Już myślałem, że nie pojadę, ale słońce szybko zaczęło wychodzić i mimo 12st o 5:30 jakoś nie zmarzłem. Trasa odwrotna dla urozmaicenia przez Hohenfelde, bonus: 10 saren, 2 koty i jakaś padlina. Dzisiaj było lepiej.
ranek stalowy i 14st... Jeżeli mam jechać Miedwie (jeden z fajniejszych maratonów) to mam ostatni dzwonek żeby się ponownie rozruszać. Z racji kontuzji najkrótsza możliwa trasa - tyle akurat wysiedzę...
Po tygodniu leczenia domowymi sposobami zapalenia tyłka wyjechałem w końcu na ulubioną pętelkę. Niestety kontuzja daje się we znaki i nadal jestem wykluczony z rowerowania. Bez lekarza się nie obejdzie. Nogi zamulone, siedzenie niewygodne... Jedynie ból kolana daje się łatwo wytłumaczyć (pojawił się po godzinie jazdy). Na szczęście to nie przeciążenie, a zmieniona pozycja ze względu na ból w pachwinie. Nie ma co czekać - niech lekarz na to spojrzy... howgh.
Pierwszy raz, kiedy przeczytałem propozycję Romka pomyślałem, że trzeba trzymać się swoich wyznaczonych celów i takie tam... Po rzuceniu na forum, ostatecznie uformował się skład wycieczki: Mateusz, Roman, Robert i najwyższy koks - ja :) Piąty członek wycieczki to Magda, która zapewniła nam wsparcie techniczne i duchowe (w końcu to jej mogliśmy się zwierzyć co nas teraz boli :))
Jeszcze zdjęcie startowe i równo o 4:00 Romek obwieszcza rozpoczęcie masakry tyłków czyli start:
Zakładaliśmy średnią 30km/h na cały dystans, więc aby się w niej utrzymać mieliśmy jechać ze stałą prędkością 33km/h. W teorii... Bo w praktyce jechaliśmy ok. 35-38, dzięki temu trasa do Anklam minęła błyskawicznie. Widno zaczęło się robić zaraz za granicą było jednak dosyć chłodno, więc dobre tempo skutecznie mnie rozgrzewało (jechałem w dwóch warstwach odzieży). Krótki postój na granicy:
Wiatr był sprzyjający, drogi puste, mknęliśmy więc dwójkami po życiówkę:
Niemiecki wioski jak zwykle są bardzo urokliwe, nawet się zatrzymaliśmy na foty: Ueckermunde (obiecaliśmy sobie, że tu jeszcze przyjedziemy - b. ładne miasteczko):
Pierwsze promienie słońca dodały nam +10 do samopoczucia, więc jechaliśmy z bananem na ustach:
Śniadanie jedliśmy na rynku w Anklam, na którym w nocy musiała być niezła impreza.
Stały wozy techniczne z bacznie nas obserwującą ekipą (same turki), było też pełno przenośnych toalet z których chłopaki nieomieszkali skorzystać. Po popasie, przejazd przez drewniany most, na którym było kolejne zdjęcie (w końcu ktoś musiał ten wyczyn uwieczniać)
Za Anklam rozpoczyna się bajeczna ścieżka rowerowa, na której trzeba jechać 40 (wiatr był sprzyjający):
Widoki zasłaniały wysokie trawy (?), miało się wrażenie jazdy po torze, co dodatkowo potęgowało odczuwanie prędkości:
Migiem dojechaliśmy do mostu na wyspę Uznam (Usedom), na którym zarządziłem kolejny postój na fotę:
Trasa wciąż była świetna, idealna na szosę, do tego przed samym Ahlbeck pojawiły się hopy, na których można było sprawdzić nogę ;) (i to robiliśmy ofkors). W Świnoujściu było strategiczne uzupełnienie bidonów oraz prowiantu do natępnego postoju w Niechorzu. Na przeprawę promową trafiliśmy idealnie, postój zajął dokładnie tyle ile płynie prom. Dalej już po znanych trasach maratonu świnoujskiego gnaliśmy, zaliczając kolejne nadmorskie kurorty: postój - Międzydroje:
jedziemy dalej:
chwilę później - Niechorze (zawsze chciałem mieć tu fotę z rowerem)
Tutaj również nastała pierwsza planowana dłuższa przerwa. Robert znał tu fajną stołówkę z domowymi obiadami, więc popasik był słuszny.
Była też chwila na dłuższe rozmowy i wymianę pierwszych wrażeń. Humory nadal dopisywały, co chwilę z naszego stolika roznosił się gromki śmiech niustraszonych szosowców :) Po zjedzeniu wszystkiego, pora na drzemkę... Tzn. chcieliśmy sobie uciąć, ale plan wycieczki nie przewidywał żadnych luksusów, więc po godzinie przerwy wdrapujemy się na rowery i dalej w drogę. Z pełnym brzuchem nie specjalnie się szybko jedzie, ale nie dzisiaj - ordung muss sein - więc tempomat na 35 i do Kołobrzegu wio! Kołobrzeg - przystanek na którym miałem zadecydować co dalej. Odczuwam już pierwsze trudy jazdy. Na myśl, że to dopiero połowa ogarnia mnie jakiś lęk, że nie dam rady, że padnę gdzieś w rowie i na jakieś zapyziałej stacyjce będę czekał na jakikolwiek pociąg w stronę Szczecina. Dotrę zmachany w poniedziałek z połową roweru, bo resztę rozkradną... Nic to, na takie okazje mam żela, który ma na mnie podziałać ożywczo. I tak się stało. Odzyskuję humor, stopy i tyłek trochę odpoczęły, można jechać dalej. Jeszcze pamiątkowa fota:
To była 9 godz. jazdy (13 zegarowa), w nogach 250km... Dalej zaczęła się właściwa jazda. Na batony już nikt nie mógł patrzeć, izotoniki za słodkie, chcieliśmy jeść coś ciepłego. W grę wchodziły jedynie hotdogi na stacjach, które przyznam były całkiem smaczne. Postój w Karlinie:
Drugi dłuższy postój był umówiony w Kaliszu Pomorskim przy wozie technicznym Magdy, w którym miała makaron i inne luksusy... Problem w tym, że jeszcze do przejechania było 100km, a jak okazało się po wyliczeniach Romka, powstało spore opóźnienie i Magda musiała czekać. Nie mogliśmy więc często stawać (ustaliliśmy postoje co ok. 40km), dodatkowo trzeba było nadal cisnąć, a jeszcze okazało się, że zaczynają się mega (w porównaniu do Szczecina) hopy...
Generalnie raj dla szosowców, super nawierzchnia, mało samochodów, piękne widoki... Fajnie tu mają :) Teraz jednak te podjazdy nas masakrują... Ciągle tylko: góra, dół, góra, dół... W Drawsku postój, na którym wiadomość dnia: Magda jest 2 km dalej. Pięknie, nie mogło być lepiej. Pędem gonimy aż w końcu jest! Najlepszy bufet pod słońcem; woda, cola, izotoniki, kawa, batony oraz najlepszy makaron z sosem jaki w życiu jadłem. Raj w gębie :)
Tu odpoczywamy i kalkulujemy z trasą, mamy pewne opóźnienie i niezgadzają się planowane km. Na szybkiego modyfikujemy plan i ustalamy, że jedziemy krajówką do Szczecina. Wg. map powinno wyjść 500 (postój był na ok 350km) Od teraz czas liczymy od postoju do postoju. Kto wziął to zakłada słuchawki, od kilku godzin jest już samotne kręcenia po zmianach, przynajmniej jakoś można mierzyć upływ czasu. Zgodnie z przewidywaniami akumulator w liczniku padł na 13 godzinie, jechałem już zupełnie ślepy... Więc koledzy - jeżeli dawałem wolniejsze czy krótsze zmiany to wybaczcie, ale odmierzałem sobie czas tylko w radio - 3 utwory i spadam na koniec. Magda uprzyjemnia nam jazdę, robiąc foty w różnych miejscach:
Kalisz Pomorski... kolejny postój, na którym ubieramy się cieplej. Słońce co raz niżej i temperatura szybko spada. Wjeżdżamy na krajówkę, mając nadzieję, że Policja w sobotę wieczorem patroluje wiejskie dyskoteki. Przydaje się moja lampka Magicshine, przy niej lampki chłopaków to zaledwie świeczki. Jedziemy w totalnej ciemności tylko w świetle lamp(y) :) Przyznam, że światło ma potężne, a to było 50% mocy. Dalsze postoje wyglądały tak:
W nocy trafialiśmy na sarny, które spłoszone biegały po poboczu mimo siatki! (na szczęście była banda wzdłuż ulicy i nie mogły wbiec pod koła). Innym razem jadąc na końcu peletonu prawie władowałem się w Mateusza. Okazało się, że przed nami biega sarna i chłopaki zaczęli hamować... cudem wymanewrowałem. Postoje w Suchaniu, Morzyczynie i na Dąbskiej w Szczecinie, na którym już każdy był wypruty. Od jakiegoś czasu doskwierał mi silny ból kolana a siadając na siodle zaciskałem zęby z bólu... Bolało dosłownie wszystko... W końcu po 21,5h jazdy wjeżdżamy na plac Grunwaldzki. Udało się, choć liczniki pokazują różny dystans i Romek musi dokręcić parę km. Mi po doliczeniu dojazdów daje jakieś dodatkowe 15km, czyli cały dystans szacuję na 510km. Gratulujemy sobie nawzajem, ale z powodu ogromnego zmęczenia uśmiechów nie ma... W domu, prysznic i o 2 w nocy kładę się łóżka.
Następnego dnia czuję się jak zdjęty z krzyża, ledwo chodzę, o siadaniu nie ma mowy. Po obiedzie chciałem sobie jeszcze obejrzeć końcówkę TdF... siadłem... i obudziłem się po 18...
Ślad trasy z tego co zarejestrował garmin (w Niechorzu na czas postoju wyłączyłem go zupełnie):
A tu pełna trasa (bez moich dojazdów i kluczenia po wsiach):
Dziękuję wszystkim za mega wyrypę. Wiem już jak smakuje 500.
Ranek zapowiadał się fajny do jazdy: 17st, słaby wiatr, brak deszczu i nawet "lekkie" słońce. Wyguglałem sobie pętlę 100km, wgrałem do licznika i postanowiłem to przejechać z zakładanym czasie max. 3godz. Trasa nieznana (80%), była okazja wreszcie skorzystać z nawigacji rowerowej. W sobotę naoglądałem się jeszcze TdF i TdP, byłem więc pozytywnie nastawiony. Przed jazdą jeszcze korekcja wysokości siodełka; 0,5cm w górę (wypatrzyłem to właśnie u zawodowców), bidon, baton, radyjko i o 8:05 pognałem. Jazda z mapą przed nosem jest bardzo fajna, niestety mój licznik miewa ostatnio fochy i przy przełączaniu ekranów się wyłącza, więc całą pętlę przejechałem bez informacji o tętnie, prędkości i innych parametrach. Jechałem na radio. W sumie też dobrze, bo słucham wtedy organizmu i bardziej zwracam uwagę na to co się ze mną dzieje. Jeżeli mam jechać za tydzień 500/24 to i tak akku starczy na max. 14h, reszta będzie na wyczucie... Wracając, już za Locknitz skręciłem nie tam gdzie trzeba i straciłem 2-3min na powrót, chwile później spotkałem Roberta, pogadaliśmy chwilę (dokładnie 8 min., które odjąłem z całkowitego czasu wycieczki). Pozycja na rowerze już bliska ideałowi, kolana nie bolą, problem mam tylko ze zbyt długim mostkiem, bo czułem zbyt duży ból w krzyżu na tak krótką jazdę...
Parę zdjęć niemieckich wioch, które mi się ciągle bardzo podobają:
Rano 12 st., brak słońca... Do tego mam lekkie przeziębienie, nie chciało mi się... No ale, twardym trza być, więc szybka kawka, obcisłe i wio.
Jak zwykle moja ulubiona trasa, tym razem potraktowana ostro i bez wymiękania. Od tygodnia noga daje, jeździ mi się świetnie. Przeglądając czasy tej trasy jeszcze z przed miesiąca urywam 5-6min. i to porównując wpisy gdzie mocno (jak mi się wtedy wydawało) jechałem. Obecny czas - jak na razie - jest wyśrubowany, ale wiem że mam jeszcze zapas mocy. Myślę, że spora poprawa wyników leży w lepszych butach, no i trasę znam bardzo dobrze.
Przy okazji... nowy kask mam. Szosowy. Giro Monza :)
Zaspałem, więc trasa podstawowa w odwrotnym kierunku. W Dołujach dogoniłem Tira i do Lubieszyna podwiozłem się z 60 na liczniku. Reszta jak zwykle... W Buku znowu minąłem szosowca (ok. 6:30).