Miało być luźno, przed jutrzejszą setą, ale skręciłem nie tam gdzie trzeba i w efekcie było zaginanie się aż do samej pracy.
Pierwszy raz w tym roku jechałem w letnich butach, po dwóch godzinach nie czułem palców. Za to wiatr trochę pomagał. Jak się zorientowałem, że jestem za daleko to dodawał +50 do motywacji przez co wracając było stale pod 4 z przodu.
p.s.1. Roberta wypatrzyłem na dole Wyszyńskiego (stałem na światłach), darłem się ale nie słyszał... p.s.2. Jest jutro jakaś ustawka (prócz mastersów)?
W całym kraju pogoda lipna...a w Szczecinie da się jechać :)
No to kontynuacja śniadań w terenie na terytorium wroga... tym razem na celownik: Pasewalk.
Rano ładowanie plecaka, gps, aparat, empetri i w drogę (ok. 9:00, za oknem 1st Wiatr dzisiaj wiał ze wschodu, co by tłumaczyło ciągłą trójkę bez większego wysiłku. Do tego równe drogi pośród pól i wsi "nie przeszkadzały" w jeździe:
Więcej się na zatrzymywałem (w końcu to krótki dystans), mijałem kolejne - zadbane - niemieckie wioski (miła odmiana od tych zjechanych przy samej granicy, chociaż też ładnych). 40km dalej jestem u celu. Pasewalk to zwykła mieścina NRDowska z osiedlami z wielkiej płyty, zadbana trochę bardziej niż nasze miasteczka. Byłem tam wiele razy, ale dopiero teraz pojechałem tam jako celu podróży. Pobłądziłem po mieście, obczaiłem opisywane w necie średniowieczne kościoły, mury i wieże (nie jest to mój konik, więc tylko odnotowuję w pamięci - są). Dla ciekawych, szukających inspiracji itp... trochę fot:
Chwilę odsapnąłem, nacieszyłem się spokojem i ciszą (w centrum) i pora ruszać, bo zimno jednak się robi... Nie pamiętałem dokładnie jak zaplanowałem ślad, czasem coś mnie zaskakiwało. W drodze do... Sekelpfuhl (w sumie nie wiem kiedy to przejechałem - brak danych):
Ciekawe zestawienie starej linii napowietrznej z farmami wiatrowymi
Od Pasewalku jechałem stale z zimnym wmordewindwem, męczyłem się okrutnie. Po wielu ciężkich oddechach dojeżdżam do Loecknitz. Tu robię ostatni popas (banan), piję resztki herbaty (jeszcze ciepła) i...robię zdjęcie kotu (gdyż być w Loecknitz i nie widzieć kota to jak być w Szczecinie i nie wiedzieć Wałów Chrobrego ;)
Posiedziałem sobie trochę z nadzieją spotkania szosowych kolegów, ale pojechali chyba gdzie indziej, bo tylko niemieckie babcie śmigały... W planach miałem jeszcze objechanie terenów Arka, ale za Ladenthin dałem sobie spokój. Została mi godzina czasu, a trasy było na 35km do domu. Do tego wmordewnid i zmęczenie... Innym razem będzie okazja.
Teraz odpoczynek.
p.s. W Pasewalku na rynku znalazłem fajny kebabbar z miejscem na świeżym powietrzu. Jak będzie ciepło to Was tam zaciągnę... ;)
...ze snu zimowego. Ale widzę, że za wcześnie coś. Cóż, koniec nic nie robienia, choróbsko pokonane, nowy bęc wyhodowany... no nie mam więcej wymówek, trza się było ruszyć.
Kiedy umierałem na zapalenie gardła, jednym zdrowym okiem i ostałym zdrowym palcem zamówiłem sobie termiczny bidon i chemiczne ogrzewacze stóp i rąk... Dzisiaj pogoda za oknem na -2, więc idealne warunki na test nowych zabawek (ach te gadżety - co ja bym bez nich robił? ;))
Wymyśliłem sobie, że napiję się gorącej herbaty z miodem na polanie widokowej nad jeziorem Szmaragdowym.
Po drodze stanąłem na mały łyk - z ciekawości, czy w ogóle dowiozę trochę ciepła...
Ten delikatny podjazd jest cały pokryty lodem i gdyby nie kolce w przednim kole to bym tu zbierał zęby. Tylne koło ciągle buksowało i trzeba było się nieźle namęczyć aby dojechać na szczyt. Zjeżdżać się nie odważyłem. Jeszcze się nie nacieszyłem życiem, aby je głupio kończyć na drzewie...
Na polance (ok. 2 godzina jazdy), popijam parę łyków, ale że trochę tłoku było, to się nie wygłupiałem z pozowaniem z bidonem w jednej i aparatem w drugiej ręce :D AAA, a herba mocno ciepła, trzeba było małymi łykami pić. Natychmiast poczułem miłe ciepło w brzuchu. Tu trzeba wspommnieć o ogrzewaczach: po dwóch godzinach spokojnej jazdy, ręce i stopy były całkowicie ciepłe. Miałem uczucie jakbym stał na ogrzewanej podłodze, a wnętrze rękawiczek było miejscowo ciepłe.
Pobłądziłem sobie lekko po lesie. Mijałem sporo kijkarzy,narciarzy i biegaczy(rowerów nie było). Na słynnym rozwidleniu fota (słynne, bo trenują tu koksy):
Po czym zjazd moim ulubionym żółtym szlakiem aż na sam dół do Klęskowa. Tu się dopiero miło i przyjemnie jechało. Cały szlak jest gładki i w miarę równy. Najbardziej przypomina letnie warunki, reszta szlaków to mniej lub bardziej ubity śnieg. Na rower trochę hardkorowo, bo ciągle się zakopywałem.
Na koniec powrót do cywilizacji i pamiątkowa fota najnowszego wjazdu do Szczecina:
Scieżki rowerowe też są, ale zasypane ofkors, więc zostaje i tak ulica.
Trochę dalej niespodzianka - łapię gumę :/ Na szczęście tym razem miałem zapasową dętkę, więc bez większych trudności zmieniam i jakoś pompuję (pod koniec straciłem czucie w palcach i robiłem wszystko "na oko").
Po prawie czterech godzinach docieram do domu lekko zmęczony, ale z odpowiednią ilością endorfin w organizmie. Bidon się sprawdził, ocieplacze na tak długo zapewniają komfort niemal domowej temperatury (wg. producenta grzeją 6godzin), było przyjemmnie.
Korzystając z dobrej pogody podłączyłem się do ustawki Roberta na Głębokim. Mimo pewnego zmęczenia wczorajszym poginaniem trasa była do ogarnięcia, nawet na jazdę w parę osób.
Chwilę później jedziemy w czwórkę do Dobieszczyna. Miło było pogadać z Robertem i przypomnieć sobie jazdę w zmianach (chociaż tempo była szarpane). Prędkość dosyć wysoka, praktycznie stale powyżej 30. Dotrwaliśmy tak do Pampow, gdzie Roberto daje nam odpocząć zarządzając krótki odpoczynek. ;) Korzystam z okazji i uwieczniam tą chwilę na wsze czasy w necie:
Intensywność wysiłku jest dosyć wysoka, wychodzi mój brak przygotowania żywnościowego, bo nie wziąłem nic do picia ani jedzenia a pić się chce. Robert - jak zwykle perfekcyjnie przygotowany - użycza mi swojego drugiego (!) bidonu. Mimo zjedzenia śniadania nie czuję się zbyt dobrze - mam wrażenie że jadę na czczo. Umawiam się z chłopakami, że w najbliższej Biedronie kupię colę na wzmocnienie... Zgon nadszedł na falbankach do Lubieszyna; siły mnie opuściły, oczy zaczęły się zamykać, a ja myślałem stale o śnie - wiedziałem, że to ostatnie ostrzeżenie organizmu przed zasłabnięciem...
Dotoczyłem się do Lubieszyna, gdzie czekali koledzy. Robert widząc co się dzieje poratował mnie batonem i bidonem. Podziałało i chwilę później już bez przygód dojechaliśmy do domu...
Panie Robercie, uratował mi Pan życie - wypiję kolejny raz Twoje zdrowie. Dzięki. :)
Nazbierało się parę płyt do odsłuchania... A najfajniej się słucha pedałując przed siebie. Rano powrzucałem wszystko do mp3, spryskałem wd40 przerzutki bo były zaklejone solą z piaskiem i "zastygły". Żonka zrobiła kanapki z miodem po czym pojechałem posłuchać na co teraz wydaję pieniądze :)
Pogoda za oknem w sam raz - brak śniegu, znikomy wiatr, raptem -1... musiało być fajnie...
Po wjeździe na tereny bogatszych kolegów - nie tylko rowerowych - pierwsze co...to zaczęło mocniej wiać, wszędzie był śnieg, a do tego zaczął jeszcze padać nowy...
Dalej nie dało się jechać, droga robiona była gąsienicami sprzętu budowlanego. W tych warunkach szkoda było czasu na przecieranie szlaku. Tym bardziej, że wiedziałem gdzie wyjadę.
Z całkiem niezłej drogi Tantow - Hohenreinkendorf (połamałem palce pisząc to) gps prowadził mnie do Mescherin przez Geesow, drogą brukowaną, żwirową, betonową a nawet asfaltową... Do tego ciągle jechałem w padającym śniegu, po śniegu i z wiatrem w twarz...
Tu krótki odpoczynek, kanapka z miodem no i fotka :) Dalej przejazd przez - słynny z długiej budowy - most na polską stronę do Gryfina, gdzie na Orlenie zjadłem ciepły posiłek. Tu czas zaczął mnie trochę gonić, więc skróciłem maksymalnie dystans i krajówką pognałem do domu...
Jak widać na zdjęciach - w kraju naszym pięknym - śniegu nie ma, ale mrozik lekki jest. Ubranie się sprawdziło, palce stóp były mocno zimne, ale do "bulu" było daleko. :)
Nie wiem dlaczego, gpsies obciął początek, w Garminie jest wszystko.
Aaaa, a muza... trafiona, jakiś czas posiedzi w mp3.
...z Mierzyna. Tak mi się skojarzył ślad dzisiejszej trasy. :) Chciałem sprawdzić, czy to co wypisuję o pewnych niemieckich drogach nie jest bzdurą... Stąd tytułowy balonik między Hintersee a Ahlbeck. Pogoda pod psem, akurat idealna na sprawdzenie nowych butów... Przed jazdą jeszcze szybkie ustawienie bloków, banan w kieszeń i jazda. Późno wyjechałem i do tego jeszcze przed obiadem. Ale, że mam wspaniałą żonkę, która wciąż próbuje zrozumieć moje odchyły rowerowe to udało się wynegocjować późniejszą porę (z NIE przekraczalnym terminem - 17:00) posiłku. :)
Założony dystans nie pozwalał na obijanie się, więc od pierwszych metrów zdecydowanie ruszyłem... Na chwilę zatrzymałem się na drodze za Stolcem:
Mimo, że z kolanami wszystko było ok, to jeszcze nie byłem pewien czy trafiłem z blokami. Pochodziłem sobie chwilę... i dalej cisnę. Wiatr dzisiaj wiał w północy, co oznaczało połowę trasy z wmordewindem, ale za to drugą połowę już z niewielką pomocą... Po chwili dojeżdżam do pierwszego celu wycieczki wioski Hintersee:
czyli końca wioski :/, no cóż pomyliłem się, na szosę jeszcze za wcześnie (chociaż znam takich co tędy jeżdżą ;)) Dalej już zwyczajnie: szutrem. Na szczęście do Ludwigshof było tylko 3km, więc chwila. Tu, przystanek na posiłek, który uratował mi życie. Byłem trochę zmęczony, a do obiadu jeszcze daleko :)
Dalej już asfaltem i z wiatrem w plecy, który pozwalał jechać 30 na tych kołach (opony wyły jak wściekłe bąki :) W Dobieszczynie jeszcze dokumentalna fota prac budowlanych nowej drogi do Nowego Warpna:
To była druga godzina jazdy, zaczynam odczuwać wyziębienie palców nóg, ale bez strachu. Gorzej, że wyraźnie zaczyna kończyć się światło, a lampki przezornie nie wziąłem. Nic to, ślę żonce smsa, że za godzinę wpada głodomor i dalej w drogę... W Dobrej jadę już po zmroku. Dobrze, że miałem żarówiastą kurtkę, to trochę mi pomagała... W domu jestem trochę przed czasem. Stopy suche ale... palce zesztywniałe. Nie było to jednak odmrożenie, raczej mocne wyziębienie. I to tylko palców, a nie stopy (miałem tylko grubsze skarpety, bez ochraniaczy). Chyba też za mocno ścisnąłem paski, bo odbiły się na stopie, a to jednak zaburza krążenie... Generalnie buty ok, na te 3-5 stopni da się jechać 3 godziny bez specjalnych ubiorów. Jeżeli dodam grube narciarskie skarpety i grubaśne neopreny powinno być jeszcze lepiej... A z blokami chyba trafiłem idealnie, bo tym razem kolana już nie bolały...
Balonik:
p.s.1 rano 35min biegania (z żonką) p.s.2 waga: 80,6kg, tłuszcz 12,3% - nieźle, ale chyba rano nie powinienem już jeść pączków z colą ;)
Na pustej drodze, w niemieckim lesie, w świetle księżyca wysłuchałem powitalny utwór trójkowej audycji Manna. Taaak. To zawsze oznacza początek łikendu, chociaż przeżyć trzeba jeszcze piątek...
Nareszcie rano przywitało mnie bezchmurne niebo. Księżyc wszystko ładnie oświetlał, do tego suche asfalty zachęciły mnie do dojazdu do pracy - objazdem. Na razie mam dosyć terenu, więc pojechałem do Szczecina przez Dobieszczyn.
Jazda bardzo przyjemna, mimo niskiej temperatury zmarzły mi tylko stopy. Reszta ciepła. W końcu mogłem zwyczajnie pokręcić nogą przez kilka godzin...
Drugi dzień świąt należy do mnie, więc - jak zwykle - wyguglałem trasę, wgrałem do gpsa i pognałem.
Wymyśliłem asfalty do Dobrej, a później teren do samego Zalesia. Oj to było mocne, i nie ukrywam - trudne. Asfalt się skończył, zaczęło się błoto, kałuże jak jeziora, do tego wszechobecny lód...
Były miejsca, że prowadziłem samą kierownicę...bo reszta ślizgała się bokiem, sam z trudem szedłem. Oczywiście, nie muszę dodawać, że skarpety nasiąkły wodą. Skutkiem czego zaczęło mi być zimno w stopy (po godzinie jazdy!). Te parę kilometrów z największym trudem przejechałem (100% błota/lodu) i jak tylko wjechałem na asfalt to od razu nacisnąłem mocniej aby nadrobić stracony czas. Przed Dobieszczynem minąłem grupkę szosowców i dogoniłem jakiegoś turystę...
Plan na dziś nie zakładał luksusowego poginania asfaltem. Co więcej za Hintersee, trasa zakładała zjazd z drogi i ponownie jazdę lasem do Rieth.
Buty już mocno przemoczone, zaczyna mi być mocno zimno... Do tego gdzieś utykam w mokrym śniegu i... kładę się na ziemię, bo nie mogę się wypiąć. Kuwa, cały bok w błocie. Otrzepuję się, chwilę na pozbieranie myśli... jestem gdzieś w niemieckim lesie, mam mokre stopy i ręce... ale rower cały...jadę dalej... Po dwóch i pół godzinie dojeżdżam do przystani w Rieth (uff). Tu robię sobie małą wigilię na pomoście:
Rower uwalony błotem, łańcuch "świerszczy" od litrów wody...Trzeba jechać... Z Rieth już asfaltami i niemieckimi drogami rowerowymi docieram do naszego kraju. Stamtąd krajówką do domu... Ujechałem się mocno. Przyjechałem bez czucia w stopach i powiem, że ten raz zdecydował o zakupie zimowego obuwia. Mam dosyć odmrażania sobie nóg i albo przestanę jeździć, albo zęby w tynk a będę jeździł jak człowiek.
Dzisiaj ostatnia okazja jazdy przed odwilżą... Szybko wyklikałem trasę, wgrałem do gpsa, mp3 w ucho, aparat do kieszeni, dodatkowa termoizolacja i już jadę. Wczoraj jeszcze trochę dosypało, więc dróg czarnych nie było. Co więcej, na drodze rowerowej do Bismark jechałem jako pierwszy. Odkryłem parę dróg nadających się do letniego szosowania. Warunki mimo silnego wiatru znośne, jednak już wracając od Locknitz zaczęło padać śniegiem.
Na tym moście pierwsza rozgrzewka. Zacząłem marznąć w stopy, więc parę machnięć rowerem, trucht po moście i... zadziałało, w stopy wlało się miłe ciepło :)
Trochę terenu też było. Za tym mostem można było jechać dalej do Krugsdorf, ale zaplanowany miałem skrót do Rossow (nie wiedziałem tylko, że "terenowy" i dzisiaj wyjątkowo wietrzny). Tam też była farma zwierząt.
Gdyby nie ogrodzenie pod napięciem, na pewno tak blisko bym nie podszedł. Ale fajne uczucie jak całe stado patrzy się na mnie :)
Parę razy jeszcze rozgrzewałem palce nóg prowadząc rower (zawsze działało) Szczególnie na odcinku Rossow-Bergholz - bruk z XIX wieku, na wozy drabiniaste, trudno było jechać. W końcu docieram do dobrze znanego wszystkim punktu orientacyjnego - kota i jego pana w Locknitz:
Buff się tu bardzo przydał bo zakryłem nim praktycznie całą twarz. Dodatkowo wydychane powietrze jeszcze mi ją ogrzewało. W domu okazało się że wyhodowałem na brodzie sopel na 10cm - żonka mi go z uśmiechem odłamała zanim zdążyłem zaprotestować. - Wracam na dwór utoczyć drugiego :) - żartuję, ale no cóż, jutro odwilż, śnieg zniknie, nawet deszcz ma być. Na drugiego muszę jeszcze poczekać :)
Wymyśliłem dłuższą jazdę do pracy przez Bismark, Dobieszczyn, Tanowo i Szczecin. Po niemieckiej stronie jechało się znakomicie. Nowe - nieobjeżdżone w ciemnościach drogi, suche i równe asfalty, nowe ścieżki rowerowe... Słuchając porannej Trójki połykałem kilometry tylko w świetle lampy. Jak tylko skręciłem w kierunku naszego pięknego kraju uderzył mnie wmordewind i tak już do samej pracy jechałem pod wiatr...
O pomstę do nieba woła stan dróg rowerowych - chodzi mi o tą Tanowo-Szczecin - zasypana śniegiem! Jechałem ulicą, na szczęście mimo sporego ruchu nie było groźnych sytuacji...
Ostatecznie potwierdziło się ubranie na wiatr i temperaturę poniżej zera. Wystarczy jedna termokoszulka, zwykła rowerowa i wiatrówka aby było ciepło. Zmarzły mi stopy (do braku czucia) i palce rąk (do bólu), ale wiem, że gdybym robił przerwy na rozruszanie się to byłoby lepiej.
No i przydał się battery pack, bo jeden akku całkowicie wyczerpałem.
p.s. powrót do domu prosto przez miasto - później wyszedłem i tyle z dłuższej jazdy...