wschodem:


Tak wiem, że są szumy. Zdjęcie trochę podkręcone, dla uzyskania wrażenia jakie mam na żywo z tą lampką.
Chciałbym zauważyć, że na końcu ciągłej linii, biały piksel to oko kota (albo jeża, albo nie wiem czego). :)

Zwykłe poginanie do pracy. Temperatury od 5 do 10, wiatr raz był raz...był większy. :)