Wykorzystując chwilową nieuwagę żony wyskoczyłem szybko po śniadaniu na rower. ;) Sprawdziłem moją wersję pętli dobieszczyńskiej, a szczególnie dojazd z ominięciem Głębokiego. Reszta jazdy po NRD z odkrywaniem trochę przypadkiem nowych tras. Fajny wypad, bo mimo jeżdżenia stale w tych okolicach, zobaczyłem parę nowych rzeczy (czyt. nowe skróty, bo pola i lasy wszędzie takie same).
Po tygodniu jestem trochę zmęczony, więc skupiałem się głównie na technice kręcenia i kadencji w zadanym pulsie (takie moje przygotowania na Świnoujście)...
Niestety z przyczyn rodzinnych nie mogłem być na objeździe maratonu Gryfa. Po południu pojechałem więc na alternatywną pętlę 30km. Czysta przyjemność jazdy rowerem połączona z sesją foto ;)
Coś mi się wydaje, że dla mtb jestem skończony, szosa to jest to ;) Góral od 2 tygodni stoi i czeka na nowe części a ja nie mam zamiaru się za niego zabrać. Wyjdzie na to, że maraton przejadę na starych linkach i napędzie...
przez naszą amatorsko-koksiarsko-szczecińską ekipę w składzie: przewodniczący Roman i grupa pościgowa: Adam, Eryk, Tomek i ja ;) Start na Głębokim z mastersami, jednak w Dobrej się rozdzielamy i ciśniemy do Lubieszyna. Stamtąd już fajną trasą do Krackow, poczym nawrót i przez Locknitz wpadamy do Grunhof. Tam Adam pokazał perfekcyjną znajomość dziwnych szlaków, którymi poprowadził nas do Blankensee. Powrót częściowo moją stałą poranną trasą więc wiedziałem jak cisnąć kiedy byłem na zmianie ;) To była fajna, szybka jazda z elementami wyścigu i nauczaniem teorii przez Romana, który jeszcze robił swój trening. Mogłem więc przyjrzeć się i wypytać o parę nurtujących mnie kwestii typu: Roman, ale jak być jeszcze szybszym? :)) Niestety po drodze zgubiliśmy Eryka, to był nie jego dzień (mam nadzieję, że następnym razem nie odmówi). Pogoda dopisała, w ogóle nie było wiatru... Udało mi się nawet porobić parę fot:
Pod koniec dnia wskoczyłem na szosę pociąć niemiecki asfalt. Tym razem zrobiłem drobną modyfikację swojej pętli i z Bismark pojechałem do Ramin. Nowa droga ze ścieżką rowerową do Linken jest genialna, muszę częściej tam jeździć. Generalnie lubię te niemieckie wiochy, lubię sobie pooglądać te czyste, zadbane gospodarstwa, lubię sobie poużywać dobrych dróg, z minimalnym ruchem... I w ogóle pojeździć tam bezstresowo... czysty relaks :)
Przed śniadaniem wyskoczyłem na szybką pętlę rozruszać trochę kości. Udało się spalić jedno ciastko i kawałek szynki. Zostały jeszcze 2 torty, ryby, ziemniaki, wędliny, sałatki, piwo, jaja...
Łikend minął mi pracowicie i jedynie dzisiaj przed śniadaniem mogłem wskoczyć na przecinaka poorać niemieckie drogi. Moja pętla Bismarkowa trochę się znudziła, wyszukałem więc zamienną (na długość) trasę - Raminową. Na krótki, godzinny wypad bardzo fajna; niemieckie fragmenty mają idealne asfalty (szczególnie Grambow-Linken), a polskie są skrócone do minimum (tylko dojazd do granicy). Moje podjazdy 1 i 2 po 33km/h Jutro rano znów w ciemności...
W końcu dostałem upragniony urlop(-ik, 2 dni). Jeden dzień z niego mogłem przeznaczyć na całodniową wycieczkę. Na mojej liście marzeń na 2012 było dokonanie objazdu Zalewu, więc poczytałem sobie relacje doświadczonych kolegów w celu wyznaczenia optymalnej trasy (dzięki Misiacz :). Przygotowawszy wcześniej sprzęt i prowiant ustawiłem budzik na 4:30 i o 21 poszedłem spać. :) Rano, po zapakowaniu się, wyruszyłem o 5:30 na trasę. Wszystkie prognozy zapowiadały silny zachodni wiatr, więc postanowiłem jechać najpierw niemiecką stroną. Ustaliłem sobie przerwy co 2 godziny na kanapkę i na batona o pełnej godzinie między postojami. Pierwszy postój wyszedł w Hintersee
Przede mną był najtrudniejszy etap trasy, więc starałem się go przejechać możliwie najszybciej zachowując przy tym jak najwięcej sił. Etapy "prosto na zachód" były najbardziej pracochłonne. Przerwa na kanapkę wyszła przy wjeździe na 109.
Przyznam, że się wahałem jak będzie dalej, pełno ciężarówek jeździło, a pobocza Niemcy nie przewidzieli. No ale nasi tu byli, więc szlak przetarty, myślę sobie, 2 żelki później jechałem już najtrudniejszym odcinkiem wycieczki. Co się tam działo, to ja tylko wiem. Wiatr wiał z boku, powodując stałe przechylnie roweru w celu utrzymania prostej jazdy. Czasami silniejszy poryw wiatru wymagał szybkiej kontry, ale zabawa była większa przy tirach. Wyprzedzające "wciągały" mnie po naczepę, a mijające "waliły mnie wiatrem" jak ściana. To nie było fajne, ale się skończyło jeszcze przed Anklam. Tam cudem odnalazłem szlak rowerowy o który mi chodziło. Przy wyjeździe trzasnąłem jeszcze taką fotę:
Bardzo czekałem na moment w którym zacznę jechać z wiatrem i tam właśnie to nastąpiło. Prędkość wzrosła, puls spadł, zaczęło mocniej słońce świecić i ogólnie zaczęło być bardzo przyjemnie. Jechałem asfaltową, gładką ścieżką rowerową, gdzie szybko dotarłem do mostu na wyspę Uznam.
W Polsce przyszło załamanie pogody i niestety zmokłem. Do tego jeszcze syf z ulic nasączył mi spodnie i ochraniacze. Trochę mnie to podłamało, bo ubrany byłem "na styk". Balansowałem ciągle na granicy wychłodzenia, a teraz czułem że stopy zaczynają mnie boleć z zimna. Jedyne co mogłem to energicznie pedałować i czekać na ocieplenie. Na stacji przed Wolinem musiałem się jednak ogrzać. Zjadłem hotdoga, wypiłem gorącą kawę, uzupełniłem bidony po czym pojechałem dalej. Ulewa - jak się okazało - była lokalna i już na drodze alternatywnej do Szczecina jechałem po suchym asfalcie. Wiatr też jakby osłabł, do tego kierunek w miarę pasował. W okolicach Stepnicy (ok. 200km) zacząłem odczuwać pierwsze dłuższe bóle kolan (wcześniej same przechodziły) no i zadek też się "letko" ubił. Jeżeli wiatr pozwalał to jechałem w okolicach 30, jednak były momenty gdzie prędkość spadała do 20. W Goleniowie zjadłem to co mi zostało (osuszając niestety bidony) i toczyłem się dalej. W Załomiu dokupiłem jeszcze powerejda, bo jednak szybko zaschło mi w gardle. Robiąc sobie tam krótką przerwę z trudem ponownie rozruszałem nogi. W końcu dotarłem do miasta, gdzie mogłem już na spokojnie wypić wszystko co mi zostało i pomyśleć, że się udało.
W domu byłem tuż przed zachodem, fajnie wyszło, bo nie chciałem jechać po zmroku. Na miejscu wypiłem puszkę coli, którą wiozłem jako "zestaw awaryjny" i zjadłem resztki prowiantu (+ w sumie 2l różnych płynów). Wycieczkę uważam za udaną. Miałem jeszcze jeden cel do osiągnięcia to jednak życie zweryfikowało plany.
Statystyka: zjadłem: 5 kanapek, 6 batonów, 1 hotdoga, 5 kabanosów, paczkę żelków wypiłem: w sumie 4 litry płynów co uważam, że o co najmniej 2 za mało. waga: przed 86,9kg, po 84,4kg tłuszcz: 15,4%/15,8% (czyli bez zmian) woda: 58,9%/55,8% (tu widać, że się wysuszyłem) mięśnie: 44,0%/41,8% (trochę mięśni chyba też poszło się...) ciekawe co będzie za kilka dni.
Chciałem sobie pojechać do lasu, ale okazało się że rower jest niesprawny i w 30 minut go nie naprawię. Wybrałem więc szosę i pojechałem na lekko zmodyfikowaną pętlę dobieszczańską. Przy dojeździe na Głębokie minąłem wczorajszych mastersów (mijaliśmy się powtórnie po niemieckiej stronie), a przy granicy spotkałem grupę z Rowerowego Szczecina na wycieczce do Zoo w Ueckermunde.
Lubię przejeżdżać przez to przejście, po którym nagle tyłek przestaje boleć od wstrząsów.
Wracając jechałem pod wiatr, co mnie bardzo męczyło, w Bismark pojechałem sobie na moją pętelkę co by chociaż na trochę zmienić kierunek. Powrót do kraju bywa bolesny:
Chciałem dokręcić do 100km, ale wiatr mnie zniechęcił i wróciłem do domu. W tym tygoniu planuję tylko rolki - i to luźne kręcenie, jestem trochę zmęczony.
W pobliskim sklepiku obkupiłem się w jedzenie i picie i po krótkiej naradzie gdzie jedziemy ruszyliśmy. Tempo było b. spokojne (25-27km/h), takie było założenie i Roman tego się trzymał (nawet jak ktoś inny prowadził). Ruszyliśmy na północ - pod wiatr - aby później lżej się wracało.
Przejechaliśmy przez coraz bardziej rozjeżdżone przez polskich kierowców piesze przejście graniczne w Buku (ostatnie wertepy). W Niemczech asfalt się wyrównał, dziury zniknęły i mogliśmy gładko sunąć po pustych drogach.
W Eggesin trochę pobłądziliśmy ale szybko dało się z miasteczka wyjechać. Przy okazji zobaczyłem mapę, z której wynikało że jesteśmy w połowie trasy a właśnie minęła 12:30. Czasu miałem do 14 (max 14:30) i zacząłem się zastanawiać czy wracać, czy pojechać do przodu. Peleton się bardzo rozciągnął i właściwie tylko Adamowi coś powiedziałem, że się urywam. Wykorzystując sprzyjający wiatr i świetne drogi rowerowe utrzymywałem prędkość sporo powyżej 30.
Przeleciałem przez Passewalk, Locknitz, granicę w Linken i dobrze już znanymi ulicami dojechałem na 14:30. Trasa była bardzo fajna, trzeba się tylko zabezpieczyć przed wiatrem i można "na szybkiego" wyskoczyć szosą. Połowa trasy zeszła mi w miłym gronie, gdzie mogłem się delektować nieśmiałą jeszcze wiosną, a druga część na samotnym gonieniu - co też lubię.